Tag

na twarzy

Aksamitny balsam do mycia twarzy od Czarszki. Mistrzostwo świata!

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments

Od dwóch lat testuję. Myślę, że czas najwyższy coś napisać o tym pomarańczowym słoiczku. Jest to chyba jedyny kosmetyk wśród kosmetyków oleistych, który kocham. Jedyny kosmetyk, w którym oleistość mi nie przeszkadza, a wręcz lubię jego konsystencję. Fenomen wśród produktów do demakijażu. Mój Święty Graal i mistrzostwo świata! Drodzy Państwo przedstawiam…

Aksamitny balsam do mycia twarzy od Czarszki. No i co powiecie? Słoiczek jak słoiczek. A w środku złoto. Balsam to banda wyłącznie naturalnych składników, które myją mordę lepiej niż karcher. Wystarczy odrobina, taka wielkości, bo ja wiem, pięciu groszy może, żeby pozbyć się każdego makijażu. Balsamem możemy też masować twarz, czy co tam chcemy sobie pomasować, ale ja jestem na takie rzeczy za leniwa. Kosmetyku używam do demakijażu. Biorę tę kulkę, rozgrzewam chwilę w dłoniach i masuję tym gębę aż rozpuści się cała tapeta. Potem biorę rękawicę Glov albo coś co ją przypomina i usuwam balsam razem z całym syfem. Po tym myję twarz musem z LaQ żeby pozbyć się oleistej powłoki i resztek po demakijażu. Potem to wiadomka, jak zawsze, tonik, krem czy co tam mamy w planie. I już. Balsam od Czarszki to dla mnie najlepszy produkt do demakijażu. 

Co w nim takiego niezwykłego? Dostałam za darmo hahaha 😀 Dostałam, ale nie dlatego tak go lubię 😀 Nie jest to żadna recka sponsorowana. Czarszkę znam osobiście i ona nic nie wie, że piszę tę reckę, dostałam, bo chyba mnie lubi. Inne blogerki niech nie piszą do niej, bo Wam nie da. Nie ma darmo. Inni mogą se kupić balsam na stronie Pauliny za 60 złotych o tutaj i ręczę, że będzie to najlepiej wydane sześć dych. Pytacie mnie w listach – “dlaczego”. Odpowiadam. Dlatego, że balsam jest naturalny. Po dłuższym używaniu poprawia się jakość Waszego ryła, nie obsyfia się, jest idealnie domyte i nie narażone na żadne substancje drażniące. Zmywa absolutnie każdy makijaż do czysta bez wysiłku. Pięknie pachnie cytrusami. Balsam jest wydajny, 100 ml słoiczek wystarcza mi na cały sezon jesienno-zimowo-wiosenny. Pytacie “co z latem”. Otóż latem noszę sztuczne rzęsy więc niestety nie mogę używać tego cuda, bo by mi rzęsy powylatywali. Dodatkowy plus, o którym nikt wcześniej nie mówił jest taki, że jak kończę sezon rzęs i zostaje mi ich trzy na krzyż to żeby nie chodzić jak niedojebana, nakładam balsam na resztki sterczących rzęs i rozpuszczam nim klej, który je trzyma. HOT TIP!

Nie wiem czy wypatrzycie tu skład ale jakoś mnie to średnio interesuje. Kto jest zainteresowany produktem ten wyżej znajdzie se link. Jak widać produkt jest tak naturalny, że zając z obrazka może go śmiało zjeść i nie dostanie sraki, a to najlepsza rekomendacja. Obrazek ręki informuje, że można wsadzić w słoik paluchy i palców Wam nie zeżre. Reszta nie istotna. No może jeszcze istotne jest to, że zawartość słoika musimy zużyć w pół roku, bo inaczej Czarszka robi wjazd na chatę i wali wykład o następstwach używania przeterminowanych kosmetyków bijąc przy tym po dupie biczem z pokrzyw. Wiem, bo tak było u mnie, do dziś siadam tylko lewym półdupkiem, bo prawy piecze.

Polecam. Drugi rok używam i będę to kontynuować nawet jak darmo mi więcej nie podaruje. W sumie to w tym roku nawet chciałam kupić ale Paulina wyprzedziła moje działania. Przypominam tylko, że Wam darmo nie da, kupcie se, bo inaczej z głodu dziewczynina zdechnie. Mi już pewnie też darmo nie da, bo ileż można?

Tyle. Kupcie se.

Poczuj się jak Czarodziejka z Księżyca z Cossi Fuleren

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments

Kolejny wstęp z tekstem, że lubię jak coś ładnie pachnie. Oprócz tego lubię wspierać małe, polskie marki. Lubię też dobre kosmetyki, najlepiej jeśli cena też jest dobra. Jeśli połączymy te wszystkie czynniki, które sprawiają, że staję się uśmiechniętą Pudi, otrzymujemy Cossi Fuleren. A w ich kosmetykach znajdziemy jeszcze jeden ciekawy wyróżnik- kamień księżycowy! Kto nigdy nie chciał być Czarodziejką z Księżyca niech pierwszy rzuci kamień! Najlepiej ten z księżyca 😉

Na wstępie zaznaczę, że zestaw dostałam za darmo ale recenzję robię z własnej inicjatywy, nie jest to współpraca, a chęć promowania fajnych kosmetyków od małej, rodzinnej firmy, za którą trzymam kciuki 🙂

Dodam jeszcze jedno. Paczka jaką dostałam w maju od Cossi była najlepszą paczką PR jaką w życiu dostałam! W jednej części znalazłam kosmetyki, a w drugiej- swojską kiełbasę i smalec. No proszę Państwa, pokażcie mi taką drugą markę, która tak bardzo zna potrzeby i fantazje blogerek 😀

Jeszcze jedno, jedno. Cossi to siostrzana marka Rapan Beauty, których maseczkę ze smoczą krwią namiętnie katuję od dawna. Mają moje pełne zaufanie, więc od razu wzięłam się do testów i dziś kilka słów na temat toniku, olejku i peelingu.

Na pierwszy ogień jedziemy z tonikiem. Przyznam, że tonik kojąco-nawilżający przypadł mi najbardziej z całego stadka. Kliknijcie sobie w to co się świeci i tam macie pełne info o nim, bo ja nie lubię treści przepisywać, potem i tak nikt tego nie czyta. W skrócie to za 25 złotych mamy delikatnie pachnący tonik z ekstraktem z aloesu, grzybów shiitake i kamieniem księżycowym w środku. Kamień księżycowy brzmi magicznie tymczasem jest to minerał będący pozostałością meteorytu. Ma właściwości antyoksydacyjne, ochronne, kojące, nawilżające i…serio poczytajcie więcej na ich stronie 😉 Zaprawdę powiadam Wam- jest to dobre.

Tonik praktycznie z miejsca trafił do moich ulubieńców. Pierwszy raz miałam okazję naocznie zaobserwować działanie toniku. Kilka razy zapomniałam nałożyć po nim krem, bo skóra była nawilżona i zdawało mi się, że krem już mam, a nie miałam. Kolejny plus za to, że wystarczyło przetrzeć buzię i wszelkie zaczerwienienia, zadrapania, syfki bladły na moich oczach. O tak po prostu, jeb i ni ma czerwonych plamek. Magia z księżyca. Przy nakładaniu twarz lekko mrowiła ale w taki przyjemny sposób. Czasami tonik rozpylałam prosto z dozownika, czasami nakładałam na wacik, jak mi się akurat zachciało. Wydajność dosyć dobra, bo psiukacz dozuje niewielką ale odpowiednią ilość. Polecam!

Drugim produktem był olejek upiększający. W składzie znajdziemy między innymi olejek z orzecha włoskiego, olejek ubuntu mongongo, olejek andiroba i oczywiście kamień księżycowy latający po flaszce. Że nie jestem fanką olejków to każdy wie 😉 Ten olejek używałam z przyjemnością, bo pachniał nieziemsko, trochę owocowo, trochę słodko ale świeżo jednocześnie. Zapach ciężki do określenia ale piękny. Najważniejsze, że genialnie się wchłania i  to dość szybko, nie brudzi ciuchów i nie jest upierdliwy w obsłudze. Wydajny. Jako nie-fanka olejków raczej do niego nie wrócę ale osoby, które olejki lubią na bank go pokochają 🙂

Trzeci kosmetyk to peeling egzotyczny. Najbardziej na świecie uwielbiam trzeć skórę do krwi haha 😀 W każdym razie lubię ostre peelingi. Latem, na opaloną skórę takie ostre peelingi to średni pomysł dlatego też latem najlepiej sprawdzał mi się ten peeling od Cossie. Drobno zmielone pestki oliwek i sól himalajska delikatnie złuszczają martwy naskórek. Ponieważ zdzierak ukręcony jest na bazie masła shea i masła kakaowego, oleju kokosowego i oleju babassu skóra po użyciu jest nawilżona. Polecam szczególnie leniwcom, którzy nie lubią lub nie pamiętają o nałożeniu balsamu po kąpieli, peeling robi robotę za nas i skóra jest przyjemnie dojebana mocą. Wrócę do niego latem kiedy moja skóra woli delikatniejsze traktowanie.

W żołnierskich słowach- najbardziej do gustu przypadł mi tonik ale wszystkie kosmetyki są godne pochwały. Do wyboru macie też inne wersje kosmetyków, które pokazałam, inne zapachy, różne zastosowania ale to sami sprawdźcie na ich stronie. Kamień księżycowy może i nie jest kosmiczny ale kosmetyki oparte na nim mają trochę kosmiczne działanie. Znikające zaczerwienienia po toniku to dla mnie kosmos, nigdy po żadnym kosmetyku moja skóra tak szybko nie była ukojona. I polecam wspierać małe, polskie marki 🙂

Musy do mycia twarzy od LaQ, moje odkrycie trzydziestolecia!

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments

Dawno nie było tu kosmetyków co? Nie było, bo to wszystko chuja warte. Jeden pies co na ryj położysz. Jakby te wszystkie kremy, sremy przeciwzmarszczkowe działały to te stare aktorki, ambasadorki marek nie naciągałyby się u chirurga. A się naciągają. No to gdzie ten krem niby działa? Aż się ciśnie na usta, że w dupie. Chociaż tam nie sprawdzałam. Czasami jednak trafi mi się jakaś perełka i wtedy wiem, że muszę, po prostu muszę poświęcić jej osobny wpis na blogu, bo jest tego warta. Chcę Wam zrobić dobrze i tanio. Zrobię Wam dobrze na trzy sposoby! Jedziemy z koksem!

Musy do mycia twarzy od LaQ. Nasza polska, swojska marka do której mam szczególny sentyment. Ale sentymenty na bok. Te produkty są zwyczajnie idealne. Przynajmniej dla mnie. Nie jest to żadna współpraca ani wpis sponsorowany. Co prawda musy dostałam za darmo ale nie po to żeby recenzować. Dostałam z sympatii, nie jakaś bezduszna paczka z agencji czy coś, dostałam je prosto od Karoliny, która własne palce macza w tych słoiczkach żeby ukręcić wartościowe kosmetyki. Jeśli już wyjaśniliśmy sobie kwestię, że “łe darmo sucza dostała, głupia blogerka, wysępiła, do roboty by się wzięła” i wiecie, że dostałam, bo jestem zajebista to mogę Wam coś tam więcej o musach napisać.

Tutaj macie składy, pewnie gówno widzicie, więc odsyłam Was do LaQowego sklepu i tam możecie sobie poczytać. Teraz każda blogerka analizuje każdy przecinek w składzie ale ja nie będę, bo mi się nie chce i nie czuję się kompetentna ale mogę Wam powiedzieć, że składy są maksymalnie proste i dobre. Nie znajdziecie tam żadnych śmieci, a jedynie wartościowe składniki no i drobny konserwant żeby Wam mus nie zgnił zanim ze słoiczka do gęby doniesiecie. Proste i logiczne. Nie ma się do czego przypierdolić. Myślę, że musy nadadzą się do każdej twarzy tym bardziej, że do wyboru mamy trzy rodzaje. Żółty peelingujący, różowy nawilżający i czarny oczyszczający.

Zapach! Jak one pachną! Uwielbiam jak coś mi pachnie. Żółty to ananas, różowy wiśnia, a czarny coś jakby subtelne perfumy unisex. Ale nie o zapach tu chodzi. Musy świetnie oczyszczają. Żółtego używam raz, czasami dwa razy w tygodniu. Jak wspomniałam żółtek to wersja peelingująca do tego z moim ukochanym korundem. Dla mnie genialna sprawa! Dotychczas kupowałam osobno korund i mieszałam najczęściej z czymś do mycia twarzy, a tutaj mam gotowca, do tego pęknie pachnącego. Idelolo. Czarnuch ma dodatek węgla aktywnego, jeśli to Was nie zachęca to dodano jeszcze garść oleju z konopi siewnych. No kto nie lubi konopi niech pierwszy rzuci kamień! Ta wersja chyba najbardziej odpowiada potrzebom mojej skóry, chociaż po opalaniu to mus wiśniowy był odpowiedniejszy. Czarny mus dedykowany jest skórze problematycznej, tłustej i mieszanej. Wiśniowa wersja będzie dobra dla cery normalnej, suchej i wrażliwej, w składzie znajdziemy między innymi masło shea. Osobiście uważam, że najlepiej mieć wszystkie trzy musy i używać zamiennie w zależności od tego czego nasza skóra akurat potrzebuje.

Mamy fajne działanie, ładny zapach, dorzucam do tego mega wydajność. Czarny mus na zdjęciu ma miesięczny ubytek. Przez miesiąc, używając kosmetyku przynajmniej dwa razy dziennie, zużyłam jego małą łyżeczkę! Uwielbiam też przyjemną konsystencję tegoż wynalazku- taka nadmuchana ale jednak dość zbita pianka. Słoiczki małe (100 ml), poręczne, lekkie. Twarz oczyszczona jak trza, na skórze nie pozostaje żadna tłusta warstwa. Tutaj serio wszystko jest tak jak trzeba. A teraz najlepsze! Słoiczek musu kosztuje 17,99! Czy jeszcze coś trzeba dodawać?! Dla mnie to jest sztos i jeśli kiedykolwiek uda mi się zdenkować te maluchy (ta wydajność!) to będę kupować i kupować. Nie chcę widzieć niczego innego do mycia twarzy w mojej łazience. Mam swoje perełki. 30 lat szukałam ideału i dlatego dziś Wam o tym mówię- znalazłam!

Makijaż permanentny brwi. Co, jak i dlaczego?

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Na dupie se zrób! Latajo teraz robio te ryje, wszystko sztuczne. Usta jak dupa pawiana, brwi odjebane jak markerem. Co za czasy? Gdzie naturalność? W dupie. Jak wstajesz rano i nie masz brwi, bo brwi są w kolorze przezroczystym, to idziesz i robisz brwi. Bo niby dlaczego nie? Dlaczego masz się czuć jak bezbrwiowy troll ze Skandynawii? No właśnie. Poszłam i zrobiłam brwi i sztos. Makijaż permanentny brwi towarzyszy mi od roku i nikt nie zauważył, że jestem “sztuczna”. Bo można być “sztuczną” ale tak, żeby wyglądało naturalne. Tak uważam. I dzisiaj będą trzy słowa do ojca prowadzącego na temat brwi permanentnych.

Najważniejsze na początek to wybór dobrej i zaufanej linergistki czyli pani, która fachowo zajmuje się makijażem permanentnym. Początkowo miałam jechać na brwi aż do Katowic, do Matleeny, z różnych powodów nie mogłam do niej pojechać ale dziewczynom ze Śląska polecam ją serdecznie. Moja przyjaciółka robiła brwi u niej i były cudowne. W końcu wybór padł na bliski mi Zamość. Malowanko wykonała mi niesamowita Michalina w SilkTouch. Jeśli jesteście z moich okolic- polecam. (Nie, to nie jest post sponsorowany?). Koszt nowych brwi to 600 złotych. Ponieważ miałam 30% zniżki wyszło mi jeszcze taniej. Takie ceny mamy w naszym bieda regionie więc myślę, że warto nawet dojechać. Tyle cennych informacji, a teraz powiem jak to wygląda. Bo ja to wyglądałam początkowo jak debil?

Dostajecie na brwi znieczulenie. Już nie pamiętam ile dokładnie minut siedziałam, ale chyba max 20. Potem linergistka wyrysowała mi kształt jaki chciałam mieć. Jedną brew miałam troszkę niżej, więc tutaj też nastąpiła subtelna korekta. Właściwie oddałam się w ręce Michaliny, ona doskonale wiedziała co zrobić żeby było lepiej, dobrała odpowiednią metodę i kolor. Padło na cieniowanie z efektem pixeli (metoda pudrowa). Nastąpiło zwolnienie maszyny losującej i…nic nie czułam! Cały zabieg trwał kilkanaście minut. Nic nie bolało, powiedziałabym, że było to nawet przyjemne i usypiające doświadczenie. Podczas zabiegu wyglądałam jak grzyb w czepku, ale co zrobić?
Jeśli chodzi o pielęgnację, po zabiegu należy myć brwi delikatnym żelem do mycia twarzy i wodą oraz delikatnie smarować Bepanthenem, nie pchać paluchów, nie drapać kiedy delikatnie swędzą podczas wygajania. Brwi po około tygodniu zaczynają się łuszczyć podobnie jak przy tatuażu. Należy zachować higienę i nie pchać do nich brudnych łap.
A teraz dzieci omówimy sobie wszystkie etapy przepoczwarzania. Zdjęcia nie były obrabiane, robiłam je na przestrzeni roku i w różnym świetle. Chciałam uchwycić brwi jak najlepiej i nie przekłamywać fotoszopami. Lecimy po cyferkach.
1. Brwi przed zabiegiem. Liche, jasne, delikatne jak całe moje futro.
2. Brwi jakieś 2 godziny po zabiegu. Kolor mocny, lekkie zaczerwienienie ale bez wstydu do Biedry można iść.
3. Brwi po miesiącu. Zeszło sporo koloru, ale to zupełnie normalne, kolor może zniknąć nawet w 60%, ale lepiej dołożyć na poprawce niż dowalić za dużo i chodzić jak debil. Zarówno złuszczanie po zabiegu jak i to jak długo utrzyma się u nas makijaż permanentny zależy od naszej skóry. Nie da się przewidzieć jak zareaguje nasza facjata i między innymi dlatego lepiej dołożyć więcej podczas poprawki.
4. Brwi po poprawce po miesiącu. Tym razem brwi są bardziej intensywne, bo jak widać sporo pigmentu uciekło z mojego ryja. Nie wiem jak w innych salonach, ale tutaj poprawkę miałam w cenie zabiegu.
5. Brwi po wygojeniu. Pożądany efekt osiągnięty.
6. Brwi dzisiaj. Nadal jest super. Kolor minimalnie zbladł.
Raz na jakieś dwa miesiące robię hennę żeby nie świeciły mi jasne kudły. Kolor jest niemal identyczny jak rok temu po zabiegu. Wstaję rano i wow! Mam brwi! I to jest zajebiste! Do dwóch lat od wykonania brwi poprawka w “moim” salonie jest 50% tańsza i myślę, że zimą zdecyduję się na lekką korektę tak żeby mieć święty spokój na kolejne miesiące.
Jestem mega zadowolona z efektu, z obsługi w salonie oraz z ceny. Michalina to cudowna kobietka, a ja mam brwi idealne. Czego chcieć więcej? I niech mi mówią, że jestem sztuczna, w sumie sama o tym głośno mówię. To taka podkręcona natura, która sprawia, że czuję się lepiej nawet kiedy wstaję rano z niewyjściową mordą. Tak! Polecam!

Skuteczna metoda na ból zatok- świecowanie uszu

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Zakładałam czapkę. Zawsze. Dzieci chowały w plecak i zakładały przed domem. Ja nie. Zawsze chodziłam jak Eskimos. Zimą ja nie wyglądam, zimą to ma mi być ciepło. Ludzie nie poznają mnie na ulicy, bo jak kogoś poznać tylko po wystających oczach. Dobrze, że nie świecą w ciemności. I co? I nic. Od kiedy pamiętam napieprzały mnie zatoki. Znacie to uczycie kiedy kilka razy w roku wypierdala Wam łeb w kosmos? No to witam w klubie. A teraz Wam coś powiem- już tak nie mam. Znalazłam mój złoty środek na ból zatok!
Co to? Złoto! Prawie dosłownie, bo miód to przecież płynne złoto. Pozbyłam się bólu zatok…świecowaniem uszu! Serio. Ponieważ na moją męczarnię zdążyłam przerobić chyba wszystkie sposoby, sięgnęłam w końcu po świece do uszu. Świece to koszt kilku złotych, konchy (większe świece, te na zdjęciu) są odrobinę droższe, ale nadal kosztują grosze. Nie pamiętam dokładnych cen. Konchy kosztowały bodajże 7 złotych. Świece jeszcze mniej. Kupując prosto u producenta koszta są jeszcze mniejsze, bo za dychę można kupić cały zestaw świec! Kupiłam, a co mi tam. Dokładnie rok temu przeprowadziłam eksperyment, wyświecowałam sobie uszy. Ból zatok dopadał mnie przynajmniej raz w miesiącu niezależnie od pory roku. Po świecowaniu minął miesiąc, drugi, trzeci i nic! Nic mnie nie bolało! Zleciała zima i wiosna, lato zleciało bez tego upierdliwego bólu w okolicach oczu, czoła, nosa. Minął rok! Rok bez bólu zatok! W międzyczasie nie używałam niczego innego! Szok. Dla mnie pozytywne zaskoczenie i właśnie dlatego piszę ten post, może komuś też pomoże świecowanie? Świecowanie uszu nie jest oficjalnym sposobem leczenia bólu zatok, nic nie jest potwierdzone medycznie. Ale wiecie co? Mam to w dupie, bo działa! Sposób za kilka złotych jest dostępny dla każdego, więc dlaczego nie spróbować? Na dobrą sprawę powinno się przeprowadzić serię zabiegów dzień po dniu. Ja zrobiłam raz i włala kurwa, wystarczyło. Właśnie (po roku) profilaktycznie  powtórzyłam świecowanie. Za pierwszym razem użyłam świec, kilka dni temu konch. Konchy są większe, mają większą moc i chyba tyle. Znalazłam stronkę gdzie można sobie poczytać więcej o właściwościach, wskazaniach i przeciwwskazaniach, więc kto ma ochotę na trochę teorii może sobie tutaj kliknąć. To nie współpraca, po prostu kupuję świece i konchy z ich firmy i mają ładne opisy. Rureczki kupuję w lokalnym ekosklepie.
Bio Candle J-Art Herbamedic to świece, których używam. Produkowane na bliskim mi Roztoczu, więc są absolutnie czyściutkie, bo smogu u nas nie ma. No może czasem sąsiad plastikową butelkę spali, ale sporadycznie ? Zarówno koncha jak i świeca składa się z kilku “składników”. Rurka wykonana jest z płótna bawełnianego, całość nasączona jest woskiem pszczelim (dlatego to moje pierdolenie o czystym powietrzu, bo nasze pszczoły żyją w niemal sterylnym regionie). Dodatkowo możemy wybierać pomiędzy różnymi opcjami “zapachowymi”- kolejnym składnikiem jest olejek eteryczny, różny w zależności od tego co chcemy osiągnąć. Ponieważ walczyłam z bólem zatok, za pierwszym razem użyłam wersji z bergamotką, za drugim z lawendą. Zarówno świece jak i konchy posiadają filtr bezpieczeństwa. Obświecowałam połowę rodziny i wszyscy są pozytywnie zaskoczeni jak świetnie działają te niepozorne rureczki. Sam zabieg to banał!
Ciężko ogarnąć sobie samej fotę podczas gdy ucho płonie haha?Podobno nie powinno się robić tego zabiegu samemu. Oj tam, oj tam. 
 
Jak zrobić świecowanie uszu? A tak:
1. Kładziemy się wygodnie pod kocykiem. 
 
2. Ucho wewnątrz lekko smarujemy kremem (krem poprawia szczelność pomiędzy świecą, a uchem).
 
3. Zapalamy świecę.
 
4. Przykładamy świecę do kanału słuchowego pod kątem 90 stopni do podłoża.
 
5 Leżymy i pachniemy.
 
6. Tyle.
Prawda, że banał? No właśnie! Koncha paliła się mniej więcej 15 minut, świeca trochę krócej. Trzeba pamiętać, żeby nic nigdzie na siłę nie wciskać! Świecę lekko opieramy o kanał słuchowy, nie chcemy sobie raczej przebić ucha, więc nie ma pchania w głąb. Podczas spalania tworzy się popiół, który sztywno siedzi na górze. Co jakiś czas przycinam go nożyczkami nad miseczką z wodą, żeby mi nic na łeb nie spadło. Raczej nie spadnie, ale lepiej dmuchać na zimne, a w tym przypadku na gorące. Świeca powinna się palić do momentu aż płomień dojdzie do filtra (zaznaczony na rurce kreską). Potem topimy jak Marzannę w miseczce. Filtr można rozwinąć i zajrzeć w ten syf. Oczywiście nie cała ta maź to nasza woskowina, bo część to resztki powstałe w wyniku spalania wosku pszczelego, ale i tak wygląda to imponująco-obrzydliwie.
Świecowanie uszu oczyszcza uszy, rozgrzewa zatoki, działa terapeutycznie. Olejki eteryczne mają swoje indywidualne właściwości, więc w zależności od rodzaju olejku jakim są nasączone świece mamy inny efekt. A przy okazji to przyjemne pół godzinki relaksu.
I to tyle ze mnie. Rok bez bólu zatok to dla mnie szok. Świecowanie uszu to dla mnie wybawienie. Nie wiem czy świecowanie uszu pomoże na ból zatok w Waszym przypadku, ale myślę, że warto spróbować tym bardziej, że koszt zabiegu jest śmieszny ?

Przedłużanie rzęs

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Ok, lato się skończyło. Ale wróci. Kiedyś. A jak jest lato to wkurwiają mnie tylko dwie rzeczy- komary i spływający mejkap. Na komary nie mam rady, ale na mejkap owszem. Nie malować się. Phiii…odkrycie Ameryki. Tylko co jeśli Wasze rzęsy i brwi są jak kasa z komunii? Niby są, a jakby nie było. Długie, piękne, ale w kolorze bez koloru, czyli amba fatima… Sztuczne se zrób. Zrobiłam se. O brwiach to ja jeszcze napiszę, ale o rzęsach przeczytacie poniżej.

Do przedłużanych rzęs podchodziłam kilka razy. Pierwszy raz kilka lat temu, przedłużyłam, poszłam na imprezę i potem już nie uzupełniałam. Sytuacja powtórzyła się jeszcze ze dwa razy. Rzęsy robiłam zazwyczaj kiedy jechałam na wakacje. Wiecie, morze, plaża, a człowiek jako tako chce wyglądać. Co z tego, że moje rzęsy są piękne i długie skoro bez tuszu ani rusz, bo koloru to one nie mają wcale. W ubiegłym roku się przemogłam i przechodziłam połowę lata z przedłużonymi rzęsami. Przedłużone, to może za duże słowo, bo były tej samej długości co moje, ale jednak sztuczne rzęsy miałam. W tym roku pobiłam rekordy i rzęsy noszę już prawie pół roku! No i co w związku z tym? Jestem mega zadowolona. Właściwie przestałam się malować. Na większe wyjście przypudruję ryj, pociągnę tuszem dolne rzęsy, ewentualnie odrobinę cienia do powiek na dolną powiekę i już. Wstaję rano i wyglądam jak dziunie z amerykańskich filmów, no może poza fryzurą i odciśniętą poduszką na mordzie?Wakacje? Wzięłam na wakacje jakiś tusz i puder, tak profilaktycznie. Nawet nie otworzyłam kosmetyczki. Umyłam gębę, nałożyłam krem i poszłam w długą jak Grażyna po świeżaki. Takie rzęsy to oszczędność czasu i wcale nie kosztem czegoś tam. 

 

Ponieważ moje naturalne rzęsy mają długość linki holowniczej do ciężarówki, to doklejam sztuczne rzęsy w rozmiarze 12, kąciki to 8. Wydaje się, że to dużo, ale gdyby doczepić krótsze, to naturalki wystawałyby powyżej, no ni w chuj ni w oko. Poza tym różne długości różnie będą wyglądać na każdym oku. Jedni mają patrzałki jakby ich lekarz przy porodzie za nie wyciągał, a drudzy takie jakby im ten lekarz na głowę stanął. Dobra stylistka rzęs dobierze odpowiedni rozmiar, długość, grubość, gęstość. Stylistkę rzęs wybierajcie rozważnie, bo potem będziecie chodzić z całą norką przyklejoną do oka zamiast z odrobiną norkowego futerka na powiekach. No i zabawy z klejem w okolicach oczu to jednak ryzyko, lepiej nie pozwolić patałachowi manewrować przy tak delikatnym narządzie. Mam to szczęście, że moje dwie przyjaciółki są genialnymi stylistkami rzęs, Madzia pozwoliła polecać się tylko w komentarzach, ale do Ewelinki możecie kliknąć sobie tutaj. Moje rzęsy to jedwab. “Tak, tylko ona, jak jedwab”- jaka to melodia?? Jaka to metoda? To metoda “Magda dopierdol tak żeby ładnie było”, ale według Magdy to 5-8D. Jestem lepsza niż kino, bo tam to chyba max 5D. Na moim zadupiu takie piękności to jakieś 170 zeta, uzupełnienie oczywiście trochę mniej.
Warto, czy nie? Warto! Wyglądacie zawsze świetnie, nie musicie się malować i szykować do wyjścia chuj wie ile. Co jakieś 3-4 tygodnie latam na poprawkę, bo jak wiadomo rzęsy naturalne odrastają, wypadają i wraz z nimi pozbywamy się doczepianych rzęs. Na zimę wrócę na moment do moich rzęs żeby troszkę się zregenerowały. Doczepki nie niszczą rzęs naturalnych, ale jednak jest to pewne obciążenie i fajnie dać im trochę oddechu. Poza tym to będę miała pretekst żeby poużywać nowych cieni do powiek, bo przez doczepianą firankę nawet nie chce mi się tymi cieniami bawić. Przedłużanych rzęs nie malujemy tuszem, regularnie czeszemy i uwaga- myjemy! Tak myjemy, bo takie rzęsy o które nie będziemy dbać zamienią się w siedlisko bakterii, a potem głupie pretensje, że źle zrobione. Nie, nie są źle zrobione, tylko ludzie to brudasy, a więc delikatny szampon dla dzieci albo żel do buzi i leciutko przemywamy, delikatnie odciskamy w ręcznik i czeszemy. Mit, że sztucznych rzęs nie wolno myć wziął się pewnie stąd, że po aplikacji nie wolno ich moczyć, ale na litość- 24 godziny, a nie 24 dni. A fe. Na zabieg idziemy BEZ makijażu żeby nie utrudniać pracy stylistce. I jeszcze jedno- jeśli nie możecie przyjść na umówioną wizytę- informujcie wcześniej, bo ktoś inny czeka na Wasze miejsce. Prawidłowo pielęgnowane rzęsy będą zachwycać swoim wyglądem tygodniami. Minusów nie widzę. Prawidłowo założone rzęsy nie są wyczuwalne. W skrajnych przypadkach może pojawić się uczulenie na klej, a wtedy szybko zgłaszamy się do swojej stylistki i ona wie co zrobić.
Lubicie, nie lubicie? Zajęło mi trochę czasu żeby przekonać się do przedłużania rzęs, ale teraz jest to mój must have, szczególnie na lato ?

 

Co wspólnego ma ze sobą kobieta, ślimak i Pawłowicz? Maseczka Rapan beauty Intensive Care Power of Nature, każdy rodzaj skóry

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Kiedy zapytacie mnie bez czego nie wyobrażam sobie życia- odpowiedź jest prosta. Bez wody. I bez pasty do zębów, no i bez smalcu i cebuli i… A tak z kosmetyków? Żel aloesowy, pachnące owocami mazidła i żele pod prysznic oraz oczywiście glinki. Zostańmy przy glinkach. Zapoznałam Was już z glinką od Rapan beauty w wersji ze smoczą krwią. Dzisiaj przedstawię Wam koleżankę smoczycy. Koleżanka też ma w sobie smoczą krew, tłoczona na zimno, bez sumienia zupełnie ? Różowa Lady to też śluz ze ślimaka i inne ciekawe wydzieliny.


Jak klikniecie sobie wyżej, to Was wrzuci do sklepu ? Maseczki nazywam sobie po swojemu- niebieska, żółta i różowa. Dzisiaj lecimy w róż. Lubię róż. Tę maseczkę też lubię. A za co? A za jajco! Podobnie jak reszta kosmetyków od Rapanów glinka to sto procent natury, zero syfu. Cena dobra. Wydajność czaderska. Ale Wy to wszystko wiecie. Powiem Wam coś nowego. Różowa wersja ma więcej mocy. Stosuję ją tylko raz w tygodniu, tyle wystarczy. Myślę, że stosowana częściej mogłaby wysuszyć lekko moją skórę. Kiedy już wiemy jak często stosować maskę w swoim przypadku pozostaje tylko paść na kolana i modlić się za tych którzy stworzyli to cudo.  Ryj oczyszczony, nawilżony, gładki jak te śmieszne poduszeczki na stopach u moich kotów. Podobno przy delikatnej skórze glinka może szczypać, mój pancerny ryj tego nie doświadczył. Po takiej dawce witamin, minerałów i innych dobrodziejstw gęba jest zacna, a kremy, czy czym tam się paciacie, wchłaniają się jak głupie. Nie mam żadnych zastrzeżeń i nawet nikt mi nie zapłacił ?
Jeśli chodzi o skład, to jest on całkowicie i w 100% naturalny. Lecąc po kolei w Intensive Care siedzi nam żółta glinka syberyjska, która świetnie oczyszcza, osusza, regeneruje. Niebieska glinka syberyjska– odżywia, odświeża i regeneruje. Błoto iłowo-siarczkowe– zawiera więcej przeciwutleniaczy niż na przykład błoto z Morza Martwego, oczyszcza, nie dopuszcza zmarszczek na ryj, rewitalizuje i przywraca blask. Olejek ze słodkich migdałów– nawilża, wygładza, ujędrnia i pielęgnuje. Jest i oczywiście słynna smocza krew, czyli nic innego jak ekstrakt z żywicy drzewa Croton Lechleri. Smoc działa przeciwzapalnie, odmładzająco, przyspiesza gojenie oraz odnowę naskórka. Ostatni składnik to ekstrakt ze śluzu ślimaka, zresztą modny ostatnio. Dzięki ślimalowi nasza skóra jest bardziej elastyczna, blizny stają się mniej widoczne, ślimacza wydzielina posiada właściwości eksfoliacyjne, czyli tak po ludzku to nam peelinguje ryj.

 

W ramach ciekawostki powiem Wam, że niektórzy ludzie wierzą, że do glinek Rapan beauty dodawana jest krew z prawdziwych smoków. Bywają oburzeni, że upuszcza się krew ze zwierząt, a nawet dociekają czy nikt ich nie morduje. Serio kurwa? Smoki? Weźcie się odstrzelcie dla dobra ludzkości czy coś? W różowej wersji jest śluz ze ślimaka i uwaga informuję- nikt tych ślimaków nie przeciąga przez wyżymaczkę! Pozostając w temacie, mam dla Was zagadkę. -Po co kobiecie nogi? – Żeby nie zostawiała za sobą śladu jak ślimak? (Teraz czekam kiedy Pawłowicz posądzi mnie o seksizm).
I tak oto powiększa się moja łazienkowa rodzinka Rapanów. Jeśli chcecie poznać je bliżej możecie sprawić sobie całą rodzinę wraz z młodymi, albo od razu możecie kupić sobie duże wersje. A może macie ochotę zaadoptować maluchy? Jeśli tak, to zapraszam na konkurs na moim FB gdzie mam do oddania trzy zestawy mini kosmetyków KLIK. A jak zdecydujecie się na zakup maluchów, to do końca wakacji na hasło: MINIKOSMETYK kupicie miniaturki z 40% zniżką.

Polecam.

LipSense- najtrwalsza pomadka świata

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Marzy Wam się pomadka trwała jak Moda na sukces? Lubicie jeść smalec, kiełbasę i smażone pierogi (jak ja), ale kochacie też intensywny kolor na ustach (też jak ja)? Wasze niby trwałe pomadki zjadają się razem z karkówką z grilla? To ja mam dla Was coś nie do zajebania. Mówię całkiem serio. Cudowna pomadka, która nie zeżre się z obiadem. Pomadka, która utrzyma się na waszych ustach aż do zmycia! Myślicie, że nie ma cudów. Są! Cud, że kupiłam i cud, że jest taka zajebista.

LipSense, SeneGence, do kupienia na Dreamlips.pl
Na topie u blogerek teraz jakieś Kat Von D, bo dajo za darmo, to trza recenzować. A dupa tam. Pojechałam na Meet Beauty. Wiedziałam, że mają być też targi fryzjerskie i  kosmetyczne. Nie planowałam zakupów, bo nie oszukujmy się, wiedziałam, że Meet Beauty zasypie nas prezentami. Dziewczyny znalazły stoisko z LipSense. Wiedziałam, że Sylwia chwaliła te pomadki, ale kurwa 120 złotych…Wiecie, że ja sęp jestem. I w dupie miałam, że tej szminki używają wszystkie Hollywoodzkie gwiazdy. Jakby mi ktoś powiedział, że kupię se szminkę za ponad stówę, to popukałabym się w głowę. Gdyby ktoś mi powiedział, że kupię pomadkę za 120 ziko i do tego błyszczyk w tej samej cenie, to ze śmiechu wyrzygałabym wątrobę, a wątroba jest mi cenna. Pani na stoisku dała mi wypróbować ten cud kosmetyczny. Pomalowałam warę i byłam sceptycznie nastawiona. Jasne, trwałe pomadki są spoko, przecież lubię te z Golden Rose, ale przecież wiem, że nawet GR osadza mi się na e-fajce, albo zżera razem z tłustym jedzeniem, a ja jem głównie tłusto?Pochodziłam z cudem od rana. Jadłam i piłam, było afterparty i…i nic. Pomadka nie drgnęła. Na drugi dzień poszłam trzymając się za portfel i drżącą dłonią (to nie przez afterek) sięgnęłam po kartę. Kurwa. Kupiłam se szminkę i błyszczyk za 240 zeta. Pojebało mnie.
Dwa miesiące intensywnych i hardkorowych testów przekonały mnie, że jednak mnie nie pojebało. To był jeden z lepszych zakupów kosmetycznych w moim życiu i jestem pewna, że nie ma lepszej pomadki. Diory mogą ciągnąć druta u LipSense. Już za mną chodzi kolor Party Pink, ale cholera nie ma go u nas póki co. Ale jak będzie, to biorę i się nie pierdolę. Snuję dzisiaj historie jak bracia Grimm, tylko to nie bajki, a nie chcę Wam też pisać suchych informacji, bo tego i tak nikt nie czyta, opowiadam o faktach, tak wolę.
Mój kolor to Razzberry, piękny, nasycony róż. Opakowania plastikowe, więc nie poszpanujecie, ale dla szpanerek to Chińczycy na Ali Szanele klepią. Aplikator wygodny, całość zabezpieczona banderolą, nikt nie wsadzi palucha. Pomadkę nakładamy trzy razy, najlepiej za jednym pociągnięciem, nie jest to takie łatwe, ale da się ogarnąć. Pomiędzy kolejnymi warstwami nie wolno stykać ust. To największy dramat haha? Po trzech pociągnięciach nakładamy błyszczyk i można iść w tango. Pomadka nie odbija się, nie ściera, nie zjada. Nic, absolutnie nie do ruszenia. Przy pierwszej warstwie czuję lekkie mrowienie, alkohol denat na pierwszym miejscu robi robotę, ale po chwili jest już normalnie. Pomadka nie wysusza ani odrobinę, mało tego- nawilża! W składzie nie ma żadnych świństw, parabenów, ołowiu, jest całkowicie zajebista. Błyszczyk jest bardzo gęsty, treściwy, nie klei się, daje błysk jak pies wiadomo czym na wiosnę. Po kilku godzinach błyszczyk odrobinę się zjada, można go dorzucić, ale i tak lepszego nie miałam. Gloss utrwala pomadkę. Do wyboru jest jeszcze wersja matowa błyszczyka i bodajże jakaś perłowa, jak dobrze pamiętam. Producent obiecuje 12 godzin trwałości i jest to gówno prawda, bo po 18 godzinach było tak samo dobrze. Jak wspomniałam, w przeciwieństwie do innych trwałych pomadek, ta nie rozmazuje się podczas jedzenia tłustych potraw. Wiem co mówię. Pewnego dnia zaliczyłam tłusty obiad, potem grilla ze skrzydełkami, kiełbasą i innymi pysznościami. Cały dzień jadłam, piłam, całowałam się i takie tam nudne życie blogerki i…pomadka ani drgnęła. Zmyjecie ją micelem, bez obaw, nie wrośnie w wary na stałe?
Wiecie jak bardzo nie lubię podróbek. Nie kupujcie podjebek tej szminki, bo to bez sensu. Wyłącznym dystrybutorem jest Dreamlips i skoro ja wyjebałam 240 zeta na coś co jest zajebiste, to znaczy że jest zajebiste, bo ja się nie pierdolę w reckach i pieniędzy na byle gówno nie wydaję. Jeśli ja tyle wydałam na kosmetyk, to nie ma chuja we wsi, to musi być hit! Pomadki jeszcze nie są jakoś mega popularne u nas, bo biedne blogerki wolą recenzować to co mają za darmo, a tych pomadek za darmo nie ma, smuteczek.
Jeśli szukacie szminki do zadań specjalnych, to to jest coś, czego chyba nikt nigdy nie pobije. Ja jestem rozjebana na łopatki i grabeczki! Możecie śmiało kupować, no i chuj najwyżej nie będziecie żreć przez 3 dni!

Shine like a diamond -Diamond Sensation – serum z proszkiem diamentowym, śluzem ślimaka, kawiorem, jedwabiem, bursztynem

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Kosmetyków Rapan beauty nie muszę Wam przedstawiać, bo wiecie, że je uwielbiam. Niedawno przedstawiłam Wam świetną glinkę we wpisie Bądź jak Daenerys Targaryen! Maseczka Rapan Beauty Power Of Nature niebieska glinka + smocza krew. Dzisiaj polecimy z Rihanną i Diamentowym Serum.

 

DIAMOND SENSATION - SERUM Z PROSZKIEM DIAMENTOWYM, ŚLUZEM ŚLIMAKA, KAWIOREM, JEDWABIEM, BURSZTYNEM CERA TŁUSTA, SUCHA I NORMALNA.

 

Serum w formie kremowej. Zapach delikatny, nienachalny i ledwie wyczuwalny, typowo kremowy. Wydajność świetna, używałam trzy miesiące. Serum było notorycznie podkradane przez Niemęża, co jest najlepszą reklamą, bo facet, jak to facet – byle gówna nie użyje. Oboje stwierdzamy, że serum świetnie nawilża i regeneruje skórę. Niemąż mówił też, że łagodzi podrażnienia po goleniu. Ponieważ ja mordy nie golę, to nie wiem, ale mu ufam. Kosmetyk pewnie wystarczyłby na dłużej, ale nie tylko mi podpasował, no i się skończył. Używałam, a raczej katowałam, diamencika ile się dało- na noc i na dzień. Plus za to, że makijaż po użyciu ładnie się rozprowadzał i nie spływał, nic się nie wałkowało, ani nie wkurwiało. Poza tym serum wchłania się szybko, żadnych tłustych powłoczek, żadnego syfu. Wszystko tak jak trzeba. Chciałabym znaleźć z jedną wadę, żeby nie było takiej wazeliny i rzygania tęczą, ale się nie da. Wad nie zaobserwowałam. No może większy słoiczek by się przydał, bo mam podkradaczy na chacie?

 

DIAMOND SENSATION - SERUM Z PROSZKIEM DIAMENTOWYM, ŚLUZEM ŚLIMAKA, KAWIOREM, JEDWABIEM, BURSZTYNEM CERA TŁUSTA, SUCHA I NORMALNA.

 

Skład uważam za przyjemny. Serum zawiera popularny ostatnio ślimaczy śluz (wysoko w składzie!), ekstrakt z kawioru (nie żeby poczuć się jak ruski oligarcha, ale żeby ryj się zregenerował). Mamy tu też ekstrakty z bursztynu i jedwabiu, aminokwasy i oczywiście szczyptę proszku diamentowego, żeby shine like a diamond. Jeśli ktoś będzie kręcił nosem na Glyceryl Stearate, to trudno, ale nie zapominajmy, że on także pośrednio nawilża i pozwala utrzymać odpowiednie nawilżenie skóry poprzez tworzenie filmu zabezpieczającego przed odparowaniem wody. Wyjaśniam, bo wiem, że zaraz się ktoś przypierdoli. To samo tyczy się Isopropylu, gdyby nie on, to by się krem przykleił do ryja jak plastelina. U mnie te składniki nie szkodzą, wręcz przeciwnie, a nawet najbardziej naturalny krem potrzebuje czasem dodatków, bo nie nadawałby się do użycia, albo zgnił w tydzień. Pamiętajcie i nie demonizujcie.

 

50 ml słoiczek dostępny TUTAJ. 49 złotych za dobre serum jest do przejścia, tym bardziej, że wydajność jest niezła. A Wy czym konserwujecie swoje zwłoki ciała?Specjalnie dla Was 10% zniżki na hasło- DIAMOND

Bądź jak Daenerys Targaryen! Maseczka Rapan Beauty Power Of Nature niebieska glinka + smocza krew

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Pisałam Wam niedawno jak bardzo wkurwiają mnie koncerny, które piłują ryja, że ich kosmetyk jest fchuj naturalny i cacy, a wcale nie jest? Pisałam. L’Oreal piłuje ostatnio wargi o swoich maskach “Czysta Glinka”. Taka ona czysta, że wolałabym ryj w kałużę wsadzić. Tablica Mendelejewa. Skład długi jak pyta walenia. Ale co tam, nazwijmy maski czysta glinka, swołocz kupi. Niedoczekanie. Mam dziś dla Was glinkę, która jest faktycznie glinką. Glinką najwyższych lotów, a nie jakimś gównem dla plebsu? Przed Państwem Maseczka Rapan Beauty Power Of Nature! Tadam!

 

Jak wiecie glinki zawsze mam w łazience. Nie, że nie mam płytek, a klepisko i mi się glina wala pod nogami. No nie. Płytki mam, a glinki to mój ulubiony kosmetyk twarzowy. Nie raz i nie dwa pisałam o maskach tego typu. Pisałam nawet kiedyś o glinkach od Rapan beauty, które katawałam dłuuugii czas. Wydajne, to to na pewno. Rapanki się rozwijają i do testów dostałam nowość– Maseczkę Rapan Beauty Power Of Nature niebieska glinka + smocza krew (klikajcie sobie te linki, to sobie więcej poczytacie, bo nie lubię powielać tych wszystkich opisów i takich tam). Dostałam i wystartowałam z testami, chociaż w sumie to od początku byłam pewna, że się nie zawiodę. Nie jest to moje pierwsze spotkanie z Rapan beauty, jestem z nimi całym sercem, ale nie myślcie sobie, że na moją recenzję ktoś miał jakiś wpływ, co to, to nie. Na mnie sam papież by nie wpłynął ?

 

 

Przelećmy skład. Na pierwszym miejscu- niebieska glinka i to taka na wypasie, bo syberyjska, najrzadsza i najbardziej poszukiwana. Dalej mamy olejek ze słodkich migdałów, potem smoczą krew od Daenerys Targaryen, Pierwszej Tego Imienia, Niespalonej Matki Smoków i co ona tam jeszcze mówiła. A tak serio, to ta cała smocza krew, to ekstrakt z żywicy drzewa Croton Lechleri. Na końcu jest jeszcze olejek z chińskiej cytryny Yuzu. Tyle. 4 składniki. Zero dodatków. Oto prawdziwa prawdziwość, a nie jakiś podrabianiec. Rapan beauty obiecuje, że maska wystarczy na około 10 użyć. Kłamczuchy. Maskę nakładałam już 12 razy i końca nie widać ?No dobra, widać, ale jeszcze na co najmniej 5 razy mam. Słoiczek 50 ml jest tylko o 10 złotych droższy niż głupi L’Oreal, dokładnie kosztuje 46 złotych. Jeśli podzielimy 46 złotych na powiedzmy 15 użyć, bo na tyle mniej więcej wystarczy słoiczek, to mamy 3 złote na użycie i to nie jest dużo. Głupia byle jaka maska z drogerii w saszetce kosztuje więcej.

 

Wizualnie, proszę ja Was, mamy błotko. Błotko ma świetne właściwości. Zapach nijaki, coś tam delikatnie przebija olejek migdałowy z ziemią, ledwo da się wyczuć. Nie będę tego wszystkiego przepisywać. Możecie powiększyć sobie zdjęcie, albo odwiedzić stronę Rapan beauty. Najlepiej będzie jeśli napiszę co ja zaobserwowałam, bo po to się czyta blogi, żeby przeczytać coś innego niż sztampowy opis. Right?

 

Cóż, glinki cenię od zawsze. Maskę stosuję po swojemu. Na czysty ryj kładę odrobinę i masuję. Masuję, bo niebieska glinka ma w sobie małe cząsteczki krzemionki, które fajnie peelingują skórę. Potem dokładam więcej i trzymam ją przez całą kąpiel zwilżając od czasu do czasu, żeby się nie zaschła na mordzie. Spłukuję i już. Plusem maski jest to, że dobrze się zmywa, a nie ciapie jak niektóre (kto miał kiedyś jakąś czerwoną glinkę, ten wie jaki to dramat). Oczywiście peeling nie jest obowiązkowy, ale ja lubię sobie potrzeć i mam 2 w 1- peeling i maskę. Jak dla mnie bomba, bo nie muszę sto razy czegoś kłaść i zmywać. Glinka super oczyszcza twarz. Jeśli szukacie czegoś co wyciągnie czarne zaskórniki, to oficjalnie mówię- nie ma niczego lepszego niż glinka. Dzięki olejkom twarz jest nawilżona. Po samej czystej glince niestety skóra bywa ściągnięta, tutaj mamy problem rozwiązany. Skóra po zimie wygląda lepiej, jest nawilżona, oczyszczona, promienna, wypaliło mi syf z tej zimnej pory roku haha ?

 

Polecam z czystym sumieniem. Jeśli macie kupić jakiegoś podrabiańca z drogerii, to lepiej kupić maskę Rapan beauty. Serio, serio. Dodam jeszcze, że firma nie jest jakimś pierdolony molochem, tylko rodzinną firmą, a takie inicjatywy trzeba wspierać. Ja będę, szczególnie, że ich produkty bronią się same!Z kodem: MEKSYK 10% rabatu na wszystkie kosmetyki Rapan na https://sklep.cobest.pl/ ?