Tag

na głowie

Słodkie zabawy z bananem

By | Bjuti Pudi | 22 komentarze

Czasami w życiu są takie chwile, że gubią nam się dni. Dlatego też kłaczankowy dzień odbył się w sobotę, a nie w niedzielę, a co tam. W lipcu myślałam, że jest maj, więc dzień różnicy, to żadna różnica 😀 Grunt, że włosy dostały kopa weekendowego.
Noc spędziłam z olejkiem, a rano zwilżyłam włosy wodą i zapodałam na ten mój łeb maskę domowej roboty. Żadne tam diy- wkurwiają mnie te pseudo słówka. Najbardziej wkurza mnie diy i haul grrrr no i skalp grrrr. Ale ja nie o tym. Ja o innym 😀

Maskę przyrządziłam z banana. Niecały był, bo go podgryzłam. Jestem znanym łakomcem. 2/3 banana zgniotłam widelcem. Ja wiem, że powinno się blenderem, bo potem mogą być problemy ze zmyciem, ale jestem leniuch śmierdzący. Zmiażdżyłam dziadygę na papkę i dorzuciłam łyżeczkę miodu. Mogłabym więcej, ale miodu mi szkoda- wolę go w herbacie. Miód oczywiście świeżo wyciskany z pszczół. Babcia łapie je w ogródku, wykręca z miodu i puszcza wolno. Nikomu krzywda się nie dzieje. Napatoczyła mi się również cytryna. Podduszona połówka właściwie. Z takiej cytryny to gówniany pożytek, bo ani ją kroić, bo się rozwala, ani ją zjeść, bo podobno kwaśna. Wydusiłam resztki jej tchnienia do mikstury. Ze dwie łyżki wyszło krwi z owocu. Wymieszałam to na gładką konsystencję. Wyszło takie średnio gęste coś o kolorze sikowo- beżowym.

Schyliłam łeb nad wanną i poczęłam wcierać chujstwo. Na skórę głowy (nie na skalp 😛 ) kładłam, we włosy wcierałam raźnie . Poszło wszystko. Tradycyjnie założyłam czepek i czapkę i tak spędziłam ze 3 godziny, bo miałam inne zajęcia. Włosy mi nie wypadły, więc myślę, że nie był to zły pomysł.

Kolejnym krokiem było spłukanie papki. Zastanawiałam się czy rzeczywiście flaki z banana zostaną mi na tydzień we włosach, ale nie! Nic z tych rzeczy! Nie wierzcie internetom! Może jeśli ktoś ma słabe ciśnienie w rurach to będzie miał problem, ale jak ktoś ma pałera w prysznicu to się nie obawiajcie. Spłukałam wszystko elegancko, następnie umyłam włosy Alterrą. Swoją drogą- jakie delikatne szampony bez sls i sles oraz silikonów polecacie? Na lepsze rozczesanie nałożyłam na chwileczkę odżywkę Garnier z awokado (każdy ją zna przecież, to wiecie, o którą chodzi). Spłukałam, zawinęłam włosy w ręcznik. Potem polatałam z sierścią luzem i poszłam dosuszać. Na końce olejek, na całość kapeczkę termoochrony i dawaj z wichurą.

Szok! Szok! Włosy dostały objętości! Strasznie się cieszę, bo z tym mam problem i jak mi się włosy na boki rozdzielą, to wyglądam jak jakaś Mona Lisa niedoje… no nie do tego wiecie. Włosy jakby sztywniejsze, ale w taki pozytywny sposób. Miękkie, ale wygładzone, dociążone, takie jakby grubsze. Ciężko mi to opisać. W każdym razie są skowyrne.

Bardzo fajnie się wygładziły. Z natury mam proste włosy, ale po tej masce wszystkie świetnie się zdyscyplinowały. I nie są przylizane- u diaska!- same dobroci! Oczywiście nawilżenie na najwyższym poziomie, w to mi graj!  Lśnią pięknie.
Mikstura, którą dziś przyrządziłam może rozjaśniać włosy. Każdy ze składników ma właściwości “wybielające”, więc się nie zdziwcie 😉 Aktualnie trwam w postanowieniu nie farbowania włosów w okresie zimowym, a wiosną spróbuję uderzyć w brązy, więc nałożyłam wszystko bez zawahania. A tak w ogóle, to znacie Uber? Ten do zdejmowania koloru? Jakie macie opinie o nim? Chętnie poczytam, może wypróbuję.
Podsumowując- jest to jedna z lepszych maseczek jakie sama zmontowałam- z czystym sumieniem polecam. Achh i włosy pachną mi jak suszone banany mrrrr uwielbiam 🙂
Na koniec zapraszam jeszcze na wczorajszy post o szmatach KLIK TU i życzę miłego wieczoru 🙂

 

Włosy dłuższe o 10 centymetrów w trzy dni!

By | Bjuti Pudi | 31 komentarzy

Niedawno skończyłam jeść. śniadanie też, ale tym razem będzie o czym innym 🙂
Pamiętacie jak dostałam tabsy, które miały odmienić moją czuprynę? TUTAJ PRZYPOMNIENIE KLIK. Dostałam od firmy  BAYER  Priorin Extra.

Trzy paczuszki, na trzy miesiące kuracji. Jako osoba zdyscyplinowana i wbrew pozorom poukładana lepiej niż pranie perfekcyjnej pani domu, brałam regularnie. Pominęłam dokładnie dwie tabletki, bo byłam poza domem i nie zabrałam ich ze sobą. Jadłam trzy miesiące. Codziennie jedna tabletka po śniadaniu. Powiem Wam, że pierwsze co mnie zaskoczyło to ich posmak 🙂 Taki słodkawy, dobra otoczka, miło się połykało i chociaż na pierwszy rzut oka wydają się spore, to połknięcie nie sprawia żadnych trudności. Także śmiało można z połykiem, nie udławicie się dziewczyny 😛
O opakowaniu nie ma co się rozpisywać, jest takie jakie trzeba. Taki mały smaczek- po każdym rzędzie tabsów ktoś zrobił małe nacięcia i dzięki temu można sobie oderwać potrzebną część i wrzucić do torebki, czy gdzie tam sobie zamarzycie. Fajne rozwiązanie.
Nie byłabym sobą gdybym nie zaciekawiła się jak wygląda tabletka w środku i jedną z premedytacją przegryzłam 😀 W środku była płynna substancja 🙂
Pardon, ale lampa aparatu odbijając się poczyniła szkody w fotografii 😉 Ale najważniejsze widać- tabletki miały za zadanie stymulować wzrost włosów, zapobiegać wypadaniu i dodawać blasku i objętości. A jak było?
Po pierwszym miesiącu ogromny wysyp baby hair!  Włożyłam paluchy pomiędzy włosy i dosłownie czułam jeżyka na głowie! Szok! Narosło mi mnóstwo nowych kłaczków! W kolejnych dwóch miesiącach nowości było mniej, jednak nadal się pojawiały. Przez te nowe włosy rzeczywiście objętość trochę się poprawiła, bo maleństwa podbijały resztę włosów do góry. Nie był to jakiś push up, ale różnica była. Wypadanie włosów również zostało zredukowane. Nie powiem, że jakoś całkowicie do zera, ale włosów wypadało mniej. A teraz coś o przyspieszeniu porostu- 10 centymetrów w trzy dni! Nie no, jaja sobie robię. Tutaj też nie było jakichś wielkich uniesień, jednak włosy rosły szybciej- myślę, że w ciągu miesiąca było to jakieś dodatkowe pół centymetra, w porywach do centymetra. Blask- rzeczywiście włosy, które urosły podczas kuracji są bardziej błyszczące i wyglądają ładnie.
Największą różnicę czułam pod koniec pierwszego miesiąca i na początku drugiego. Myślę, że w tym czasie włosy dostały mocnego i niespodziewanego kopa i z tego szoku ruszyły z kopyta jak małe, zwinne antylopki. W późniejszym czasie włosy troszkę przywykły, ale nadal reagowały dobrze, tylko troszkę wolniej.
Janusz RudyKot tabletek nie stosował, ale dobry tydzień sypiał w torbie od Priorinu 🙂
Koszt tabletek waha się od 60 do około 70 złotych za 60 sztuk. Jest to kilka groszy, jednak uważam, że są warte swojej ceny. Jeśli ktoś może sobie pozwolić na taki wydatek- polecam. Polecam szczególnie w okresie jesiennym, kiedy włosy lubią emigrować z głowy. Dzięki nim moje włosy przetrwały przełom lata i jesieni bez uszczerbków 😉
Czy do nich wrócę? Być może zakupię je za rok- jesienią oczywiście 🙂 Teraz wróciłam do tabsów z Biedry, które kosztują znacznie mniej, a w moim przypadku też sprawdzają się bardzo dobrze.
Produkt oceniam na porządną czwórkę. Punkty odejmuję za to, że nie zrobiły efektu łał, ale mimo wszystko obietnice producenta w większym stopniu sprawdziły się. Jako sęp uważam też, że cena mogłaby zjechać chociaż do tych 5 dyszek 😉
No i ten jeż na głowie po miesiącu stosowania- no to, to mi się podobało 😉

Włosowa bajka o Sztywnym i Słodkim.

By | Bjuti Pudi | 34 komentarze

Chcecie bajki? Oto bajka!
Za górami krzaczastymi, za lasami jak diabli ciemnymi, żyła sobie Pudernica. Pudernica w ostatnim czasie miała zapierdol aż miło, z tego powodu  rzadziej pisała na blogu. Jednak skrzaty szepczą, że Pudernica jest już na finiszu  zmagań i w świetle chwały powraca do regularnego blogowania.
Pewnej niedzieli, takiej słonecznej, kiedy to słonko napieprza swoimi promykami jak potłuczone myśląc, że to nadal lato, Pudernica zapragnęła nałożyć na swe włosie tajemniczą miksturę. Dzień kłaczanki poczęła czynić miotając się pomiędzy komnatami w swej rezydencji, która jest w wiecznym remoncie, a robole są tacy zajebiści, że Pudernica sama kładła fugi.
Poszła niewiasta do sypialni, gdzie jej oczom zacnym ukazał się On! Pełen tętniących soków, sztywny jak  pal Azji, prężący się ku niebiosom. Stał niewzruszenie wabiąc niewinne białogłowy z okolic. On lubi prężyć się publicznie, robi to w oknie, tak by widzieli go przechodnie. Aloes.
Ucięła Pudernica dwa liście i skierowała swe kroki do  kuchni. Tam był on. Żółty i świeży. Słodki, tak niesamowicie słodki, że każda dziewoja pragnęła go wziąć do ust. Pudernica też czasami to robiła. Brała go do ręki, albo dotykała tylko jednym paluszkiem, po czym wkładała paluszek do ust i ssała. Miód.
W komnacie, łaźnią potocznie zwaną, Pudernica znalazła…a chuj, napiszę, że odżywkę, bo już ręce wam się do majtek pchają, to nie Grey tylko mój skromny blog, zboczuchy 😀

Aloes nie od dziś Pudernica znała. TUTAJ kilka słów o wcześniejszych eksperymentach z gałganem. Aloesowe liście ostrym jak nóż nożem przecięła dziewczyca i drążyć poczęła galaretkę ze środka. Następnie łyżką okrągłą jak łyżka dołożyła miodu do wnętrzności kwiatka. Na sam koniec odżywki dla zagęszczenia trzeba było dodać. Wszystkie proporcje na oko. Fachowszej miary nie ma. Zmieszało dziewczę eliksir tajemny i radośnie do łazienki pohasało. Hasała zwinnie, hasała zgrabnie, niczym łania polaną pełną kwiecia. Dobra, już dohasała- do łazienki jest tylko kilka kroków.
Włosy jej z nocy olejem powleczone, radośnie przyklasnęły, na widok skręconej w kuchni maski. Na włosy swe zacne, naolejone lądować zaczęła mikstura tajemna. Pudernica zażyła kąpieli. Po ceremonii ciała oczyszczenia, Alterrą szewelurę swą umyła i jeszcze raz dla spotęgowania efektu na chwilę krótką, natarła włosie Garnierką. Spłukała.
Kiedy już szczecina doschła w warunkach naturalnych wieczór nastał srogi. Słońce pospiesznie skryło się za mrocznym horyzontem, puszczając ostatnie bąki promieni. Księżyc szykował się do wędrówki nad światem, a koty dziarsko polowały się w ogródku. I tylko sowa niespiesznie pohukiwała na jesionie chuj wie o czym.
Ta noc ciemna, ta noc straszna! Ach ta noc cholerna, nie dała zrobić dobrej fotki zwykłym cyfrowym maleństwem. Pudernica zrobiła kilka fotek kalkulatorem, kilka mikrofalówką, ale tylko jedno wyglądało w miarę przyzwoicie.
Blask włosów ciut przesadzony, gdyż lampa oszustka wpełzła po cichu. Lecz Pudernica nie chciała pisać postu bez zdjęć, toteż dodała co miała.
Nie patrzcie na zdjęcia, lecz posłuchajcie dziatki cóż Wam powiem.Włosy są sypkie, pełne radości. Miękkie jak obłok w majowy dzień. Są dociążone, puchu nie znają. Od czaszki się odbijają, jak odbija się kiełbasa z grilla, popita piwem. Blask ich, niczym blask cekinów na kiecce Marylki z mięsnego.Są nawilżone jak Julia Bond w finałowej scenie z Rocco. Cudnie, po prostu cudnie! Jest tak sielsko, jest tak anielsko, że mam ochotę zepsuć nastrój, ale tego nie zrobię, gdyż maska nie ma żadnych wad.
Bajka się kończy, dzieci posnęły. Śnią teraz pewnie o różnych rzeczach. O koniu z waty cukrowej i o morzu z cukierków. O wielkim balu, o skrzynkach piwa, albo o księciu na białym kocie. Jutro powstaną z wielką nadzieją, a tu kurwa poniedziałek i taki wał 😀

Deutoplazma, hit kłaczanki!

By | Bjuti Pudi | 32 komentarze

Dzień kłaczanki, dzień kłaczanki 😀 W końcu pozwoliłam sobie na wynalazki 🙂

Jabłka to dekoracja, bo mi się pusto na fotce wydawało 😉
Dziś przyfasoliłam mojej szczecinie naturą. Roztłukłam jaja na głowie, pokropiłam cytryną i podlałam oliwą. No może nie do końca tak to wyglądało 😉
W miseczkę wbiłam dwa żółtka i dodałam łyżkę oliwy. Do tego nakropiłam porządną łyżkę soku z cytryny. Wymerdałam dobrze widelcem i postanowiłam nałożyć miks na włosach. Niestety wyszła totalna rzadzizna. Musiałam ratować się maską do włosów.
Tak, na opakowaniu widzicie mój włos, pardon, nie obczaiłam wcześniej. Dodałam tej oto zacnej maski, żeby konsystencja była w miarę przyzwoita. I zaprawdę powiadam Wam, dało się już toto nałożyć, nawet nie spływało. Nałożyłam na szewelurę mieszankę jajcarską. A włosy moje całą noc olejkiem utytlane spędziły, więc na ten naoliwiony łeb łapu capu poszła mikstura. Na ten galimatias czepek i czapka coby mi się jaja zagrzały jak należy, a dobroć w kosmyki wniknęła jak ta lala. W czasie gdy eliksir począł działać, ja oddałam się kąpielom uroczystym, odnóża swe liczne nacierałam pachnidłami, na twarzy maseczka, wcześniej peelingi i inne dziwadła. Odprężyłam się przy niedzieli jak  ministrant po Snickersie. Minęło dobre pół godziny, może lepiej. Zdjęłam czapę, zdjęłam czepiec i ahoj przygodo! Zmywamy gałgana!
Jako że kawy nie pijam, to kofeinę przemycam w szamponie. Alterry to fajne szampony. Szczególnie jak się większą flaszkę w promocji trafi. Wyszorowałam się z tej jajecznicy, coby nie śmierdzieć jak kura spod ogona. Chociaż to jajo nawet nie waliło jakoś sromotnie, może cytryna zabiła smród ? Tego nie wiedzą nawet najstarsi górale. Zmyło się wyśmienicie. Aż żem się kurwa zdziwiła 😉
Kiedy włosy podeschły, dałam kropelkę olejku na końce, troszkę termoochrony na całość i dosuszyłam gamoni.
No i co myślicie? Po tych eliksirach włosy nabrały blasku. Podejrzewam, że to podstępna jak baba z Radomia, oliwa dodała im blasku. Włosy zrobiły się troszkę sztywniejsze, to chyba są jakieś jaja? Cytryna też chyba przyczyniła się do większego lśnienia. Włosy fajnie dociążone i sypkie. Troszkę za mało im uniesień, tych od nasady. Trzeba było nie pchać tej maski w okolicę skóry głowy, ale już za późno. Tragedii nie ma w każdym razie. Jest dobrze, jest fajnie, jest tak naturalnie, że ekolodzy wstali i zaczęli klaskać w autobusie.
Tu się troszkę kłaczki roztrzepały, ale nie ma lipy. Ogólnie jestem zadowolona, ale jak dla mnie to za dużo pierdzielenia z tym wszystkim. Raz na jakiś czas mogę pokombinować, ale częściej niż raz w miesiącu chyba mi się nie zechce. A, no deutoplazma to określenie żółtka, tak chciałam tylko przykozaczyć, że mam dostęp do internetu 😉
 A Wy próbujecie takich wynalazków? Może macie jakieś inne domowe mikstury, których dziarsko używacie i możecie mi polecić? Chętnie wypróbuję 🙂
Jeszcze małe wtrącenie na do widzenia.
Postanowiłam przez zimę nie farbować włosów. Ogłaszam wszem i wobec “Zimowe bezfarbie”. Chcę dać moim włosom pożyć. A zimą odrost mi nie straszny. Pracuję w domu, niewiele się szlajam, w razie nagłych wypadków mam czapkę 😉 Na wiosnę znajdę jakąś fajną farbę lub hennę i pomaluję na kolor zbliżony do moich naturalków, czyli ciemny, zimny brąz. Jeśli znacie takie farby, proszę o polecenie już dziś. Zaznaczam, że zależy mi na farbie w miarę naturalnej, bezpiecznej, a nie jakieś Syossy i inne Garniery. Ktoś się przyłącza do Zimowego bezfarbia?
Tymczasem borem lasem! Miłego niedzielnego wieczoru, piwka wieczornego, ciasteczka, jabłuszka, zakupów, czy co tam macie w planach 🙂

 

Browarek, arganek, jaja jak berety :D

By | Bjuti Pudi | 12 komentarzy

Wejdźmy dziś na głowę 🙂
Jakiś czas temu na na blogu Kosmetyki Pani Domu udało mi się wygrać pewną maseczkę.
Wzięłam udział w konkursie, bo jak wiecie jeśli coś mnie zainteresuje to się zgłaszam i nie lecę po wszystkich blogach dla konkursów, musi mnie coś lub ktoś zainteresować, taka jestem fifarafa 🙂

Seboradin, maska z naftą kosmetyczną.
Opakowanie poręczne, plus za to, że otwieranie nie sprawia trudności i paznokcie się nie łamią jak zapałki.
Szata graficzna mi zwisa, ale trzeba przyznać, że jest minimalistycznie i wytwornie jak na dworze książęcym. No dobra, na dworach nie było minimalistycznie, ale nie wnikajmy 🙂
W środku nafta, jajca, browarek, arganek….żyć nie umierać 🙂
Ostatnio chyba przeproteinowałam kłaki, sianowate się zrobiły, bo waliłam te mleczne maski jak popa żona (pop to taki ksiądz, ma organistę co to pop music gra na tych swoich Casio). I dostałam do chałupy powyższą nagrodę. Buce niech będą dzięki.
Kładłam toto tak dwa razy w tygodniu, na zmianę z innymi dziwactwami i ….
No i pomogło 🙂
Oprócz tego, że włosy wróciły do siebie, to obietnice producenta nawet się sprawdzają 🙂
A oto co Seboradin prawi…
Tak, włosy mi się wzmocniły, nabrały życia, a nie jakiś pierdolony Walking Dead.
Mało tego, nawilżyły się i jestem pewna, że to zasługa tej maski. W dotyku zrobiły się przyjemniejsze, a i blasku jakby więcej.
W składzie niby jest denat, są PEGi, ale gdzieś daleko, daleko. Arganowe soki też niestety nie na pierwszych miejscach. Ale i tak maska jak dla mnie się sprawdziła.
Maź ma taki śmichowaty zapach, ładny, ale dziwny, nie potrafię określić czym mi pachnie, ale jest to aromat przyjemny. Seboradiny tak już mają.
Z wydajnością nie jest najgorzej, 150 ml wystarczyło na ponad miesiąc regularnego stosowania, choć jak na maskę to jest to trochę taka rzadzizna, wiecie jak po śliwkach i mleku 😀
Tak się wycwaniłam, że nic za ten produkt nie zapłaciłam, normalnie maska kosztuje około 20 złotych i wydaje mi się, że cena jest adekwatna do jakości. Widziałam pierdoły z Seboradin w aptece na moim zadupiu, więc jak są tutaj, to muszą być wszędzie 🙂
Minusy też się znajdą, nie mówię, że nie. Ja znalazłam ze dwa. Jeden to taki minus nie minus- moje włosy szybko maskę wypijały. A drugi minus to już minus- niestety włosy szybciej stawały się nieświeże.
Ale niech nam minusy nie przesłonią plusów! Moim włosom ten specyfik pomógł. Na pewno wizualnie wyglądają lepiej. Jak mają się w środku to nie wiem, bo mało są rozmowne.
Maskę oceniam na mocną czwórkę, być może jeszcze do niej wrócę. Póki co mam inną Serboradinkę kuzynkę do włosów i skupiam się na niej. Być może dokupię sobie do kompletu ampułki z tej firmy. No zobaczymy. Trzeba przyznać, że ta marka wydaje mi się całkiem ciekawa do przebadania 🙂
Tyle na dziś kartonowe niedźwiedzie, ahoj 🙂

 

Orgazm za 5 złotych!

By | Bjuti Pudi | 33 komentarze

Niedzielne dobry wieczier 🙂
Miałam robić co innego, ale chyba jakaś niedzielna przyjemność należy się mi i moim kudłom. A i Wy może dowiecie się czegoś ciekawego, albo chociaż się pośmiejecie.
Dzień Kłaczanki, gotowi, do biegu….start!
Po nocy z olejem na głowie, przyszła niedziela.

Łeeee, powiecie, ale bida z nyndzo. Dwa gówniane byle co. Ale, hola hola! Poczekajcie na efekty!
Zacznijmy od niby zwykłego szamponu.
Ma sles w składzie. Tak, ma. Ale popatrzcie na to co jest dalej- urea. Nie mylić z uryną. Muszę powiedzieć, że moja skóra lubi mocznik (nie mylić z moczem:) ). Lubię mocznik szczególnie w kremach do stóp, ale i w szamponie. Jeśli chodzi o sam szampon, świetnie nawilża włosy. Oczywiście świetnie jak na szampon, bo nie wyobrażam sobie nie nałożyć jakiejś odżywki czy maski po myciu włosów. Szampon dostępny w każdym Esesmanie za zawrotną sumę około 5 złotych. Ja swój kupiłam za namową koleżanki, która stwierdziła, że nigdy nie miała tak sypkich, lekkich włosów jak po tym maleństwie. I przyznaję jej rację! Do tego w promocji moją flaszkę zdobyłam za jakieś trzy złote. To już moja druga butelka.Szamponu używam  raz w tygodniu, ale mimo sles można częściej, jest naprawdę delikatny i świetnie koi skórę głowy. Nie ma silikonów, parabenów, żadnych sztucznych barwników- cudo za śmieszne pieniądze. Zauważyłam też, że włosy są dłużej świeże po jego zastosowaniu.
To właśnie nim umyłam dziś włosy.
A potem…
…nałożyłam Koktajl Witaminowy do włosów od Marion.
Kupiłam w (Z)Jawie za niewiele ponad dwa złote (!). Chciałam wziąć cokolwiek, byle by miało czepek w zestawie, bo mój już się sfatygował jak stare kalisony. Przerzucam tak te saszetki co to czepek mają, czytam obietnice producenta i jakoś tak ręka zatrzymała mi się na tym maleństwie. Jako znany sęp, przekalkulowałam, że kupując tę saszetkę jeszcze mi kasy na tanie wino  inne przyjemności zostanie. Kupiłam, kto bogatemu zabroni?!
Różne witaminki siedzą w środku i mają dbać o nasze kłaczki. Zgodnie z tym co producent mówi, po umyciu włosów, nałożyłam kurację na włosy i przykryłam czepkiem starej baby z mięsnego. Na mięsny czepiec zapodałam czapkę, która lata świetności ma już za sobą jak bohaterowie pierwszej części Big Brothera. Tak se sprzątałam w łazience w tym kosmicznym nakryciu głowy, coby nikogo nie wystraszyć.
Tak w ogóle to kuracja ma niby wystarczyć na dwa- trzy użycia. W moim przypadku wystarcza na dwa, ale na drugi raz, mimo wszystko wypakuję wszystko na łeb za jednym zamachem, bo jakiś taki niedosyt miałam, jak student po zupce chińskiej.
Skład, proszę ja Was, tutaj na górze wklejam, cobyście mogli wniknąć głębiej. Według mnie nie ma lipy, ale jeśli jest sosna, proszę dać znać, bo w składzie nie widzę Pinus sylvestris.
Umyłam umywalkę, wannę, kawałek płytek, parapet…myślę, że minęło ze 20 minut jak nie więcej. Zabrałam się za zmywanie wynalazku.
Myję, myję, myję.
I myję.
Umyłam.
Włosy przy spłukiwaniu były przyjemnie śliskie w dotyku. Oho! Se myślę, dobry znak, coś się dzieje! Ksiądz Natanek wiedziałby, że to szatańskie sprawki, ale ja przypuszczam, że to nie wina belzebuba, tylko saszetkowej zawartości. Pozostańmy przy mojej wersji.
Włosy zawinęłam w ręcznik i coś tam robiłam, potem włosy rozwinęłam. Potem nie śmierdziałam, bo się umyłam. Potem wtarłam w końcówki olejek od Alterry, taką ociupinkę, jak kot napłakał (koty płaczą?). Wtarłam troszeczkę serum z Marion, takiego wiecie termicznego. I odpaliłam moją wichurę, wysuszyłam kłaki i tadammmm!
Trochę pokatuję Was fotkami, żebyście dokładnie zobaczyli jak wspaniale podziałał na moje włosy ten tani jak barszcz Sosnowskiego zestaw.
Włosy lśnią takim zajebistym blaskiem jak moja niesamowita osobowość hehe 😀
Są wygładzone i odpowiednio dociążone, niczym dociążony jest Passat przemytnika, podczas powrotu z Ukrainy do Ziemi Ojczystej.
Pacz! Pacz, jak mi się figlarnie końcówki wiatrem smagane w pałąk wygięły na powitanie jesiennych promieni słońca! 😀
A tu już domowe fotki, cobyście zobaczyli jak się końce sprawują i jak ładnie kuracja mi włosy wygładziła.
Przycięłam końcówki, jakieś trzy tygodnie temu, widać, że lepiej się miewają. Jakieś takie weselsze są.
Dobra już Was nie katuję milionami identycznych fotek 🙂
W skrócie- wydałam 5 złotych, a włosy wyglądają jak milion dolarów! I mam czepek, hehe 😀
Moszna? Moszna! Prącie Cię bardzo! Tak wiele, za niewiele i dużo radości. Po prostu orgazm!
Na koniec przypominam o moim Czerwonym Piątku, czyli hiper rozdaniu, zajrzyjcie TUTAJ KLIK, a jeśli ciekawią Was jakie wypasione nagrody na Was czekają zerknijcie TU KLIK. Konkursiwo trwa do piątku do północy, ewentualnie do 24:30 ;). Wyniki podam pewnie w przyszły weekend.
Tyle moje kapucynki, spadam, baj baj maderfakers i urocze księżniczki 🙂

Sierpień plecień co kucharek sześć tam kózka nie skakała

By | Bjuti Pudi | 21 komentarzy
Tak w miarę na bieżąco, a nawet przed bieżąco dzisiaj będzie 🙂
Kolejny post z nieoficjalnej serii olejowego miesiąca. Dziś na tapecie sierpień i to…
Olejek Babydream fur Mama zamknięty w butelce o pojemności 250 ml.
Nasłuchałam się, że taki dobry i tani i bardzo dostępny w każdym Esesmanie za około dyszkę, ale jakoś się przed nim broniłam. Niepotrzebnie. W końcu wzięłam go z półki.
Po pierwsze wydajny. Zaczęłam go stosować pod koniec lipca, bo PAPRYKARZ okazał się niewydajny. Mamy już wrzesień, a ja olejku mam na jeszcze jakieś dwa użycia. A wiecie, albo i nie- olej na moich włosach pojawia się regularnie, co drugą noc.
Zapach. Kurde bele, jasny gwint- fajnie to pachnie. Jakimś kwiatowo- chujwijakim zapaszkiem. Aromat nie drażni, jest taki kojący, relaksujący, miły dla nozdrzy. Nawet kot nie kręci ryjem. Kot nie ma ryja, ale ok.
Konsystencja jest oleista. No, pewnie dlatego, że to olejek. Zaskakujące!
Jeśli chodzi o flaszkę, to poręczna, ale dozowanie może zakończyć się ufafroleniem połowy łazienki. Ten ryjek wylewa dziwnie zawartość. Niby już leci, ale zassie powietrza i bryzga jak krowie spod ogona. Oczywiście wlewam pomyleńca w kielonek i potem mocząc paluchi rozprowadzam olejek na sierści, ale podczas nalewania i tak się upierdolę jak stół Durczoka. To chyba jego jedyna wada.
Skład całkiem fajny, nawet ja to widzę, a ja dobrym składoholikiem nie jestem.
Nie wiem jak z rozstępami, bo kładę na włosy, a moje włosy raczej rozstępów nie mają. Przedziałek mają, ale on jest lotny i mam go raz tu, raz tam. Olejek nie ma w sobie syfu. Złota też nie ma. Ale ma niezłe składniki.
Słuchajcie! Najważniejsze! To jest mój nowy faworyt. Wiem, że co drugi olejek wychwalam, że cudo. Brzmi to jakbym z każdym cudem znajdowała większą cudowność. Ale tak jest. Trafiam na coraz lepsze oleistości. I ten olejek jest oleiście zajebisty. Myślę, że bije go tylko Sesa, której jeszcze na blogu nie miałam okazji opisywać, bo używałam jej przed powstaniem mojego miejsca w sieci. Kiedyś do niej wrócę i skrobnę słówko. Ale wróćmy do Babydreama…
Włosy niesamowicie miękkie i nawilżone, a nawilżenie bez obciążenia to jest to czego moje włosy pragną. Olejek leciutki, łatwy do nakładania i do zmycia. Pozostawia włosy w dużooo lepszej kondycji niż zastaje. Wdaje mi się, że moje włosy nabrały połysku przy nim.
Jejjjj, nie wiem co by tu jeszcze napisać, mogę tylko polecić. Tani, dostępny, bardzo dobry. Piątka z plusem, a nawet sześć minus to ocena ode mnie. Ten minus za to wkurzające chlapanie przy dozowaniu. Poza tym- bestseller, bestpor i bestpietruszka! Warto po niego sięgnąć będąc w Esesmanie.

Ogoliłam głowę na łyso!

By | Bjuti Pudi | 33 komentarze
Rozpędziłam się ostatnio z tym moim bajkopisarstwem ho ho 😉
W przyszłym tygodniu mogę mieć mniej czasu, więc jedziemy i dziś z tym koromysłem.
Zrobiłam dzień kłaczanki. Nawet dwa dni. A właściwie to noc i dzień 😉
Zapraszam do tanga!

Tyle tego na łbie miałam. Wariactwo. Raz w tygodniu to chyba jednak nie jestem jakoś strasznie pokręcona.
Zaczęłam od naoliwienia czupryny na noc. Jako że w sierpniu olejuję się z Babydream, to właśnie on wylądował na moim czerepie. Niby już koniec sierpnia, ale menda wydajna jak diabłów sto. Jest fajny- tyle Wam powiem, resztę opiszę przy okazji sprawozdania z całego miesiąca.
Rano…phhh jak wstałam koło dziesiątej, dowaliłam jeszcze maski mlecznej, coby się przeżarło wszystko i uczyniło moje włosy niebiańsko pięknymi. Połaziłam z tym tak do południa.
Kiedy już dolazłam do łazienki umyć to całe świńskie świństwo, złapałam jeszcze cukier z kuchni.
Wymieszałam trzciniaka z czarną rzepą i zrobiłam sobie hardkor na łbie czyli peeling cukrowy. Zaraz mi tu mendy będą krzyczeć, że nie po to smaruje się łeb smalcem, słoniną i olejem, żeby to potem zmyć i zedrzeć mocnymi szamponami i cukrem. To Wam powiem, że co miało się wchłonąć to i tak się wchłonęło i basta. Resztę można unicestwić ciężką bronią.
Drugie mycie to Isana Urea, swoją drogą, bardzo przypadła mi do gustu. Tylko ta nazwa- Urea…Tak, wiem, że to mocznik. Ale mocznik kojarzy mi się z moczem, a urea z uryną. Jak to wszystko połączę to mi wychodzi, że stosuję urynoterapię haha. No dobra ureaterapię, ale ta uryna wywołuje uśmiech na mojej gębie. jestem okropna, a moje skojarzenia zakrawają na szaleństwo.
Osuszyłam szczecinę ręcznikiem i delikatnie wmasowałam maskę Seboradin, którą wygrałam u Kosmetyki Pani Domu. Delikatnie…taaa ja i delikatnie haha dobre sobie 😀 Dobra, wypaprałam skórę głowy udając, że to masaż (chyba tybetański Sang- Czu i to w wersji najmocniejszej). Pobudziłam cebulki, szczypior też namaszczyłam z pełnym oddaniem. Założyłam czepek, założyłam czapkę i poszłam. Po godzinie wróciłam.
Spłukałam włosy. Zawinęłam w ręcznik i poszłam obierać kartofle. Ciekawe co by kartofel zrobił z włosami. Muszę poczytać na ten temat. Potem puściłam włosy wolno i sobie schły i schły, a ja latałam po chałupie jakbym miała robaki w dupie.
Na koniec zabezpieczyłam końcówki olejkiem Babydream, na całość dałam jedną pompkę serum termicznego od Marion i dosuszyłam.
Moje włosy wyglądają tak…
Specjalnie polazłam na taras, żeby zrobić te fotki, więc jak mi ktoś będzie skomlał, że powinnam je obciąć, bo to siano, to…To Cię znajdę i obetnę Ci włosy maszynką przy samym kręgosłupie. A potem znajdę Twoją matkę i zrobię to samo, potem siostrę, kuzynkę i wszystkich na literę K! Trochę wiatr mi hulał pomiędzy wszami, a włosami, ale cóż.
Włosy aż lśnią, więc nikt mi nie wmówi, że jest inaczej.
Końcówki też są całkiem spoko, chociaż i tak mam w planach skrócić je o centymetr lub dwa w najbliższym czasie. Jak widać Color& Soin trzyma się całkiem fajnie, a farbowałam ponad miesiąc temu. Nowe pudełeczko tej farby już czeka na półce na swoją kolej.
Włosy po tej dawce dobroci mają się całkiem dobrze. Lśnią, są odbite od nasady. Są nawilżone i ogólnie zadowolone z życia i słońca. Szkoda, że niektórzy jutro muszą iść do szkoły…Haha mnie to nie dotyczy- mam wakacje kiedy mi pasuje i jak długo mam ochotę, szkoda tylko, że czas na urlop będę miała pewnie zimą.
Podobno dzisiaj dzień blogera. To spoko. Żeby było śmieszniej, to wcale nie złożę życzeń i sama też nie oczekuję 😉
Buziaczki- gówniaczki :*
PS. Chyba nikt nie uwierzył w tytuł? 😀

Oleisty lipiec czyli co zapaprykowałam na włosy

By | Bjuti Pudi | 24 komentarze
Czy Wy też uważacie, że czas zapierdala jak głupi?
Utknęłam na lipcu, a tu już prawie koniec sierpnia 🙂
Mój cykl o papraniu włosów olejami kolejny raz jest opóźniony…cóż.
Jesteście ciekawi co kładłam na głowę w lipcu? Nie? To wypier… to nie 😀 Tym, którzy są ciekawi chętnie opowiem.

Lipiec przeolejowałam z Olejkiem łopianowym z czerwoną papryką od Green Pharmacy.
Że niby ten olejek pobudza wzrost włosów…srali muchi bendzie wiosna! Nie w moim przypadku. Wiem, że wielu osobom pomógł ten paprykowy sik, ale mi włosy nie urosły do kolan- znaczy jestem odporna na niego jak Macierewicz na wiedzę.
Olejek jak olejek- oleisty, chyba nikt nie oczekiwał, że będzie kremowy? Pachnie jakby nie pachniał, a podobny zupełnie do nikogo i niczego. Zwykły olejek. Należy jedynie uważać by nie zatrzeć nim oczu, bo jest z ostrą papryczką. Ja nie zatarłam, ale podejrzewam, że oczy by mi wypaliło jak żywy ogień. Albo martwy. Jaki jest ogień?
Po nałożeniu troszkę cieplej robi się na głowie, ale to raczej przyjemne uczucie. Jeśli ktoś chce większego hardkoru to niech sobie najpierw po głowie druciakiem pojeździ, byłoby ciekawie.
Butelka z ciemnego plastiku, otwór jak otwór Sashy Grey- za duży dla normalnych ludzi. Olejek dozowałam w kielonek plastikowy po syropie i dopiero mocząc paluszki nanosiłam na łeb i włosy.
Do składu nie można się przyczepić- prosty i ma to co producent obiecuje. Jak z pozostałymi obietnicami?
Czy wzmacnia strukturę włosów i odżywia cebulki? Ciężko mi to określić jeśli mam być szczera. Nie wiem. Jakiegoś mega wzmocnienia nie zaobserwowałam, ale może jedna flaszka to jak pół litra wódki na dziesięciu chłopa? No za mało…Wzrost mi się jakoś nadzwyczajnie nie pobudził, nadal mam 163 cm wzrostu, włosy też jakby bez reakcji. Krążenie to polepsza, bo w łeb jest ciepło (polecam na zimę). Nic mi się nie paliło, łupieżu to chyba nigdy nie miałam.
Czyli na skórze głowy jak dla mnie- dooopa.
Ale…waliłam i na długość i o dziwo włosy fajnie się zachowywały. Olejek nawilżał, a włosy były sypkie i przyjemne w dotyku. Czyli nie ma tego złego, co by Tusk nie zrobił! Pieniędzy w błoto nie wyrzuciłam, chociaż liczyłam na więcej. Ale co chcieć? Olejek za piątaka to nie będę się czepiać. Szkoda, że flaszka mała, bo 100 ml to szału nie ma. Wystarczył na jakieś trzy tygodnie, pod koniec lipca zaczęłam się smarować sierpniowym olejem.
Ocena ogólna.
Nie kupię, jest dużo innych olejów, które chętnie przetestuje. Jak dla mnie to 2 z plusem, bo niczego do mojego życia nie wniósł, choć niektórzy go chwalą. Dla mnie jest nijaki.
A dla Was? Miałyście nicponia?

Mój absolutny hit! Czerń bez ściemy!

By | Bjuti Pudi | 42 komentarze
Dawno nie uczestniczyłam w dniu kłaczanki. Dzisiaj jakoś tak się wzięłam i zebrałam.
Z dniem tym wstrzymałam się prawie trzy tygodnie, ale nie z lenistwa, a z uczciwości. Chciałam sprawdzić zachowanie mojego futra długofalowo. Dziś jestem gotowa!
Trzy tygodnie temu zrezygnowałam z henny po pół roku testów. Jak wiecie czarna Khadi trzymała się dosyć dobrze, ale lśniła wiewiórką. Indygo Khadi miało świetny kolor, ale po dwóch tygodniach nie było po farbowaniu śladu.
Kupiłam farbę.
Ale nie byle badziewie, które sponiewierałoby moje włosy. Szkoda byłoby mi włosów, o które ostatnimi czasy dbam.

Zakupiłam Color& Soin w kolorze 1N (heban).
Modliłam się, żeby tym razem kolor nie spierdzielił na drugą stronę tęczy po tygodniu czy dwóch, dlatego wstrzymałam się z wydawaniem opinii wcześniej.
Dlaczego ta farba? Bo jest trwała, bo jest niemal naturalna, bo zawiera mniej szkodników niż farby drogeryjne czy fryzjerskie. Przegrzebałam fora i blogi i kupiłam dziada za około 30 złotych na Alledrogo.
Zabrałam się za zabieg. Oczywiście niezastąpiona Pati pomogła mi w nakładaniu farby. Farba okazała się żelem hehe dość rzadka i żelowata, dziwna, ale z nałożeniem problemów nie było. Bardzo wydajna, końcówkę to już nałożyłyśmy żeby nie wyrzucać. Myślę, że ten zestawik da radę nawet z długimi włosami, skoro na moje była nadwyżka pryty.
Farba nie capi. Nie szczypie. Same plusy. Czymś tam pachnie, ale nie jest to mocny zapach, a już na pewno nie drażniący, powiedziałabym, że przyjemny, choć ledwie wyczuwalny. Skład jest taki jaki widzicie na fotce. Nie będę się bawić w analizę, bo specem nie jestem, ale gołym okiem widać, że ilość świństw jest nieznaczna.
Teraz pokażę Wam jak tragicznie pod względem koloru wyglądały moje piórka przed malowaniem. (Bez czepiania- malowanie włosów to forma poprawna, choć jest regionalizmem 😉 ).
Kolor to tragedia. Masakra. Odrost jak matko bosko krasnostasko. Resztki henny straszą szczególnie w słońcu, jakieś czerwone przebłyski, sraczka po buraczkach i nie wiadomo co jeszcze.
Odrost straszy, ale i cieszy, bo widać, że włosy rosną mi jak pojebane. Szybko, dziarsko jak chwasty w ogródku.
Fotki starałam się robić na dworze. A właściwie z głową za oknem, żeby kolor był jak najbardziej rzeczywisty. Sąsiedzi pewnie mieli ubaw 🙂
Wróćmy do aplikacji. Nakłada się dobrze, mimo iż jest rzadka nie spływa i ładnie czepia się każdego włoska. Nie śmierdzi, wręcz pachnie. Siedziałam z gadziną niecałe czterdzieści minut i nawet razu mnie nie szczypnęła. Nie mam nic do zarzucenia.
Nie zrobiłam fotek tuż po farbowaniu. Ale kolor wyszedł piękny, głęboka czerń. Taki jak lubię. Przez kolejne dwa- trzy mycia woda była lekko zabrudzona, ale bez tragedii. Jeśli chodzi o stopień brudzenia, to uwaga! Używamy tylko starego łacha do farbowania, ręcznik nie bardzo się odpiera. Czoło miałam jak kret, piłowałam peelingiem i micelem i jakoś zeszło, ale było ciężko. To mały minusik, ale da się przeżyć.
A teraz ta ta ta dam!
Tak farba wygląda po trzech tygodniach!
W ostrym słońcu kolor  lekko wpada w baaardzo ciemny brąz, lekką czerń, ale tylko na tej części włosów gdzie siedziała henna. Normalnie tego nie widać, trzeba się przyjrzeć.
Ta fotka, również zrobiona na dworze. Kolor przez trzy tygodnie wypłukał się minimalnie, prawie niezauważalnie. Nareszcie! Wyglądam jak człowiek, a nie jakiś wypłosz!
Włosy nie wypadały i nie wypadają w związku z tą farbą. Włosy nie są sponiewierane, maziaja nie osłabiła ich struktury, nie wysuszyła, nic złego nie stało się ani z moją skórą na łbie, ani z kudłami. Uffff na to liczyłam! I kolor! KOLOR SIĘ TRZYMA! R e w e l k a !
No, mam nadzieję, że po tym wpisie kolorek nie spierdoli w jeden dzień heheh 🙂
Żeby uwieńczyć dzieło dnia kłaczanki zaaplikowałam sobie jeszcze Laminowanie Marion. Moje włosy lubią taką dodatkową akcję nawilżającą. I teraz wyglądają tak…
i tak….
I tak…
Tak, wiem pojebało mi się dziś z ilością fotek, ale chciałam żebyście jak najlepiej zobaczyli kolor. Trzy ostatnie foty robione w pokoju, ale przy naturalnym świetle. W zależności od tego jak pada światło odcień lekko się różni. Ale nadal jest to czerń. Po trzech tygodniach!
Czy wrócę do tej farby!
Tak, oczywiście!
W tym tygodniu mam zamiar zamówić kolejne opakowanie, które poczeka na swoją kolej, bo nie lubię malować włosów często 🙂
Zachęcam Was do wypróbowania tego małego cudu, hennie mówię nara i zostaję przy Color& Soin 🙂