Coraz więcej w SM hibiskusów. Ludzie wyjeżdżają, fotografują, hibiskus jest bardzo fotogeniczny. Ja też lubię robić mu sesje. A jednak wolę malwę. Naszą. Z postrzępionymi lisćmi. Tę ze wsi. Swoją. Wygietą przez suszę, lichą, zwyczajną. Dla niektorych głupią, paskudną, prostacką. Dla mnie jest najpiękniejsza. Dumnie stoi, chce żyć, na przekór suszy, na przekór modzie, na przekór trendom.
Lubię po prostu tak nic nie robić. Tam. Tam gdzie się wychowałam. Nie wiem, czy to przychodzi z wiekiem, czy z doświadczeniem, czy może człowiek docenia te malwy kiedy wie, że hibiskusy ma w zasięgu ręki. Lubię hibiskusy, ale do malwy zawsze wracam. Lubię hibiskusy, ale to w cieniu malwy jest mi najlepiej. Banał. Kiedyś zrozumiecie.
Możecie zamienić słowo “malwa”, na Polska, albo na wieś, na dom rodzinny. Tu wszystko pasuje, choć nie każdy zrozumie. Zamieńcie słowo “hibiskus”, na dowolne miejsce na świecie, na duże miasto. Tu wszystko pasuje, choć nie każdy zrozumie, nie teraz, może nie dziś, może kiedyś.
Czemu brejdak woli iść na Meus na skuśki? Może zamaniło mu się iść w ciapach przez kartoflisko? Mógłby przecież po ludzku pójść przez wrotka, a nie taszcząc cebularze przedzierać się przez krętowska. Jeszcze go kręty pokąsają nim je trzankiem zdzieli. Na dworze się zabundurza, to nie jest odpowiednia pogoda. Mógłby się kajtnąć moim rowerykiem, a nie cęcnić w oknie. Nie będę jednak wtykać nosa w nie swoje sprawy, bo jestem garłata i tylko go zchaję. Niech robi jak chce. Tak czy owak na Meus się uda żeby wypić prytę, pojeść chabetułę i fuszer. Mi zostanie sucha parówka. Wtem rozpadało się na dobre więc rozbuł się i lęgnął. Trudno, zjemy jakieś zielepachy zachachmęcone na szabrze i obejrzymy film. *
*Dlaczego brat woli iść na Meus (tradycyjna impreza z okolic powiatu krasnostawskiego w okresie wielkanocnym, podczas której ludzie palą ogniska, jedzą, piją i się bawią) na skróty? Może wymyślił sobie, że pójdzie w kapciach przez pole ziemniaków? Mógłby przecież po ludzku przejść przez furtkę, a nie taszcząc bułki z cebulą przedzierać się przez kretowiska. Jeszcze go krety pokąsają nim je trzonkiem zdzieli. Na zewnątrz zanosi się na burzę, to nie jest odpowiednia pogoda. Mógłby się przejechać moim rowerem, a nie bezczynnie oczekiwać w oknie . Nie będę jednak wtykać nosa w nie swoje sprawy, bo jestem rozgadana i tylko zmarnuję jego czas. Niech robi jak chce. Tak czy owak na Meus się uda żeby wypić tanie wino, pojeść potrawę z lebiody/komosy białej i potrawę z ziemniaków zwanej też lemieszką i prażuchą. Mi zostanie sucha bagietka. Wtem rozpadało się na dobre, więc zdjął buty i się położył. Trudno, zjemy jakieś niedojrzałe owoce ukradzione podczas napaści na opuszczony sad i obejrzymy film.
Tyle się mówi o gwarach, dialektach. Są charakterystyczne dla różnych regionów. Zaletą jest znać śląskie słówka mieszkając na Śląsku. Górale są dumni z tego jakim językiem władają. Kaszubi, poznaniacy…Ale pojedź gdzieś z lubelskiego, to Ci powiedzą, że zaciągasz jak ruska. No zaciągam. Mówię jakbym śpiewała (podobno, bo ja tego nie słyszę). Jest tyle pięknych i unikalnych słów, które powoli odchodzą do lamusa. A szkoda.
Gdzie nie pojadę to zawsze się ktoś do moich ciapów przypierdoli?Zupełnie nie rozumiem dlaczego miałabym się wstydzić tego skąd pochodzę i jakim słownictwem władam, bo słownictwo mam bogatsze niż nie jedna osoba z którą przyszło mi rozmawiać. Bardzo lubię moje zaciąganie i dziwi mnie, że wiele osób próbuje to maskować. Przecież to jest takie urocze! Nie wiem czy jest jeszcze co ratować. Młodzi ludzie odcinają się od korzeni, zapominają o charakterystycznych dla swojego regionu zwrotach tak jakby była to jakaś ujma. Nie moi drodzy, to nie jest ujma. Ujmą nie jest to, że urodziliście się tam gdzie psy dupami szczekają, ani to, że zaciągacie, albo wszyscy w Waszej rodzinie mają na nazwisko Gąsienica. To ogromna zaleta! Jak to moja prababcia mawiała- “Kobyła Cię na moście nie wysrała”, skądś jesteś i może warto pielęgnować swoje korzenie, bo dąb bez korzeni nie urośnie.
Bardzo lubię rozmowy z ludźmi z innych regionów i porównywanie różnic w naszych słownikach. Gdyby nie przyjaciółka z Katowic pewnie nie wpadłabym na to, że śmieci wrzucam do hasioka. Gdyby nie koleżanka z innej części Polski nie wiedziałabym, że sweter może się kulać (mechacić). Gdyby nie ja- do dziś nie wiedziałyby, że chodzą w ciapach?
Osobiście nie spotykam się z niemiłymi komentarzami na temat mojego pochodzenia, akcentu czy słownictwa, ale wiem, że to się zdarza. Wiem, że koleżanka w Warszawie spotyka się z nieprzyjemnościami, bo jest “z Ukrainy”. No kurwa! No i kto tutaj jest opóźniony, bo chyba nie lubelaki i okoliczni mieszkańcy?
Ale chuj z ograniczonymi ludźmi, jak to zawsze powtarzam- 5 minut z debilem zniosę, ale on się musi znosić całe życie. Mój akcent i regionalizmy, które znam są dla mnie atutem. Jeśli kogoś to uwiera niech sprawdzi czy to nie hemoroidy.
A jakie słowa i zwroty są charakterystyczne dla Waszych okolic? Chodzicie na dwór, czy na pole? Ja chodzę na zewnątrz żeby zaraz wojny nie było, kto jest chłopem, a kto na dworze mieszka?
Biedna taka. Ze wsi. Pewnie nigdy tramwajem nawet nie jechała. I prawka nie ma. Zacofka. Smutny żywot. No kurwa, nie jechałam tramwajem. Ale latałam kilka razy lotnią, a Ty? O dziwo nawet metrem jechałam. Wiadomo, metrem takim murarskim, po ścianie, metrówką znaczy. Pociągowym metrem też, ale nie w Polsce, bo co to dwie nitki na kraj? Tramwaje mnie nie rajcują, gdyby mnie rajcowały, poszłabym do technikum kolejowego, czy tam tramwajowego (jest takie?). Jakoś nie poszłam. Ta wieś się za mną śmiechem moim ciągnie. Bo każdy wie, że wieś to stan umysłu, a stereotypy tworzą ludzie ograniczeni.
Faktycznie nie wiem jak poruszać się autobusem miejskim, za ile kupić bilet i take tam. Uroki jazdy autem. Z szoferem. Auto własne, szofer też. No tak to. Burżuazja. Za to na lotnisku się nie gubię. Mieszkam na takim zadupiu, że po bułki latamy prywatnymi samolotami, bo się bardziej opłaca. Większość rzeczy kupuję online, oprócz bułek, bo suche przychodzą. Po bułki latamy wiadomo czym. Mam lotnisko za domem. Prawie prywatne, tylko, że nie. Samochodów więcej nie kupię, bo mam za mały garaż. Chyba, że wykupię dom sąsiada, to przy okazji zrobię sobie wybieg dla alpak, bo takie są ładne prawie jak ja, tylko, że nie. Bo ja nie jestem owłosiona. Bo ja sobie chodzę robić Gwiezdne Wojny laserami po kłakach. Taka u mnie zacofka, tylko, że nie. Kilka osób zwróciło mi uwagę, że podczas wywiadu dla Wysokich Obcasów niektórymi pytaniami próbowano mnie ośmieszyć. Na ich nieszczęście, nie trafił im się prosty buraczyna, a ja. Wcale się nie dziwię, że próbowano ugrać coś na kontrowersji, to się najlepiej sprzedaje i nie mam nic przeciwko. Nie mam nic przeciwko, bo nie jestem pierwszą lepszą kretynką. Bo kogo zainteresowałaby pierwsza lepsza kretynka? Nikogo. Albo nie na długo. Sama cisnę czasami po wszystkim i dobrze, że chcą pocisnąć mi. Większy odzew. Najgorsze co może mnie spotkać, to obojętność. Nie lubię nijakości. Nie chcę być nijaka. Nie jestem. Jestem sobą. Choć ktoś napisał, że gdyby obedrzeć mnie ze stylu, byłabym nikim. Nie da się tego zrobić, bo to wszystko, to nie jest otoczka, a właśnie ja. Ktoś patrzy na mnie stereotypowo? Wiecie co myślę o stereotypach? To nie ja jestem ograniczona, tylko ten kto widzi świat przez pryzmat tych stereotypów. Szach-mat.
Nie ma znaczenia kto skąd pochodzi. Jeśli komuś to przeszkadza, to jestem gotowa zaśmiać mu się w twarz. Wiejskie pochodzenie, to wręcz atut w dzisiejszych czasach, choć nie umniejszam rdzennym mieszczuchom. Spora część mojej rodziny, to warszawiacy z dziada pradziada. Żadne tam słoiki. I nawet samolotu nie mają… Ale wiedzą, że w moim domu był pierwszy telewizor z telegazetą i pierwszy telefon komórkowy na wsi. W Warszawie jeszcze nie mieli. Serio ?
Śmieszą mnie te wszystkie stereotypy, bo jestem dość rozgarnięta. Nawet tak dość dobrze, jak kupka siana po tornado. Jak kupa gnoju po burzy, taka roztrzaskana deszczem i jeszcze piorunem poprawiona. No i cóż, że ze wsi, skoro wszyscy wpierdalamy taką samą, naszą, polską cebulę.
“Ze wsi jesteś, na wieś wrócisz”. “Człowiek ze wsi wyjdzie, wieś z człowieka nigdy”. I takie tam pierdolamento. Jestem ze wsi. Zaciągam prawie jak Ukrainiec, bo na Ukrainę mam bliżej niż do stolycy. Mieszkam na końcu świata, psy tu dupami szczekają, a wrony zawracają. Wychowałam się na wsi. Na pięknej wsi. Ile to razy słyszałam, że mieszkam na zadupiu. Skoro ja mieszkam na zadupiu, to śmieszek w takim razie mieszka w dupie, skoro taki z centrum świata. Wszystko w żartach, nigdy nikt z tego powodu mi nie jechał. Miasto, czy wieś? Gdzie jest lepsze miejsce do życia? Jestem ze wsi, nie mam studiów, żyję w konkubinacie. Czy jestem szczęśliwa, że jestem tu gdzie jestem?
Jestem. Jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem, ani chwili nie żałowałam, że nie wyrwałam się na studia do wielkiego miasta. Do wielkiego miasta zawsze mogę pojechać. Tymczasem część koleżanek studentek, nigdy studiów nie pokończyła, bawią dzieci, pobalowały za matki chajsy i tyle z przygód w wielkim mieście. A ja co? A ja dwadzieścia kilka lat spędziłam na wsi. Wkoło mnie lasy, przed domem rzeczka, źródła dwa kroki od domu, potem rzut kamieniem ode mnie pojawił się także stok narciarski. Raj. Oczywiście do szkoły musiałam dojeżdżać busem, wcześniej rozklekotanym pksem. Bywały zimy śnieżne i mroźne. Zdarzyło mi się, że dupa przymarzła mi w Autosanie do siedzenia. Bywało, że autobus nie dotarł. Bywało, że musiałam do szkoły wstawać za piętnaście piąta rano. I tak było fajnie. Czasami miałam daleko na jakąś imprezę, ale zawsze ktoś miał auto, dało się ogarnąć. Później pracę też byłam w stanie ogarnąć. Jedną, drugą, trzecią. Za małe zarobki? Coś nie pasowało? No to fiuuu – zmiana. Da się. Wszystko się da. Czasami było mi tam, czy siam za daleko. Czasami miałam buty w błocie. Ale wiecie co? Kurwa jaki to plus móc wstać i wyjść rozczochranym na podwórko. Ptaszki śpiewają, koty miauczą, rzeka szumi. Relaks, cisza, spokój, zero strasu. Rodzina mało rolnicza, więc i prace polowe mnie ominęły. Sielanka.
Od kilku lat mieszkam w miasteczku powiatowym. Prawie wieś. Do domu rodzinnego raptem ze dwadzieścia kilometrów. I to jest max co ze mnie będzie. Duże miasto? Nie, dziękuję. Owszem czasami chciałoby się liznąć kultury, do teatru wyjść bez dwóch dni planowania. Do dobrej knajpy na obiad się chce, dobrej pizzy się chce… Nie ma. Albo jadę do miasta z prawdziwego zdarzenia, albo sama gotuję. Trudno. To chyba jedyne niedogodności. Mieszkam w piwnym miasteczku, Polska C, a może już i D. Jedyna atrakcja to Chmielaki raz do roku. Pięknie tu, choć często nudno. Organizuję sobie czas po swojemu. Chcę do klubu? Zapieprzam do Lublina. Chcę do restauracji? Zapieprzam do Zamościa. Zakupy? Większe miasto. Plusy? Nie potrzebuję prawka. Jeśli gdzieś jadę, to i tak nie sama. Miasteczko niezbyt rozległe, więc wszędzie mam blisko z buta. Nie ma tu świateł na ulicach i nie ma młodych ludzi. Uciekli do większych miast. Trochę szkoda…
Opustoszała moja wieś, moje miasteczko też się kurczy. Nawet w telewizji o tym trąbią. W Dzień Dobry TVN ostatnio pokazali moją rodzinną gminę. A wcześniej na ESCE poszedł materiał o wsi obok mojej wsi. To prawda, młodzi wyjeżdżają i nie wracają. Trochę to wina lokalnych włodarzy, a trochę wina naszego całego systemu. ZUS 1200 złotych, zakłady pracy w okolicy, to w rzeczywistości obozy pracy, gdzie pracownik jest zerem. Owszem, kto ma łeb na karku, da radę. Ale co z takimi przeciętnymi Kowalskimi? Im też należy się godne życie. Utrzymać rodzinę za tysiąc złotych? Dramat. Realia. Przydaliby się inwestorzy, którzy stworzą godne warunki do pracy za uczciwą pensję. Nie ma ich tu. I to mnie smuci. Ludzie nadal będą wyjeżdżać i tylko zakłady pogrzebowe będą liczyć zyski.
Jest też druga strona medalu. Telewizja tego nie pokazuje. To prawda, że w mojej wsi pustych domów coraz więcej, ale…domy te są wykupywane na pniu. Mamy już Ślązaków, Warszawiaków, Krakowiaków i cholera wie kogo jeszcze. Młodzi, rdzenni mieszkańcy nie doceniają lokalnych walorów, przybysze- owszem. Myślę jednak, że i lokalsi doceniliby bardziej gdyby mieli za co żyć.
Kocham moje miejsce na ziemi. Jestem ze wsi i jestem z tego dumna. Pięknie tu i przyjemnie. Tylko ludzie jacyś smutni…
Wspominałam już, że mniej mnie na blogu. Mniej mnie dlatego, że jestem włóczykijem. Kiedy widzę słońce na zewnątrz- ono nie pozwala mi siedzieć w domu. A kiedy gdzieś odpoczywam internety idą w odstawkę. Polecam. Żeby nie było, że porwali mnie kosmici czy coś, postanowiłam uruchomić słoneczne migawki, czyli małe spacery ze mną. Wprawdzie jakieś fotki wrzucam, w miarę na bieżąco, na mój Insta KLIK, ale wiem, że nie każdy tam zagląda. Dlatego dziś postaram się skisić wszystko, albo prawie wszystko, w poście z czerwcowymi przemieszczeniami po mapie. Z góry zaznaczam, że nie jestem jakimś wybitnym fotografem, więc proszę mi tu nie jechać, że ostrość, czy coś innego kiepskie, bo ja się na tym nie znam, ja po prostu lubię robić zdjęcia 😉 Dzisiejszy mix pochodzi wyłącznie z telefonu.
Malowniczo położone jezioro, czyste i urokliwe. Miejsce kultu miejscowych blachar i ogierów w beemkach. Łańcuchy, fury, komóry, imprezownia. Prawie jak Ibiza. Gwar, wata cukrowa, lody przy plaży i lodziki na plaży (if u know what I mean). Do Kołobrzegu daleko? Białe zapewni Ci jeszcze lepsze atrakcje. Mielno niszczy każdego? No chyba kurwa w Okunince nie byłeś! Miasteczko, główna plaża i okolice to jedna wielka impreza 24 h na dobę. Jeśli jednak wolisz podziwiać kaczki, które spokojnie napierdalają po gładkiej tafli jeziora- zacumuj po przeciwnym, spokojnym brzegu. Okolice też piękne. Polecam.
Romanów, Muzeum Józefa Ignacego Kraszewskiego (klik)
Niewielka miejscowość malowniczo rozrzucona pośród sosnowych lasów. Romanów jest znany z tego, że pomieszkiwał tu Kraszewski- czaicie typa? Gość wydał najwięcej książek i wierszy w historii polskiej literatury! W Romanowie spędził dzieciństwo, a potem wbijał tu na wakacje. Podobno podczas tych wakacji siedział i sobie coś tam notował na swoim Apple, a tak ściślej rzecz ujmując to pod apple siedział i pisał, zakąszając jabłuszkiem z tego apple. Mi się wydaje, że on tu na rumiane dziewki przyjeżdżał, nie na rumiane jabłuszka, ale kto go tam wie? Piękny park i zadbane obejście są godne polecenia.
Właściwie to byłam u przyjaciół w Chorzowie, ale te miasta tak płynnie przechodzą w siebie, że akurat zachowały się fotki z Katowic. Już sama podróż pokazuje jaka ta nasza wymęczona Polska piękna. Ale Śląsk też jest piękny! Jeśli ktoś Wam powie, że tam jest szaro, buro i ponuro, wszędzie hałdy, bród, smród i ubóstwo- strzelcie mu w ryj. Mi się podobało. Widziałam ufo, widziałam chorzowską żyrafę, Silesię zaliczyłam, kilka innych ciekawych miejsc widziałam. Ubolewam tylko, że nie zdążyłam odwiedzić Nikiszowca i obfocić cudownych modernistycznych kamienic, ale jeszcze będzie okazja. Wrócę i napiszę więcej.
Nie ma jak u Mamy 😉
Rodzinę też trzeba odwiedzić, prawda? A musicie wiedzieć, że pochodzę z przekurwamalowniczej wioseczki. Jestem ze wsi i jestem z tego dumna! Nie muszę zapieprzać pod Monte Cassino, żeby podziwiać najpiękniejsze maki na świecie. Wystarczy skoczyć do mojej wioseczki 🙂 Taka ciekawostka, na ostatniej fotce macie dziewannę. Z dziewanny ponoć można wywróżyć jaka czeka nas zima. Śmiejcie się, albo i nie, ale coś w tym jest. Badam dziewannę od kilku lat i prognoza się sprawdza. W tym roku nie ma wysypu kwiatów, ale kwitnie regularnie, kwiaty są rozmieszczone w równych odstępach- dziewanna zwiastuje nam więc zimę z regularnymi opadami śniegu, ale nie będą one jakoś mocno intensywne. No zobaczymy dziewanno 😉
Na koniec fotka z parapetówki mojej koleżanki, którą oblewałyśmy w sympatycznym, babskim gronie.
Mam nadzieję, że podobał Wam się mój pierwszy post z regularnej- nieregularnej serii słonecznych migawek. A teraz sio od komputerów i internetów- cieszcie się latem 🙂
Jestem ze wsi i jestem z tego dumna! Teraz niby tam mieszkam w niby mieście, niby powiatowym, a wczoraj mi za oknem stado saren się pasło. O wsi i o wieśniakach wspominałam TUTAJ, to już się nie będę powtarzać. Ale chciałabym rozwinąć temat i pójdę w taką odnogę myśli. Każdy gdzieś tam sobie mieszka, nie wiem jak to jest w wielkim mieście, to znaczy wiem, ale nie z autopsji. Wiem za to jak to jest na wsi, w małym mieście. Kiedyś koleżanka śmiała się, że jestem z Zadupia. Powiedziałam, ok, jestem z Zadupia, ale w takim razie Ty jesteś z Dupy, skoro w takim centrum wszechświata mieszkasz. No to teraz jestem w Dupie.
Nie ważne czy mieszkasz w Dupie czy na Zadupiu, masz wrażenie, że nie ma tu nic i nikogo interesującego. A rozglądałeś się kiedyś? Też mi się wydawało, że na mojej wsi to tylko pijaczki pod sklepem, ale im dłużej się zastanawiałam, tym więcej osobowości dostrzegałam. Zmienię troszkę imiona i nazwiska, żeby nie było, ale reszta to prawdziwe historie.
Gwizdek, którego koty zjadły
Pan Gwizdek mieszkał za lasem. Wokół mojej rodzinnej miejscowości jest mnóstwo lasów, a sama wieś jest bardzo rozrzucona. Gwizdek był prekursorem samego Cejrowskiego. Od wczesnej wiosny, do późnej jesieni chodził boso. Stopy miał solidne 😉 Ale to nie były jakieś tam spacerki, nie. On po bułki do najbliższego sklepu miał ze 3 kilometry. Do pobliskiego miasteczka też chodził z buta ze stopy (?). Żadne busy, autobusy. Zresztą wtedy busów jeszcze na świecie nie było. Sama miałam z jakieś 5 lat i nigdy nie zapomnę tych leśnych stóp w rosie. Raz jedyny widziałam go w sandałach. Szok. Właśnie w tym wspomnianym miasteczku, w sklepie, Gwizdek miał sandały! Brązowe, z grubych pasów. Potem się dowiedziałam, że on zawsze przed dojściem do miasta, przecierał stopy i zakładał sandały. No tak…po przejściu jakichś 12 km, buty się należą.
Pewnego razu Gwizdka nikt nie widział. Dzień, drugi, trzeci…po tygodniu, czy dwóch ktoś postanowił wybrać się do jego chatki za lasem. Gwizdka koty zjadły. Zjadły oczy, nos, uszy, język… Bo Gwizdek żył ze stadem kotów- przyjaciół. Człowiek ten zmarł ze starości, a koty z głodu poradziły sobie jak mogły. I tak Gwizdek przeszedł do legendy.
Bronka, co z krową mieszkała
Babcia Bronka. Chyba każdy tak o niej mówił, choć nie była niczyją babcią. Mieszkała w chatce, nikomu nie wadziła. Miała krówkę, kotka, garść kur. Potem córka wybudowała nowy dom i Bronka poszła do tego nowego domu. Kurki biegały po podwórku, kotek chodził swoimi ścieżkami, ale co z krówką? Krówka zamieszkała w nowym domu. Tak w domu. Kojarzycie te popularne na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych domy “kwadraty” z białych pustaków? Do takiego domu trafiła Bronka i jej krówka. Zajmowały parter. Krówka miała swój pokój. Często przechodząc obok domu, można było podziwiać krowę w oknie, która w buzi mieliła sobie siano. Latem krowa pasła się w ogródku, a Bronia pilnowała ją na stołeczku, z gałązką w ręku. Potem Bronka zmarła, a krówka przestała mieszkać w domu.
Januszek, swój chłopak
Januszek, tak o sobie kazał mówić. Wszystkim, bez różnicy. Januszek miał już pewnie ponad 70 lat, ale jakoś nie było tego po nim widać. Mieszkał sobie za innym lasem i dorabiał “po ludziach”. A to komuś ogródek przekopał, a to kartofle pomógł zbierać. Tu parę groszy, tam flaszeczka i żył sobie. Do okolicznych mieszkańców zwracał się per “bodziak”. Taki cichy człowiek, cichej wsi. Jakoś nie mogłam o nim nie wspomnieć. Zmarł kilka lat temu i nikt nie mógł w to uwierzyć, bo kto jak kto, ale Januszek?
Pan Tadeusz
Pan Tadeusz mieszka w lesie. Mieszka z synem. Kiedyś miał pięknego owczarka niemieckiego. Owczarek był psem przewodnikiem, bo Pan Tadeusz jest niewidomy. Kiedy psinka żyła Pan Tadeusz sporo się przemieszczał. Do sklepu, do miasta, zupełnie jakby to, że nie widzi nie stanowiło najmniejszego problemu. A z lasu nie jest tak łatwo dojść do centrum wsi. Do domu Pana Tadeusza jest dobre 5 kilometrów i to polną drogą, leśną ścieżką i milionem zakrętów z wystającymi korzeniami, jak to w lesie. Mimo to człowiek z pieskiem często pojawiał się w różnych miejscach. Potem pies poszedł na drugą stronę tęczy. A Pan Tadeusz został uziemiony w swoim lesie. Czasami widuję go z synem, ale jestem pewna, że wolałby nadal przemieszczać się z psem, który dawał pewien rodzaj niezależności. Pies przewodnik…kasa, gruba kasa. I prawdopodobnie długie oczekiwanie. Dobrze, że las o tej porze roku budzi się do życia- pachnie, szumi i słychać śpiew ptaków. Jakoś tak raźniej. A i śniegu w tym roku nie było, droga nie będzie obsychać do lipca. Zawsze są jakieś plusy.
Karolek z dywanu
Taka sytuacja. Impreza rodzinna, ślub, wiejskie wesele. Wszyscy zwarci i gotowi, zaraz wyjazd do kościoła, gościom już kiszki marsza grają. Wódeczka się chłodzi. Stryj. Gdzie jest stryj? Stryj umarł. Co tu robić? Co tu robić. A dawaj Karolka w dywan. Wesele zapłacone, goście czekają. Galareta się chłodzi, stryj też już chłodny, czasu nie cofniesz. Zawinęli więc Karola w dywan i pojechali do kościoła. W jednym pokoju odbyła się impreza, tańce, hulańce, wódeczka się leje, a Karol w drugim pokoju sztywnieje. Na drugi dzień odwinęli Karola z dywanu i ogłosili skacowanym gościom, że oto stryj zszedł z tego świata. Chwilę później odbył się pogrzeb. I tak oto obie imprezy zaliczone niemal za jednym zamachem.
Nie wiem ile osób mieszka w mojej wsi. Jest może ze 100 domów? Może 140? Rozrzucone po polach i lasach. A mimo to tyle osobowości…Pewnie jeszcze kilka ciekawych osób mogłabym znaleźć, kilku zwykłych- niezwykłych ludzi. A w Waszych okolicach? Znacie jakieś ciekawe, lokalne osobowości? Legendarnych ludzi?
Wszystkie fotki w poście są mojego autorstwa, zrobione jakimiś prehistorycznymi telefonami, na przestrzeni iluś tam lat 😉 A na każdym zdjęciu moja wsi spokojna, wsi wesoła.
Ta strona korzysta z ciasteczek, aby zapewnić Ci najlepszą możliwą obsługę. Informacje o ciasteczkach są przechowywane w przeglądarce i wykonują funkcje takie jak rozpoznawanie Cię po powrocie na naszą stronę internetową i pomaganie naszemu zespołowi w zrozumieniu, które sekcje witryny są dla Ciebie najbardziej interesujące i przydatne.
Ściśle niezbędne ciasteczka
Niezbędne ciasteczka powinny być zawsze włączone, abyśmy mogli zapisać twoje preferencje dotyczące ustawień ciasteczek.
Jeśli wyłączysz to ciasteczko, nie będziemy mogli zapisać twoich preferencji. Oznacza to, że za każdym razem, gdy odwiedzasz tę stronę, musisz ponownie włączyć lub wyłączyć ciasteczka.