Tag

tusz

Złote tusze Eveline, czy zasługują na złoto?

By | Bjuti Pudi, Blog | 29 komentarzy
“Ale Ty masz rzęsy!”- no wiem 😉 Od razu mówię, to po Mamie, a tuning dzięki Long 4 Lashes. Nie mam na nią żadnych uczuleń, zero skutków ubocznych, więc jadę na ostro chyba drugi rok z przerwami. Podczas przerw też nic złego się nie dzieje, ot wracają do siebie. To tak gwoli wyjaśnienia, bo wiem, że w komentarzach padną pytania o moje wachlarze. Zaginam czasoprzestrzeń. W gołych rzęsach nie chodzę, bo się wstydzą jak Janusz sandałów bez skarpet. Moje ulubione tusze, to tusze z Eveline. Miałam droższe, tańsze maskary, ale do Eveline zawsze wracam z radością. Takie pewniaki. Dziś pogadamy o dwóch złotych Evelinkach.
Tusze do rzęs Eveline Big Volume Explosion i Volume Celebrity
Big Volume Explosion (grubas) i Volume Celebrity (chudas), to mazidła za około 15 złotych. Jeden wygrałam, drugi dostałam na Meet Beauty. Gdyby nie ta niespodzianka i tak bym je kupiła, bo jak wspomniałam, jeszcze żaden tusz od Eveline mnie nie zawiódł, a byłam ich ciekawa. Obecnie stosuję oba tusze zamiennie, zależy który mi się złapie i różnią się od siebie tylko delikatnie. Oba są intensywnie czarne, nie kruszą się, nie rozmazują, ładnie się trzymają. Gruby ma 11 ml, a chudy 7 ml pojemności. Celebryta podobno jest wypakowany odżywką do rzęs, ale czy moim rzęsom jeszcze coś trzeba? No właśnie…tusz to tusz i oba traktuję jak zwyczajne tusze.  Czym się różnią, który okazał się lepszy?
Big Volume ma grubą szczoteczkę, ale nie da się nią zrobić krzywdy, wygodnie się nią manewruje, chociaż idealna nie jest. Tuszowi zdarza się lekko skleić rzęsy, ale nie jest to jakaś tragedyja. Równo omiata kłaki, pogrubia. Na zdjęciu lekkie posklejanie, ale celowo nic nie czesałam, bo chcę pokazać prawdziwy efekt, a nie jakieś szopki.Tusz oceniam jako dobry. Nie wiem czy przy krótkich rzęsach szczoteczka nie okaże się za duża, domyślam się, że może nie wyzbierać kurdupli.
 Volume Celebrity lepiej rozdziela rzęsy, ale mniej je pogrubia. Efekt jest bardziej naturalny. Świetnie wydłuża. Zdecydowanie uwielbiam ten tusz. Szczoteczka doskonale wyprofilowana. Dłuższe grzebyczki wyłapują boczne rzęsy, krótsze ładnie podkreślają te środkowe. Malowanie tą maskarą jest łatwe i przyjemne. Nic się nie skleja, nie maże. Mój nowy ulubieniec.
Jak widzicie oba tusze są godne polecenia. Celebryta to mój ulubieniec i póki co przy nim zostanę. Oczywiście grubasek też się zużyje. Jeśli szukacie niedrogich i dobrych tuszy, polecam szafę Eveline. Ja często tam zaglądam.

Cienie, tusz i już

By | Bjuti Pudi, Blog | 38 komentarzy

Malowana lala lalalalala! Tapeta na ryju, lśniący szlam na ustach tralalala. Ostatnio na jakiejś grupie, przeczytałam wypowiedź pewnego Pana, który twierdził, że najładniejsze kobiety, to te naturalne i bez makijażu. Swoją wypowiedź podsumował zdaniem- “Czasem bez tego wszystkiego jesteście super”. “Czasem”- słowo klucz hehe 😀 No sorry, ale ja nie wstaję z twarzą nimfy, jak w kolorowym, amerykańskim serialu. Przesadziłabym gdybym napisała, że budzę się jak zombie. Ale jednak odpowiednio wyważona tapeta potrafi nas upiększyć. Czasami mi wyjdzie ta szpachla, czasami nie. Czasami źle rozetrę cień, czy sklei mi się rzęsa, ale czy to aż taka zbrodnia? Makijaż to zabawa, trzeba tylko uważać, żeby nie bawić się w klowna 😀 Cała reszta- dopuszczalna.


Z ostatniego spotkania blogerek nawiozłam tyle kolorówki, że głowa mała. Albo duża. W sumie zależy kto jaki ma łeb. W każdym razie dużo tego przytachałam i teraz namiętnie testuję. Dziś napisze Wam kilka słów o pojedynczych cieniach od eKobieca – Freedom oraz o cieniach Catrice. Pokażę Wam też popularny ostatnio tusz od Rimmel. Będzie i pozytywnie i negatywnie, czyli po prostu po mojemu i prosto z mostu.

Zacznijmy od Freedomków. Trafił mi się neonowy, matowy róż nr 226 i satynowy fiolecik nr.227. Oba piękne. Chociaż foty z neonowym makijażem gdzieś mi się zawieruszyły, ale zajrzyjcie na mój Instagram, tam coś się pałęta. Cienie pięknie napigmentowane, nie kruszą się, pokrywają powieki równomiernie, można się z nimi bawić i malować do bólu. Chociaż w sumie to mnie nic nie bolało. Róż jest idealnie matowy i nasycony, a fiolet pięknie lśni. Jeśli dodam, że cienie to wydatek rzędu 5 złotych za sztukę, to nic ino brać. Nie mam Freedomom nic do zarzucenia i chętnie przygarnęłabym inne kolory.

Ciemnofioletowy cień Caterice nr 710, Lilac Del Rey, to taki połyskiwacz. Niby nie satyna, ale ma takie pierdołowate drobinki. Nie jest jednak zbyt połyskujący, właściwie ciężko go określić. Taka pół satynowa błystka. Kolor na powiece nasycony, ale jakby nierównomierny. Niby się nie waży, ale robią się placki. Kolor też nie mój, bury fiolet…nie jestem przekonana. Nie jest zły, ale i nie mam serca go polecać. Musiałabym wybadać też inny kolor, może tylko moja sztuka jakaś trefna. Zrobiłam makijaż z nim w roli głównej, ale oko wychodziło łaciate i wywaliłam foty, coś z nim nie tak. Katarzynkę można kupić za około 10 złotych. To już lepiej kupić 2 Freedomy 😉

Jest i tusz. Ponoć mega, super, hiper i w ogóle kosmos. Eeee czy ja wiem? Jeśli kosmos to dolatujemy maks do… co tam jest za Ziemią? Mars! No to taki super jak do Marsa, dalej bym nie leciała z zachwytami. Napaliłam się na tą nowość jak Ruski na dolary i w sumie taki zwyklaczek. Nie zawiodłam się jakoś mocno, ale gdybym zabuliła za niego ponad 30 złotych w normalnych okolicznościach, to byłabym wkurwiona nie lada, że hej, że ho, że kolorowe sny kiedy ja dotykam Ciebie, hejjj hooo 😀 Moje rzęsy nigdy nie widziały zalotki. Właściwie to zalotka kojarzy mi się z narzędziem ginekologa, z podrzędnego porno, z lat dziewięćdziesiątych. Moje same się podkręcają, więc cholera wie czy tusz w tym temacie coś daje, czy nie. Nie kruszy się, ładnie się trzyma, zmywa ładnie. No to co mi nie pasi? Moje rzęsy na fotce przeciągnęłam tuszem chyba ze 20 razy! Raz, że szczoteczka nieporęczna, dwa- małe rzęsy ciężko złapać, trzy- długie przelatują przez nią ledwie muśnięte. Żeby pomalować dokładnie swoje chaszcze powiekowe, trzeba napierdalać ręką jak przy przepychaniu zlewu. No nie jest to zaleta. Taki pozytyw, że maskara nie skleja. Niespecjalnie polecam, chyba,że lubicie machać rączką.

A teraz jakieś mejkapy poglądowe. Nic tu nie kombinowałam z żadną obróbką, nawet pryszcz jakiś się trafi hehe, ale chciałam dać coś bez tych całych retuszów, bo jak patrzę na te wszystkie wymuskane makijaże w fotoszopce, to już mam dość.

Na oczyskach tusz z postu, Freedom od wewnątrz i Catrice w zewnętrznych kącikach. Na ustach chyba Maybelline. Ryj to Eveline i Ecocera z TEGO posta. Reszty nie pamiętam, za wszystko żałuje ble ble ble takie tam.

Tutaj poszła Catrice na całą powiekę i kąciki brąz z czegoś tam. Przy otwartych oczach jest ołrajt, ale jak łypnę powiekami w dół, to Kaśka taka plamista.

No i tutaj Freedom pięknie skrzy. Kaśka otula boczki i właśnie na boczki się nadaje.

No i co? I wsio 🙂 Ostatnio jakieś długie posty mi wychodzą 🙂 Mam nadzieję, że dotrwaliście do końca i dacie znać co sądzicie o mojej tapecie, cieniach, tuszach i całym tym bałaganie 🙂

 

Eveline- tusz na medal Virtuti Prostituti :D

By | Bjuti Pudi | 32 komentarze

Mam dziś dla Was zajebistą perełkę.

Zawsze mówiłam, że zielony Wibiak to mój hit wśród tuszy. Ostatnio hit został pobity. Mam lepszego bohatera. Powiem więcej, cała marka pod względem tuszowym mi się podobuje!

Eveline, tusz Big Volume Lash, natural bio formula. Pogrubiający tusz do rzęs.

Tego zielepacha dostałam na spotkaniu. Z tuszami tej marki miałam już styczność KLIK TU. Czerwona wersja była fajna, ale zielona mnie zachwyciła.

Szczoteczka standardowa, włosiana, a nie jakieś silikony jak u Pameli. Dziwnie mi było się przerzucić z małej silikonowej popierdółki na taki wycior. Ale 2-3 dni i przywykłam. Opakowanie też taka bomba, spore, solidne, tylko napisy się wycierają. Ale po co komu napisy, kiedy zawartość jest w dechę? Tusze Evelinki są dostępne niemal wszędzie- Rossmany, Jawy i inne drogerie mają je u siebie. Kosztuje trochę powyżej dychy, więc śmiech.  Czarna czerń jest czarna jak noc listopadowa. Trzyma się ta smoła jak polityk koryta. Nic się nie kruszy jak trzydniowy chleb z Biedronki. Nic się nie sypie jak tirówka przy ruchliwej trasie. Geniusz.

Zapodałam zeza jak stara kukuła 😀 Jak widać rzęsy perfekcyjnie rozdzielone jak nogi Julii Bond. Dwa pociągnięcia i rzęsy trzepoczą na wietrze jak stara plandeka.

Rzęsy mi się wygięły w pałąk tak mi je wyciąga 😀 Tusz jest zajebisty no. Od razu mówię, że rzęsy to po Mamie i po Long4Lashes, żeby nie było pytań 😉 Tusz zmywa się bez problemów, ideał. Mam jeszcze czarną wersję Evelinki i jestem niemal pewna, że też jest dobra 🙂 Dam znać.
Tymczasem borem, lasem, machał Ździcho swym… ręką machał 😛

Evelinka wpadła mi w oko mrrr…

By | Bjuti Pudi | 18 komentarzy
Wiecie, albo i nie, ale ze wszystkich kolorowych kosmetyków najbardziej cenię tusz. Może za kolorowych to nie używam, bo tylko czarnych, ale dobra 😉 Dwa razy w życiu miałam przedłużane rzęsy to wtedy tuszu nie potrzebowałam, ale to były okazjonalne wyskoki. Jeśli będę jeszcze przedłużać moje i tak nie najgorsze włosy przyoczne to będzie to przed jakimś wyjazdem wakacyjnym. Innych powodów nie widzę.
Ale przejdźmy do meritum. Jakiś czas temu na blogu Czarnulki znalazłam recenzję turbo ekstra hiperwykurwistego tuszu do rzęs.
Big Volume Lash od Eveline.
Firmę bardzo cenię, więc pod wpływem notki i przecen postanowiłam nabyć gałgana. Zapłaciłam coś koło dyszki, może troszkę mniej na Esesmańskich wyprzach. Prawie darmo, to jak tu nie brać. Wzięłam. Używałam niemal do dziś, więc wydajny i nie wysycha mimo ostatnich upałów. Plusik.
Szczotka jak wycior kominiarza hehe. Byłam przyzwyczajona do małej szczotuni z zielepacha od Wibo, a tu taka murzyńska maczuga. Ale to tylko kwestia przyzwyczajenia, ze trzy dni i opanowałam strach. Szczoteczka wygodna i dość dobrze radzi sobie z krótszymi kłaczkami, choć do perfekcji troszkę jej brakuje, ale podsumowując jest całkiem okej.
Loto łoko. Rzęsy ładnie pokryte, rozdzielone, a te które gdzieś tam się skleiły to z mojej winy, a właściwie to wina Tuska, a wódki Palikota. Tusz trzyma się jak niedoszły samobójca, który jednak chce żyć, barierki. Nie sypie się jak tirówki na trasie do Warszawy i nie maże się jak pipa w wojsku. Mazidło spełnia moje najśmielsze zachcianki i wytrzymuje w stanie nienaruszonym cały dzień i noc, czy to upał, czy dzień powszedni, czy niedziela, czy nawet dwie niedziele w kupie.
No dobra tu się troszkę posklejały, ale co ja zrobię, że napierdzieliłam warstw jak gimnazjalistka przed szkolną dyskoteką. Po przeczesaniu wszystko było by dobrze, tylko, że nie przeczesałam i dopiero na fotkach widzę, że to był błąd 😉
W każdym razie tusz godny polecenia. Choć ja aktualnie wróciłam do mojego ulubieńca czyli Zielepacha od Wibo. Uwielbiam skurrr…czybyka, ale Evelinka też jest wyśmienita i myślę, że jeszcze kiedyś ją kupię. Swoją drogą w Drogerii (Z)jawa Evelinki są w lepszej cenie niż w Esesmanie 🙂
Buziaczki- gówniaczki :*

Starcie tytanów- Tytanowy Janusz vs Molibdenowy Mateusz!

By | Bjuti Pudi | 13 komentarzy
Tusz do rzęs to podstawa. Chyba, że ktoś rzęsy ma sztuczne. W moim życiu miałam styczność z wieloma maskarami. Tanimi, drogimi, rozreklamowanymi i tymi o których nikt nie słyszał. Ogólnie wychodzę z założenia, że najlepsze są produkty niedrogie i dobre. Najgorsze są te drogie i do dupy. A średniaki pomijam. Na ścieżce swojego kosmetycznego życia większą uwagę zwracam na pewien niepozorny zielony tusz za grosze. Chciałabym go dzisiaj porównać z innym groszowym cackiem, które zakupiłam po tym jak na różnych blogach Panie piały jaki to on jest boski.
Oba są produktami taniej i miłej w obejściu firmy Wibo. Zielony to mój absolutely fav! Żółty kupiłam pod wpływem blogerek 😉
Zielony czyli Groving Lashes stimulator mascara. Żółty- Pump Up curling mascara. (Tak przepisałam z opakowań, normalnie w życiu nie zapamiętałabym tych wszystkich grow.. stimm…up..blah blah blah 🙂 ). W każdym razie pierwszy pogrubia i poprawia kondycję rzęs, drugi wywija w precel.
Wszystko to gówno prawda. Nie zauważyłam ani pogrubienia, ani wywinięcia. Jeśli chodzi o odżywianie zielonego- coś w tym jest, bo po tym jak miałam przedłużane rzęsy bardzo szybko kłaczki wróciły do formy kiedy nim się malowałam. Za drugim podejściem do sztucznych rzęs nie miałam tego tuszu i rzeczywiście regenerowały się dużo dłużej. Oczywiście nie malowałam rzęs podczas gdy miałam je przedłużone, tylko po tym jak już wyleniały.
Zielepacha odkryłam jakieś dwa lata temu. Akurat tusz miałam na wykończeniu i wrzuciłam go do koszyka, bo powaliła mnie cena- ok. 9 polskich nowych złotych. (Cena Żółtego jest podobna). Oba do kupienia w Esesmanie.
Szczoteczki mają silikonowe, nie do zajebania, że tak to ujmę.
Właściwie to szczoteczki są takie same, z tym, że Żółtek jest wywinięty. Że niby to rzęsy podkręca. I tak uważam, że jak ktoś ma małe, krótkie, sztywne kłaczki to żaden cud nie pomoże, chyba, że zalotka. Zalotki nigdy nie używałam, bo nie miałam potrzeby, więc też nie jestem pewna, czy rzeczywiście pomaga. ( Ej, zalotka nie kojarzy Wam się z jakimś urządzeniem do aborcji czy coś? ). W sumie można dać datek na Radio Bezryja i może modlitwy pomogą na chujowe rzęsy.
Kiedy zrobiłam ślepiom fotkę zauważyłam, że jakieś super rozdzielone te moje rzęsy nie były. Ale nie były to jakieś super malunki tylko dzinniaki na szybko.
To efekt po Zielepachu. Wszystkie rzęsy wyzbierane, ładnie pokryte jak Sasha Grey w filmie przyrodniczym. Gdzieś tam trochę się pozczepiały, ale z winy mojego pośpiechu, a nie tuszu.
A fota powyżej to Żółtek. Ten upiernicza tuszem bardziej na grubo. Bardziej się maże, ciężej się rozprowadza. Chociaż też jest ok.
Jeśli miałabym stosować któryś z tuszy do końca życia, a planuję żyć długo, to wybrałabym zielony. Żółty jest ok, ale zupełnie nie rozumiem tych ochów i achów, że jest taki zajebisty. Zajebisty to jest zielony i kropka.