Category

Bjuti Pudi

Clean Joy z Aliexpress, czy tańszy zamiennik Glov okazał się dobry?

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Wracamy do korzeni. Nasze praprababki myły gębę szmatą i my wracamy do szmaty. Bo dobra szmata, nie jest zła. Wsiąkłam w Glov na dobre, ale mój umysł sępa i poszukiwacza dał o sobie znać. Glov jest dobra, warto za nią zapłacić te cztery dyszki, ale to nadal szmata. Co jeśli inna szmata, za cenę szmaty, a nie cenę Glov, da ten sam efekt? No właśnie. Mój czujny nos powędrował na Aliexpress w poszukiwaniu tańszego zamiennika. I co? I ło!
glov, clean joy, rękawica, szmatka, demakijaż

Piwonia moja, nie chińska, jakby to kogoś obchodziło. Pewnie nie obchodzi. Clean Joy zakupiłam za zawrotną kwotę 2,38, w dolcach stolcach, czyli za niecałą dychę polskich nowych złotych. (Ktoś jeszcze pamięta stare złote?) Szmatka kupiona tutaj gdzie teraz czytasz, se kliknij. Jakby ktoś wolał link do sklepu, to niech dusi w te napisy. Zamówienie przyszło w standardowym czasie około trzech tygodni. Lubię takie zamienniki (nie mylić z podróbkami, bo podróbek nienawidzę), więc szybko ruszyłam z testami.
Oprócz koperty, szmatka siedziała w tobole na suwak ze sztywnego plastiku. Plastik trochę walił Azją (nie tym z pala), ale o dziwo ściereczka mocno nie dawała po nosie. Tak czy siusiak, puchacizna poszła w pralkę na 40 stopni, tak zaleca Majfrjend. Wyprałam i zaczęłam używać. Używamy jak Glova- moczymy i myjemy ryj, żadna filozofia. Po użyciu szmaciugę pierzemy mydełkiem. Ot cała instrukcja. Clean Joy jest bardzo mięciutki (bardziej niż Glov), przyjemnie się go używa. Pranie nie sprawia problemów. Raz na jakiś czas wrzucam cholerę do pralki i działa już drugi miesiąc. Całość nie jest zrobiona z chujwiczego, a ze zwykłej mikrofibry. Drogą dedukcji, zamiast Glov wystarczy kupić szmatę do mycia monitora i też powinno działać. Clean Joy kosztuje tyle co takowa szmata, więc why not?
I jak? Srak. Działa. Niczym nie różni się od Glov. Skoro za jeden grosz można umyć siedem talerzy, to po co przepłacać? Ja wiem, że w tym momencie nie wspieram polskich innowacji, ale chińczyk też chce żyć. Sorry Glov, od dziś karmię Żółtych Frjendów.
Co ciekawe, od kiedy zmywam makijaż szmatą (nie ważne którą), moja cera wygląda o niebo lepiej. Właściwie nic mi już nie wyskakuje na twarzy. Proste rozwiązania są jednak najlepsze 🙂

Szpachla Lirene No Mask – kupić, nie kupić?

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Jeśli facet mówi Ci, że lepiej wyglądasz bez makijażu, to oznacza jedno- chujowo się pomalowałaś. Nie oszukujmy się, umiejętny makijaż podkreśla walory i maskuje niedoskonałości. Lubię się malować, chociaż bez makijażu nie straszę. Każdy miał w swoim życiu jakieś makijażowe wpadki, ja również i nie wstydzę się tego, raczej wspominam z nostalgią i uśmiechem. Nawet teraz zdarzy mi się za gruba krecha eyelinerem, czy źle roztarty podkład. Małe wpadki to nie koniec świata. To tylko mejkap, zabawa. Nie jestem jakimś mistrzem makijażu, ale jako takie pojęcie mam. Nie wydaję kroci na kosmetyki, bo nie lubię przepłacać, jednak jeśli coś jest dobre- nie sępię. Moje wymagania nie są jakieś wybujałe. Taki podkład ma u mnie matować, lekko kryć, nie obłazić płatami, nie tworzyć łat. Poza tym nie lubię nadmiernego obciążenia, mocnej tapety. Podobno ten podkład taki jest, podobno…
lirene no mask podkład

Lirene, No Mask, płynny fluid + serum.
Swój egzemplarz przywiozłam z Meet Beauty. Do kupienia na przykład w Rossmannie za około 37 złotych, cena nie jest jakaś strasznie wybujała. Teraz pytanie, czy podkład jest wart tej ceny.
30 mililitrów rzadkiego fluidu siedzi sobie we flaszce. Flaszka nie ma pompki i to mnie w nim wkurwia najbardziej. Nie raz i nie dwa chlupnęło mi się nim zbyt srogo na rękę. Jakoś po miesiącu opanowałam technikę chlupnięć, ale czasami jeszcze mi się machnie od serca. Obsmaruję ten otworek, siebie…nie lubię marnotrawstwa. Lirene- zróbcie mi pompkę. Kolejnym minusem jest uboga gama kolorystyczna. Posiadam jedynkę. Numer jeden jest dla mnie idealny przy lekkiej opaleniźnie, a ja do bladych nie należę. Problem będą miały bladziugi. Na Meet Beauty Pani wspominała, że numer dwa jest idealny dla większości Polek…nie powiedziałabym. Ja czarnuch zadowalam się jedynką, a przy większej opaleniźnie pewnie max dwójeczka była by dla mnie dobra. Jest jeszcze odcień trzeci. Nie widziałam go na żywo, ale obawiam się, że to odcień kenijski.
Dalej będę marudzić. Podkład zmienia kolor jak kameleon, mimo iż producent obiecuje, że produkt się nie utlenia. Na zdjęciu widać, że kilka sekund i podkład ciemnieje.
Dobra koniec smutków. Poza tymi wadami podkład ma też zalety. I uważam, że zalety biorą górę. Przede wszystkim kosmetyk jest niesamowicie lekki, nie czuć go na ryju. Szybko stapia się ze skórą i lekko zakrywa niedoskonałości. Dokładając drugą warstwę, mamy już super krycie, bez efektu maski. Produkt daje satynowe, zmatowione wykończenie, a efekt utrzymuje się przez cały dzień. Nawet jeśli nie przypudrujemy podkładu jest ok. Osobiście lubię wszystko przyprószyć pudrem, ale w tym wypadku nie jest to koniecznością. Podkład nie wałkuje się, nie robi łat ani smug, wytrzymuje na gębie nawet w upał.
Podsumowując – podkład trafia do moich ulubieńców. Mimo swoich wad, na twarzy prezentuje się genialnie i jest tak lekki, że niewyczuwalny. Wygrywa z podkładem Eveline, który dotychczas u mnie królował. Co prawda Eveline daje lepszy mat, ale Lirene podbił moje serce lekkością. Myślę, że będę kupowała te dwa produkty zamiennie.
No i tyle. Idę sobie.

Glov- cudowna rękawica, czy chwyt marketingowy?

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Znam przypadek gdzie laska przed wyjściem na dyskotekę zamiast się myć “przelatywała” stopy szmatą, żeby syf odpadł z grubsza. True story bro. Znam takie co kawałek szmaty wystarcza im do toalety raz na tydzień, czy dwa. True story bro. Laski odstawione, paznokcie, rzęsy, make up, ale żeby się umyć….po co? Osobiście jestem wrażliwa na punkcie higieny i nie kumam czaczy jak można być brudasem. W życiu w makijażu spać nie poszłam, a co dopiero tydzień bez mycia! Jeśli jesteśmy przy demakijażu i szmatach, pokażę Wam dziś szmatę do demakijażu. Glov. Jest bum na ten wynalazek, ale czy warto inwestować szmal w kawałek materiału?

Duża łapka Glov On-The-Go oraz mały paluszek Glov Quick Treat. Pierwsza kosztuje 39,90, druga 14,90. Dostępne na przykład w Sephorze, a ostatnio w Hebe, oczywiście na necie też ich pełno. Swoje egzemplarze przywiozłam z Meet Beauty i od początku stwierdziłam, że kawałkiem szmaty, to mogę sobie buty wyczyścić, a nie ryj z tapety. Ponieważ nie dowierzałam w cudowne moce rękawic, testy rozpoczęłam od małego paluszka. Doszłam do wniosku, że jak paluszek będzie kiepski, to dużą będę czyścić monitor w lapku, bo miękkie bydle 😀 No i można powiedzieć, że się rozczarowałam, a mój monitor ujebany jak stół Durczoka. Bo co się okazało? Chujstwo działa na sto dwa!
Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że paluszek zmywa mój makijaż bez pierdnięcia. Do czysta! Do takiego czysta i z taką łatwością, że perfekcyjna pani domu może jeść kolację z mojej gęby. Jakby tego było mało, to jeszcze skóra delikatnie się peelinguje i nie tylko jest czysta, ale i gładka. Wystarczy zmoczyć Glova wodą i myć ryj. Po wszystkim szmatkę przepieramy mydełkiem w kostce, jakimś naturalnym. Raz uprałam zwykłym mydłem w płynie, to na drugi dzień szorowałam drugi raz, bo paluszek był sztywny jak pal Azji. Glov usuwa zarówno podkłady, pudry, róże, eyelinery jak i tusze i inne wszelkie badziewie. Wodoodporny mejkap też złazi. Najbardziej trwały tusz jaki posiadam to Maybelline Lash Sensational, kto go miał, ten wie, że zmycie dziada to wyzwanie. Owszem, musiałam poświęcić dłuższą chwilę żeby zmyć go za pomocą szmatki z wodą, ale tusz zszedł do czysta. Jeśli ta maskara schodzi, to ja nie mam pytań.
Przy demakijażu nie musimy się pocić, nie trzeba mocno trzeć, ryj nie cierpi, rzęsy się nie sypią. Dla mnie to fenomenalne rozwiązanie i uważam, że cena nie jest wysoka. Ja sęp i niedowiarek tak mówię, więc to już coś. Na początku warto kupić paluszek za 15 zeta i wypróbować, czy nam podpasi, czy nie. Producent twierdzi, że rękawica wystarcza na 3 miesiące. Mój maluszek-paluszek dał radę przez dwa i wygląda, tak jak na zdjęciu – troszkę odbarwiony, ale bez większych uszczerbków. Różową rękawicę użyłam kilka razy i nie różni się niczym (prócz wielkości oczywiście). Większa Glov powinna dać radę 3 miechy, maluch nie wyrobił, bo podczas demakijażu musiałam go przepierać w międzyczasie (mały, to nie ogarniał całego ryja).
Jeśli mój najnowszy zakup nie podoła, to kupię Glov ponownie. A jaki to zakup? Otóż znalazłam na Ali ściereczkę do demakijażu działającą na tej samej zasadzie co Glov, oczywiście kosztowała grosze. Testy nowości trwają i dam Wam znać czy kupię Glov, czy dam zarobić Żółtym Braciom.

Złote tusze Eveline, czy zasługują na złoto?

By | Bjuti Pudi, Blog | 29 komentarzy
“Ale Ty masz rzęsy!”- no wiem 😉 Od razu mówię, to po Mamie, a tuning dzięki Long 4 Lashes. Nie mam na nią żadnych uczuleń, zero skutków ubocznych, więc jadę na ostro chyba drugi rok z przerwami. Podczas przerw też nic złego się nie dzieje, ot wracają do siebie. To tak gwoli wyjaśnienia, bo wiem, że w komentarzach padną pytania o moje wachlarze. Zaginam czasoprzestrzeń. W gołych rzęsach nie chodzę, bo się wstydzą jak Janusz sandałów bez skarpet. Moje ulubione tusze, to tusze z Eveline. Miałam droższe, tańsze maskary, ale do Eveline zawsze wracam z radością. Takie pewniaki. Dziś pogadamy o dwóch złotych Evelinkach.
Tusze do rzęs Eveline Big Volume Explosion i Volume Celebrity
Big Volume Explosion (grubas) i Volume Celebrity (chudas), to mazidła za około 15 złotych. Jeden wygrałam, drugi dostałam na Meet Beauty. Gdyby nie ta niespodzianka i tak bym je kupiła, bo jak wspomniałam, jeszcze żaden tusz od Eveline mnie nie zawiódł, a byłam ich ciekawa. Obecnie stosuję oba tusze zamiennie, zależy który mi się złapie i różnią się od siebie tylko delikatnie. Oba są intensywnie czarne, nie kruszą się, nie rozmazują, ładnie się trzymają. Gruby ma 11 ml, a chudy 7 ml pojemności. Celebryta podobno jest wypakowany odżywką do rzęs, ale czy moim rzęsom jeszcze coś trzeba? No właśnie…tusz to tusz i oba traktuję jak zwyczajne tusze.  Czym się różnią, który okazał się lepszy?
Big Volume ma grubą szczoteczkę, ale nie da się nią zrobić krzywdy, wygodnie się nią manewruje, chociaż idealna nie jest. Tuszowi zdarza się lekko skleić rzęsy, ale nie jest to jakaś tragedyja. Równo omiata kłaki, pogrubia. Na zdjęciu lekkie posklejanie, ale celowo nic nie czesałam, bo chcę pokazać prawdziwy efekt, a nie jakieś szopki.Tusz oceniam jako dobry. Nie wiem czy przy krótkich rzęsach szczoteczka nie okaże się za duża, domyślam się, że może nie wyzbierać kurdupli.
 Volume Celebrity lepiej rozdziela rzęsy, ale mniej je pogrubia. Efekt jest bardziej naturalny. Świetnie wydłuża. Zdecydowanie uwielbiam ten tusz. Szczoteczka doskonale wyprofilowana. Dłuższe grzebyczki wyłapują boczne rzęsy, krótsze ładnie podkreślają te środkowe. Malowanie tą maskarą jest łatwe i przyjemne. Nic się nie skleja, nie maże. Mój nowy ulubieniec.
Jak widzicie oba tusze są godne polecenia. Celebryta to mój ulubieniec i póki co przy nim zostanę. Oczywiście grubasek też się zużyje. Jeśli szukacie niedrogich i dobrych tuszy, polecam szafę Eveline. Ja często tam zaglądam.

Palmer’s balsam ujędrniający cycki, cycki, dużo cycków i nie tylko*

By | Bjuti Pudi, Blog | 14 komentarzy
Nos. Niektóre kosmetyki kupuję nosem, inne kupuję oczami. Ale za wszystkie kurwa trza płacić. Życie. Czasem wpadnie jakiś fant, za który nie płacę, ale tak czy siurdak, to nos jest pierwszym recenzentem. Jak coś wali jak górala kierpce, to ni chu chu ale nie jest dla mnie. Bezzapachowce są z kolei dla mnie nudne. Balsam do ciała. Co ma robić mi balsam? Pachnieć ma i nawilżać, fajnie jak cena nie zabija. Raz mnie cena chciała w markecie zabić, urwała się nad moja głową, więcej nie ryzykuję. Dzisiaj mam smarowidło, które spełnia moje kryteria. A może nie? A nie powiem! Czytajcie dalej.
palmer's, balsam kakaowy, balsam ujędrniający, cocoa butter, Firming Butter

Palmer’s balsam ujędrniający z koenzymem Q10 Cocoa Butter Formula Firming Butter. (Kurwa… dajcie jeszcze dłuższą nazwę, na bank każdy zapamięta). Powiedzmy sobie wprost- jest to balsam kakaowy. Dostałam za darmoszkę na Meet Beauty, czaicie? I nawet mi nikt nie kazał recki pisać, pewnie dlatego, że nikt nie kazał, to piszę. Smarowidło dostępne online, ale widzę, że i nawet w Empiku stacjonarnie mają, pogłupieli? W sumie i tak lapka mam bliżej niż Empik, to wiadomo gdzie kupię.
Zapach to u mnie numer jeden. Tutaj bomba zapachowa- świeżo zaparzone kakao Decomorreno. Jest jeszcze to kakao z wiatrakiem, czy to tylko moje komunistyczne wspomnienia? Aromat utrzymuje się długo na skórze i przełazi na ciuchy, ja tak lubię, ale jak ktoś nie lubi- to nie lubi, ale ja lubię, na wuj drążyć temat? Balsam ma konsystencję balsamu, bo przecież nie kiełbasy. Wydajny. Używam od miesiąca dzień w dzień i właśnie dobija dna. Przez pierwsze 20 dni kocham balsamy z pompką, potem ich nienawidzę. W przypadku Palmersika nienawiść przyszła ze trzy dni temu, co i tak jest niezłym sukcesem. Żeby wytelepać drania do końca trochę się gimnastykuję, bo pompka ostatnich trzech centymetrów mazi nie sięga. Ale ja, jako wytrwały łowca, nigdy się nie poddaję. I tak na koniec przetnę flaszkę i wymuskam do ostatniej “kropli”. Jestem Żydem. Wiem.
315 mililitrów kosztuje około 20 złotych. Uważam, że cena jak najbardziej stosowna. Skład fajny, kakao wysoko. Pewnie zaraz się ktoś do parafiny przypierdoli, mi tam ona nie przeszkadza. Jeden lubi ogórki, drugi ogrodnika córki. Balsam szybko się wchłania i przez krótką chwile na skórze zostaje lekki film. Nie jest on tłusty, powiedziałabym, że wilgotny. Skóra po mazidle jest doskonale nawilżona i przyjemnie gładka. Zapach, powtórzę się, zajebisty, choć nie wiem, czy na lato nie za mocno przytłaczający. Nie wiem czy kosmetyk uniesie zwiśluchy, wygładzi rozstępy i inne takie, bo mam skórę jak młode prosie, a jak wiecie prosiaki nie mają cellulitów i innych pierdół na zadzie tudzież kończynach.
Co Wam powiem, to Wam powiem, ale Wam powiem- dupa z balsamu zadowolona i miękka jak dłonie Wenus z Milo haha 😀 Nawet jak tak pomyślę, to może i jędrniejsza ta moja powłoka? W każdym razie nawilżenie na najwyższym poziomie, porno gwiazdy by się takiego nawilżenia nie powstydziły. Czy kupię? A kupię, ale na zimę, na lato wolę coś lżejszego dla nosa. Chociaż powiem Wam, że po opalaniu balsam robi robotę i super się sprawdza. Żądam Palmersa o zapachu aloesu na sezon wakacyjny! Tyle, bo mnie zjedzą motyle.
*tytuł, jak tytuł, wiadomo, że cycki przyciągną więcej osób 😀

Olejowanie włosów- olej kokosowy KruKam z Biedry

By | Bjuti Pudi, Blog | 33 komentarze
Biała substancja dobra na wszystko. Można brać do buzi, a zęby będą białe. Można smarować skórę, a stanie się gładka w dotyku i nawilżona. Można wcierać gdzie tylko dusza zapragnie, podobno ten niepozorny specyfik jest dobry na wszystko. Ja biorę nie na klatę, a na włosy. Na głowie. Kurka rurka…a o czym Wy znowu myślicie?! Chodzi mi o to twarde, włochate, z białym płynem w środku. Kokos. Konkretnie to olej kokosowy! Zboczeńce i zbereźniki!

Olej kokosowy KruKam.pl. Półlitrowy słoik zakupiłam w Biedrze za zawrotną kwotę dziesięciu złotych nowych polskich. Katowałam skurwiesyna ponad trzy miesiące bez wytchnienia. Wydajność i cena na pięć plus. Przyznam, że już mi zbrzydł ten olej, bo lubię testować coraz to nowe wynalazki, a w tym przypadku słoik nie ma dna. Olej jest rafinowany, ale jakoś to moim kudłom nie przeszkadzało. Ponad dwa lata temu moje włosy już zaznały oleju kokosowego, ale wtedy się kompletnie nie sprawdził. Włosy puszyły się jak wkurwiony jeż, były sianowate i generalnie wiecheć jak siedem nieszczęść. W tamtym okresie moja strzecha była ewidentnie wysokoporowata. Teraz włosy są gdzieś w okolicach średniej porowatości, ich stan znacznie się polepszył, co potwierdziły też badana włosów i skóry głowy. Na podglądzie widziałam lekko rozchylone łuski. Prawdopodobnie moje włosy nigdy nie będą niskoporowate, ale średnia porowatość mnie cieszy. Do rzeczy. Kondycja moich włosów jest lepsza, łuski nie są rozjechane jak nogi prostytutki w szczycie sezonu, więc i olej kokosowy się sprawdza. Moja przestroga-wysokoporowate włosy rzadko kiedy lubią olej kokosowy, bo olej ten jest małocząsteczkowy i wnikając w rozchylone łuski włosa jeszcze bardziej je rozczapirza, a my widzimy puch. 


 

Moje włosy po 3 miesiącach z kokosem stały się jeszcze bardziej gładkie i lśniące. Kudły są mięsiste i odżywione. Oczywiście olejuję nie od dziś, a od ponad dwóch lat i kondycja moich włosów to ciągła praca, ale i olej kokosowy ma w tym swoja zasługę. Jedyną niedogodnością w przypadku tego oleju jest jego konsystencja. Przed wysmarowaniem łba słoiczek stawiamy na grzejnik, lub do gorącej wody, żeby jego zwarta konsystencja zamieniła się w olej. Trochę jak ze smalcem, kolor i zachowanie takie samo. Rafinowany olej kokosowy nie ma zapachu, jest łatwy w nakładaniu, zmywa się bezproblemowo.

 

Czy polecam? O ile nasze włosy go lubią, jest godny polecenia. Wysokoporom nie polecam, choć możecie spróbować, bo raz na milion może się udać.W Biedrze słoiki nadal stoją, tylko cena wyższa o jakieś trzy złote, ale to akurat żaden wydatek. Znacie, lubicie, czy macie wyjebane na olejowanie?

 

La Quintessence- esencja doskonałości

By | Bjuti Pudi, Blog | 11 komentarzy

Nie liczy się wygląd. Liczy się wnętrze. Ładne łatwiej kochać. Kochać na milion sposobów- rano, wieczorem, na stojąco, na leżąco. Ale to to co w środku jest najważniejsze, pamiętajcie! Kiedy w moje ręce wpadło piękne, surowe pudełko wypełnione “siankiem”, oko mi zbielało jak Majkel Dżekson. Już wiedziałam, że będzie miłość. Kiedy zobaczyłam co kryje się w butelczynach, miłość wzrosła. Kiedy zaczęłam używać…a co będę gadać, nie będę wszystkiego zdradzać na wstępie. To blog, nie film porno, będzie z niespodzianką, a nie od momentu telefonu do hydraulika wiadomo jaka będzie puenta.

La Quintessence podarowało nam na spotkaniu w Lublinie takie oto pudełeczka. Proste, skromne, ale wypełnione niemal złotem. Dla mnie samo pudełko jest bombowe, chociaż nie przywiązuję większej uwagi do opakowań, to już do opakowań opakowań tak. Śmiałam się, że nawet gdyby w środku był stolec, to i tak samo pudełko mnie zadowala 😀 Tymczasem w środku- złoty stolec. Kto nie wie co to, niech się dowie, ja nie Google.

Dwa przekurwiste mydełka. Pomysł i wykonanie to szczyt. Szkoda mi ich używać i póki co zdobią mi łazienkę. Skład mydełek też na wypasie, więc tak czy siak je zmydlę jak już się napacze. Te dwie flaszki to kwas hialuronowy i olej z pestek malin. Podjar taki, że kupa w porty.

Kiedy zobaczyłam olejek z pestek malin, pierwsza myśl- “na włosy”. W domu na spokojnie przemyślałam sprawę i doszłam do wniosku, że aż żal wychlapać wszystko na sierść. Raz nałożyłam i włosy bomba, miękkie, lejące i błyszczące, nawilżone i dociążone jednocześnie. Aktualnie pół kropelki daję na same końce po myciu, koniuszki są ładnie wygładzone i zabezpieczone. Maliniak sprawdza się na ryju. Bardzo wolno się wchłania, więc stosuję na noc. Przerobiłam już mazanie solo, z hialuronem i z kremem. Wszystkie sposoby są dobre, ale z hialuronem to już wypas.

30 mililitrów olejku kosztuje 69 złotych (69 – przypadeg?). Nie oszukujmy się, prawie siedem dych to jednak kilka browarów jest 😉 Ale…wiecie, że ja nie lubię olejków na mojej skórze? Wiecie. A ten uwielbiam. No to coś na rzeczy jest. Jeśli ja dałam się przekonać do olejku na gębie, to musi to być coś ekstra. Pachnie suchymi gałązkami malin. Nie wiem czy kumacie aromat, ale tak właśnie pachnie. Dla mnie pięknie. Wydajność w dechę, wystarczy dosłownie mała kropelka i cała facjata usmarowana. Najfajniej rozprowadza się po ryju zagruntowanym kwasem hialuronowym, ale to zaraz napiszę coś więcej o kwasie, powoli, bo się rozpierdoli. Wchłania się, jak już wspomniałam, powoli, ale jednak w mordę się wgryza. Doskonale łagodzi podrażnienia i nawilża. Zaobserwowałam także, że twarz stała się bardziej uspokojona, jakby mniej syfu na twarzy. Olej już za chwilę będzie mi towarzyszył w opalaniu, bo zawiera naturalny filtr przeciwsłoneczny. Nie jestem zwolenniczką filtrów chemicznych, więc mam nadzieję, że w przyszły weekend już będę mogła skorzystać ze słonka i oleju. Ponoć świetnie działa na przebarwienia, na szczęście nie mam żadnych plamek, więc tutaj niewiele mam do powiedzenia, ale powiem Wam, że jeśli chodzi o nawilżanie, to maliniak jest moim namber łąn.

Czysty jak łza kwas hialuronowy. Zatrzymuje w naszej skórze wilgoć. Dlatego połączenie z maliniakiem to dla mnie max geniuszu. Sam kwas jest dość gęsty, bezbarwny, bezzapachowy. Taki luźny glutek. Nakładam go oszczędnie, bo też jest wydajny. Stosuję głównie na japę, ale zdarzyło mi się dodawać go do…no jasne, do masek na włosy, jakby inaczej. Dzięki jego właściwościom, włosy nie tracą tak szybko nawilżenia dostarczonego im w maskach. Wracając do twarzy- mieszałam go z kremem, ale trochę się glutuje taka mieszanka, więc najpierw on, a potem na niego olejek lub krem. Dodawałam hialuronka także do kwasu migdałowego, podczas peelingu. Fajnie złagodził podrażnienie skóry. Wspólnie z maliniakiem pielęgnowałam nim skórę pomiędzy złuszczaniem kwasami i skóra szybciej regenerowała się z nimi, niż bez nich (jesienią robiłam kwasy i smarowałam tylko kremem i ryj wyglądał gorzej).

30 mililitrów kwasu to 119 złotych. Jeszcze więcej browarów, niż za maliniaka. Cóż. Wszystko jest stuprocentowe, bez barwników, substancji zapachowych. Za to się płaci. Hialuron co prawda ma mały konserwancik, ale bez niego pewnie w tydzień pleśń i grzyb by go zjadł. Mus. Jeśli macie na zbyciu taką kwotę i możecie sobie pozwolić na taki wydatek- warto. Zmarszczek niby nie mam, ale lepiej zapobiegać, niż potem leczyć. Wydawało mi się, że moja skóra jest napięta i takie tam, ale jednak ryj mi zaczyna trochę zjeżdżać (dobrze, że nie cycki). Gdyby nie ten kwas, to nawet nie obczaiłabym, że robią mi się buldogowe zwisy. Po jakimś miesiącu, półtora z kwasem dziwnie mi się twarz uniosła haha 🙂 Gołym okiem widać, że skóra jest gęstsza i jakby uniesiona, naprężona. Ciężko to wyjaśnić. Tak żeby Wam wytłumaczyć naocznie, to jak se strzelę z plaskacza po gębie, to mi ta skóra tylko się stelepnie i wraca na swoje miejsce. Wcześniej jak se przypierdoliłam, to pliczek długo majtał się w powietrzu jak osika. No, to znaczy napięło mnie, jak stringi w rozmiarze S na grubej dupie. Jak mi zaczną cycki wisieć, to kupię sobie tego wiadro i będę moczyć wymię. Nawet jakbym miała za to wiadro tysiąc złotych zapłacić.

W skrócie. Kwas mnie napiął, olej nawilżył. Jeśli miałabym kupić tylko jeden produkt, to wybrałabym kwas. Najlepsze rezultaty i szał dupy osiągniemy stosując duet. Lubię szał dupy, a pieniądze szczęścia nie dają, więc lepiej te pieniędze spożytkować na coś co jest dobre. To jest dobre. Kupujcie ludzie, kupujcie, a jak chcecie przyszczędzić, to za 159 zeta jest ten zestaw w kupie. Znaczy, nie w kupie, że kopa, tylko, że w zestawie. Tani się ni da.

Wiem, że dostałam za darmo, ale jak Janusza kocham, kota mego rudego, zestaw jest przezajebisty. Nawet nie mam się do czego przypierdolić. Jak to mówią- dobre produkty, obronią się same. Te nawet bronić się nie muszą, po prostu są z góry skazane na wygraną.

 

Porcja lakierów do paznokci, zdobienia

By | Bjuti Pudi, Blog | 28 komentarzy
Mają je jastrzębie i mają je kury, “a co?”- zapytacie. Nosz kurwa! Pazury! Też mam kawał szpona, który rośnie jak nienormalny. Co spiłuję, to zaraz harpuny takie, że śmiało mogłabym polować na morświny. Jak już mam, to maluję. Żeby śmieszniej było, to mimo, że naturalki mam mocne, to ja je i tak żelem raczę. I jak już je uraczę, to ni ma wuja we świ- lakier za trzy złote trzyma się i trzy tygodnie. Przybyło mi troszkę lakierów, więc pokaże Wam co z nowości można wymodzić.

Ciężko mi wypowiedzieć się na temat trwałości lakierów, które przywiozłam z ostatniego spotkania. Tak jak wspomniałam, paznokcie pokrywam żelem, więc byle tanizna mi nie odpryskuje, jedynie po pewnym czasie wycierają się końcówki i nie ważne czy lakier kosztował 3 czy 30 złotych. To jak już się wyspowiadałam, jak stara grzesznica, to możemy przejść do konkretów.

Chyba mój ulubiony “wzorek” pośród dzisiejszych. Lakier od Pierre Rene skradł moje serce. Niby odcienie nude to nie mój świat, ale ten kolor nie wiedzieć czemu wpadł mi w oko. Wiecie, ja zawsze kolory, pstrokacizna, ale czasem mam dzień na zwykłość. Mój lakier to 359 Fashion Week. Na paznokciach troszkę ciemniejszy wyszedł, ale dolne zdjęcia doskonale oddają jego barwę. Świetnie się rozprowadza, na dobrą sprawę wystarczy jedna warstwa, ale ja z przyzwyczajenia zawsze daję dwie. Pędzelek średniej wielkości, ale doskonale wyprofilowany, spłaszczony i malowanie to czysta przyjemność. Żadnych smug i kurwiania podczas aplikacji. Lakier kosztuje około 12 złotych, więc myślę, że skuszę się na coś więcej z tej firmy. Przyznaję- marka prawie kultowa, ale lakieru od nich nigdy nie miałam.
Tutaj też na fotce palczaków kolory za ciemne, te właściwe widać na zdjęciach produktu. Miraculum obdarowało mnie między innymi lakierami Be Inspired od Joko. Niestety kolory zupełnie nie moje, mało nasycone, jakby zamglone. Mogą się podobać, mi kolory średnio podeszły. Niebieski to 246 Gossip Girl, a brudny róż to 244 Pretty Woman. Na opakowaniu widzę, że lakiery są z winylem, być może. Świetnie błyszczą, dobrze się rozprowadzają, nie smużą. Nie mogę nic złego powiedzieć jeśli chodzi o ich konsystencję, czy takie tam pierdolety. Pędzelek precyzyjny. Wkurza mnie tylko jedno- korek jest spłaszczony, a sam pędzelek nie jest względem niego symetrycznie ułożony, więc kiedy maluję harpuny muszę koreczek trzymać na kancie, co nie jest wygodne. Takie tam niedopatrzenie, ale wkurwia. Lakiery same w sobie dobre, na stronie Miraculum kosztują 12 złotych, nie jest źle.
Od Marizy dostałam lakiery IDALIQ Gel Effect, nudziak 09 i czarnik 92. Oba kolory mi pasują, czarny genialnie odbija stempelki, więc przyda się bardzo. Jasny lakier odrobinę smuży przy pierwszej warstwie, ale druga zabija złe wrażenie. Czarny świetnie nasycony. Pędzelki takie normalne, ani złe, ani dobre. Kanciasty korek i jego asymetryczność względem pędzelka, podobnie jak w przypadku Joko- wkurwia. No trudno, przecież boku se nie wyrwę. Rzeczywiście ten efekt żelu jest widoczny, błysk ma inny wymiar, podobuje mie siem to. Widzę, że cena tych lakierów to około 15 złotych, ale zapewne często są w promocji. Mówię zapewne, bo nie mam dostępu do katalogów Marizy i tutaj w temacie jestem troszkę do tyłu. Lakiery dobre, jeśli macie możliwość, możecie kupić.
Eveline obdarowało mnie trzema kolorkami MiniMaxów- róż 137, żółty 134 i niebieski 138. I tutaj kolory jak najbardziej moje. Wyszły troszkę blado, ale na fotce z pędzelkiem są realne. Mleczne pastele świetnie wyglądają, szczególnie przy opalonej skórze. Na lato numer jeden, zaraz po neonach. Przy pierwszej warstwie pojawiają się smugi (zwłaszcza przy żółtym), konieczne są więc dwie porcje i jest ok. W końcu wygodny koreczek, ale dla odmiany nie jestem zadowolona z pędzelków, a właściwie z włosia i jego przycięcia. Jeśli przybliżycie zdjęcie, widać, że z pędzla sterczą jakieś zaginione, pojedyncze włoski, a kształt nie jest idealny. Troszkę męczy mnie ta niedokładna konstrukcja przy aplikacji. Mimo tych niedogodności, kolory tak mi się podobają, że machnęłam ręką, ale Eveline- popracujcie nad tym, bo nie wszyscy są tak tolerancyjni 😉 Chociaż jak za 6 złotych, to pies jebał niedogodności 😀
Takie to lakiery mi przybyły i żaden nie jest zły, choć każdy ma jakieś minusiki. No ok, Pierre Rene dla mnie nie ma wad. I co Wy na to? A powiedzcie mi jeszcze jakie lakiery lubicie najbardziej, bo jestem ciekawa.

Ustrzelona zapachem- balsam pod prysznic Kneipp i balsam do ciała Equilibra

By | Bjuti Pudi, Blog | 12 komentarzy
Nie wyobrażam sobie normalnego funkcjonowania bez dwóch produktów w mojej łazience- coś do mycia i coś po myciu. Żel, mleczko, balsam, olejek do kąpieli i jakiś balsam, mus, masło do nawilżenia skóry po. Lubię być czysta i pachnąca, ale jeśli po wyjściu z wanny nie zabalsamuję zwłok, to jestem chora i czuję się jak niedomyta. Nie wyobrażam sobie nie nasmarować mojego truchła czymś co nawilży moją skórę. Jeśli chodzi o smarowidło, to przede wszystkim ma ładnie pachnieć, potem nawilżać, a następnie cena ma być adekwatna do wydajności. Kiedy myślę o myjadle, to najważniejsze dla mnie jest to czy jest wydajne, gęste, pieniące i pachnące, cena też nie powinna być wysoka, bo wiadomo- idzie jak woda. A woda to mi idzie, po 3 litry na dzień, więc sami rozumiecie. Dziś będzie o myjadle i smarowidle.

Dzisiejszą recenzję sponsorują firmy, które obdarowały nas na spotkaniu w Lublinie. Lubię podkreślać, że czegoś nie kupiłam, chcę być fair. Dziwi mnie też, że często inne blogerki nie informują czytelników, że coś dostały, wręcz to ukrywają. Nie traktuję tego jak współpracy, ale mimo wszystko wolę, żebyście wiedzieli, że coś tam dostałam, bo po co się z tym niby kryć?
Zacznijmy od balsamu pod prysznic Jaśmin i Argan od Kneipp. Butelczyna ładna i poręczna, nie ma co się przypierdalać. W środku mamy dość rzadkie, białe mleczko. Zapomniałam jebnąć fotki tej mazi, ale takie no mleczko, jak mleczko, co tu się rozwodzić. Zapach bardzo ładny, świeży, orzeźwiający i ani troszeczkę nie mdli jaśminowym trupem. Powiedziałabym, że bardziej pachnie liśćmi jaśminowca, aromat jest typowo roślinny. W tle majaczy lekka nuta kwiatowa, ale jest na dalekim planie. Zapach absolutnie piękny i tutaj jestem kupiona. Trzeba przyznać, że skóra jest nawilżona, ale to akurat mi wisi, bo i tak zawsze daję balsam po myciu. Jeśli ktoś nie przepada za smarowajkami po kąpieli- polecam ten balsam.
Skład kosmetyku jest bardzo naturalny, w środku siedzi mnóstwo olejków i innych dobroci, zdecydowany plus. Jest tylko jedno ale… U mnie ten produkt jest niestety skreślony. Żeby to cholerstwo zapieniło się na gąbce, a bez gąbki nie wyobrażam sobie mycia, trzeba go najebać aż miło. A jak najebałam ile trza- to balsam skończył się równo po tygodniu. Taka sytuacja. Mało piany i tylko tydzień mycia dupy. Jeśli dorzucę do tego cenę- 25-30 złotych za 200 mililitrów, to niestety ale był to jednorazowy strzał. Szkoda, bo zapach skradł moje serce.
Tera je pora na tego potwora. Aloesowy balsam do ciała Equilibra. Kocham wszystko co ma w sobie aloes, kocham aloesy, nawet z wakacji przywiozłam sobie oryginalną, kanaryjską sadzonkę. Zapach, tak dla mnie ważny, uwiódł mnie. Nie jest to typowy zapach aloesu. Wyobraźcie sobie, że jest maj. Stoicie na leśnej polanie, chwilę temu padał deszcz, a teraz gorące słońce osusza soczystą, wiosenną trawę. Leśne zioła i krzewinki parują, łąka tętni życiem, w powietrzu unoszą się aromaty świeżości, deszczu  i roślin. To jest właśnie ten zapach, z nutką aloesu. Jestem oczarowana. Butelka normalna, prosta grafika- lubię takie. 250 ml- standard. Cena około 20 złotych. Za aloesowe kosmetyki jestem w stanie się szarpnąć i więcej, więc dla mnie ok. Konsystencja balsamowa, kolor biały, żadnych dziwactw.
Skład podobnie jak w Kneipp- naturalny, żadnych smrodów w środku. Balsam genialnie nawilża, a nawet łagodzi zaczerwienienia i podrażnienia. Nie dziwię się, stężenie aloesu w kosmetyku to 20%, jak na balsam- dużo. Ponieważ jestem w trakcie depilacji laserowej (spodziewajcie się kiedyś tam posta), to produkt jest dla mnie wybawieniem po takim ostrzelaniu mojego ciała. Wydajność lepsza niż przeciętna, ostatnio już go oszczędzam, ale miesiąc był w obiegu dzień w dzień. Mazidło spełnia moje wszystkie wymagania i kupię je nie raz i nie dwa.
Podsumowując podsumowania. Oba kosmetyki rozjebały mnie jak żabę na szosie swoimi zapachami. Niestety Kneipp wkurwił mnie swoją konsystencją i topornością na gąbce, przez co wydajność jest karygodna. Balsam Equilibra zadowolił mnie pod każdym względem i nie ma u mnie ani jednego, najmniejszego minusika. No nie mam się do czego przyczepić, nawet jakbym chciała. Tyle. Koniec i bomba, kto nie czytał ten wszyscy Polacy, to na pochyłe drzewo razy kilka, ponieśli i kucharek sześć.

 

Esencja Andrea z AliExpress na porost włosów

By | Bjuti Pudi, Blog | 24 komentarze
Kłaczanka- tak o sobie mówię. Nienawidzę określenia włosomaniaczka. Nie mam żadnej manii, mania kojarzy mi się z chorobą psychiczną. Lubię eksperymenty. Nie lubię popadania w skrajności i nie lecę ślepo jak baran za każdym trendem (wiecie ta cała wojna z SLS, SLES, silikony, sama chemia, tylko natura takie tam). Mi nawet nie zależy na super długości włosów jakoś specjalnie. Wszystko traktuję jako wielki eksperyment. Jestem ciekawa co przyspiesza porost włosów, co im szkodzi, jak szybko urosną. Jeśli jesteśmy przy poroście, mam dziś dla Was tani, mały, chiński specyfik do włosów, który ma przyspieszyć ich wzrost. Lecimy?

Esencja Andrea. Popularnie nazywana olejkiem, ale z olejkiem nie ma nic wspólnego. Specyfik zakupiłam na AliExpress TUTAJ (sklep- KLIK). Zapłaciłam $1,69, teraz jest kilka groszy taniej. Jest to podobno popularny w Chinach produkt, marka własna, dostępny na ich rynku. “Olejek” ma mnóstwo fanów, także moje koleżanki. Teoretycznie na 100 ml szamponu dajemy 3 ml esencji i myjemy włosy, przed spłukaniem należy odczekać kilka minut. Teoretycznie, ale ja zmieszałam całą Andreę ze 100 ml oleju kokosowego i olejowałam mieszanką skórę głowy co drugą noc. Rano zmywałam. Na długość włosów dawałam czystego kokosa. Flaszka przyszła w zafoliowanym kartoniku. Po dwóch tygodniach oczekiwania (szybko) rozpoczęłam kurację.
Buteleczka 20 mililitrów. Esencja rzadka, żółta, pachnąca imbirem i cytrusami. Skład naturalny. Sami przeczytajcie, na pudełeczku wszystko jest 😉 Jeśli jednak nie znacie biegle chińskiego, zajrzyjcie jeszcze raz na stronę produktu- KLIK, ponieważ nie widzę sensu w przepisywaniu.(Na innych blogach zawsze pomijam te pierdoły i czasem okazuje się, że blogerka “od siebie” napisała raptem dwa zdania. Nie idźcie tą drogą!)
100 mililitrów mojej mieszanki wystarczyło równo na miesiąc, ale nie żałowałam sobie. Najdokładniej wcierałam w okolice McDonald’sa, zakola mam od zawsze głębokie i wolałabym, żeby ich nie było. Tarłam miesiąc i…nie, nie, nie wytarłam resztek włosów, nie zostałam Kojakiem, urosły mi raczej zakolowe wąsy Małysza. Żadnych skutków ubocznych nie doświadczyłam. Ale jeśli macie uczulenie na imbir (jest dość mocny), bądźcie ostrożni, sprawdźcie najpierw na małej powierzchni czy nic Was nie szczypie. Czytałam, że niektórzy mogą odczuwać lekkie mrowienie, niektórym wyskoczył delikatny łupież (bardziej obstawiam przesuszenie skóry, bo zioła maja takie tendencje). U mnie wszystko git malyna. Kogoś obchodzi co się wydarzyło po miesiącu?
Na oko to nie widać różnicy, ale zdjęcia są chujowe. Pstrykałam sama z pilota i przez to stoję krzywa jak wokalista De Mono. Zaraz się ktoś końcówek przypierdoli- sorry moje kłaki są niefotogeniczne i nie, nie zetnę do ucha i nie, nie przeszkadza m to ble ble ble. Temat załatwiony.
Jeśli jesteśmy przy lwiej grzywie, to tutaj zawsze mam słoneczko Polsatu. Wiecznie coś wcieram i wiecznie coś tam mi wyrasta. Po Andrei włosków przybyło, ale przyznaję, że jakoś specjalnie w grzywkę nie wcierałam.
W zakola tarłam jak durna i proszę- zarosły jak osiemdziesięcioletnia dziewica! Mój stożek zdecydowanie pokrył się futrem (kto przeczytał fiutem?), co mnie niezmiernie cieszy. Tutaj szał, nawet na fotce.
Pomijając kwestię niedokładnych zdjęć, to czuję, że włosy urosły, bo mnie poniżej cycków już smyrają. Ile? Nie wiem, ale urosły. Olejek Andrea z AliExpress działa, choć nie jest olejkiem 😉 Mam zamiar kupić kolejne opakowanie, albo ze 3 od razu i wypróbować z innymi mieszankami- z szamponem, może jakąś wcierką, czy innym olejkiem. Esencja jest o tyle dobra, że nie tłuści i myślę, że na upartego można ją wcierać nawet na świeże włosy, ale to wybadam innym razem. Czy polecam? Tak, myślę, że za taką cenę warto wypróbować- wysyp baby hair gwarantowany.
Przy okazji dam Wam jeszcze link do czepków foliowych- KLIK (sklep-KLIK). Zapłaciłam $2,78 za 100 sztuk i jestem mega zadowolona. Początkowo wydawało mi się, że są chujowe- cienkie jak woreczek, ale okazuje się, że biją na głowę czepki, które są twardsze i grubsze. Wcześniej miałam czepki z salonu fryzjerskiego, sporadycznie używałam tych dołączonych do produktów Marion. Chińskie czepki są lepszej jakości, są z delikatniejszej, ale wytrzymałej foli, która nie szeleści tak wkurwiająco, gumki są nie do zdarcia. Specjalnie katowałam jeden czepek w kółko przez 3 tygodnie i nic! Używałam, prałam i nadal nie był rozflaczony. Jeśli używacie czepków do olejowania, czy masek- to zdecydowanie polecam- jeden z moich lepszych zakupów na Ali.
To by było wszystko na dziś z mojej strony. Polecam Andreę, polecam czepki i polecam serial “Outsiders” skoro już tak wszystko dziś polecam jak jakiś domokrążca. Ahoj Czytelniki!