Tag

na ciele

Umyj me ciało kotem

By | Bjuti Pudi | 22 komentarze
Mógłbym Cię mydlić mydełkiem Fa, lecz stać mnie na szare sialalalala. Mydło. Trochę gotowanej świni i aromat. Za komuny obiekt westchnień. Dziś często obiekt podśmiechujek, choć zauważyłam, że powoli to się zmienia. Mydło w kostce, znane od dawna, chyba każdy w swojej karierze mydła używał, choć czasem, szczególnie latem- mam wątpliwości 😉
Pradziadek opowiadał mi, że w okresie wojennym robił mydło. z…kotów. Tak z kotów. Takie były czasy i jak babcia chciała zrobić pranie to czymś musiała, a sama woda przecież nie dałaby rady. Nie było niczego, były koty. Było mydło z kotów. Z tego co wiem babcia do mikstury dodawała napar z rumianku i innych ziółek, które miała w zasięgu. Dziś brzmi to strasznie, ale takie były czasy i trzeba było umieć sobie poradzić. Mój kot jest bezpieczny 😉
Czasy się zmieniły, dziś jedynym zagrożeniem dla naszych kotów są Wietnamczycy 😉 Sama od mydła w kostce odeszłam. Nie dlatego, że kojarzyło się z kotami czy komuną, ale ze względów praktycznych. Nie przepadam za tą dziwną powłoczką, którą mydło pozostawia. Kostka ucieka mi po wannie, wyślizguje się z rąk. Myjąc ręce mydlane kawałeczki zostają w pierścionkach. Dlatego na co dzień przerzuciłam się na mydło w płynie i żele, olejki, płyny, pianki i inne wynalazki, które obmywają moje cielsko. Tymczasem do łask wracają mydła w kostce. Niektórzy sami gotują mydełka, dla innych mydełka to hobby i zbierają kosteczki, upychają je w szafach, a potem systematycznie myjają się nimi. Mydła zaczęły być gadżetami. Fikuśne kształty, ciekawe zapachy…wow jebnęłam referat o mydle, do diaska!
A chciałam tylko napisać o tym…
Trafiło do mnie mydło w kostce. Mydło z limitowanej serii od Barwy. I.. tyle o nim wiadomo 😀 Myjaczek zapakowany był tak jak widać- folijka, kokardka, papierowa “opaska”. Żadnych informacji. Mały napis. Prosto i ładnie. Musimy wierzyć na słowo, że mydełko jest naturalne. Sądząc po konsystencji i sprawowaniu kostki- jestem skłonna uwierzyć, że nie ma tam napchanych żadnych świństw. Nie wiem ile może być warte, może jeśli Barwa wprowadzi mydlaki do sprzedaży- dowiemy się więcej.
Nie dowiemy się także jaki zapach ma mydło. No, chyba, że użyjemy nosa. Ja obstawiam mydlane maliny. Zapach prawdziwego mydła miesza się z owocowymi akordami, strzelam, że to maliny i może jakieś inne swojskie owoce. Zapach delikatny, ale wyczuwalny, nie drażniący. Czarne kropeczki to jakieś zaczarowane drobinki peelingujące. Ostre i wyczuwalne, dla mnie ogromny plus. Śmiałam się, że mydło komuś w żużel wpadło, ale patent jest dobry.
Początkowo używałam w wannie i na gąbkę i bezpośrednio na cielsko. Na gąbkę lepiej się pieniło, ale nie czułam żużlu. Bezpośrednie nacieranie fajnie tarło, tylko było mniej piany. O dziwo, mydło nie spieprza, nie jest takie obślizgłe jak mydła drogeryjne i trzyma się łapy. Ale wiecie- ja nie mogę się mimo wszystko przemóc, żel jest dla mnie wygodniejszy, nie będę ukrywać. Kilka razy umyłam też ryj, daje radę. Ale jednak taka śmieszna mydlana powłoczka zostaje. Nosz kurwa- odkrycie Ameryki, przecież to mydło 😉 Teraz myję nim po prosu łapki. Wiedziałam, że tak będzie… Plus za zbitą konsystencję, mydło nie rozflacza się po umywalce, nie wbija pod pierścionki i jest wydajne.
Podsumowując- nie jestem zwolennikiem mydeł w kostce, ale skoro nawet dla mnie to mydło nie jest złe, to znaczy, że jest bardzo dobre 😉 Jeśli są tu jacyś miłośnicy naturalnych, gadżeciarskich mydełek- polecam. Ciekawe czy będzie można gdzieś kupić “Malinę w żużlu” 🙂 Kupilibyście?

Olejek Mokosh- w aromatycznych objęciach bogini

By | Bjuti Pudi | 23 komentarze
Wiosna, wiosna, wiosna, ach to ty! Kto przeczytał to zdanie w rytm znanej melodii? Spoko, ja też 😉 Wszystko budzi się do życia, ale wiosenne przesilenie też może nam dać w kość. Dlatego dziś będzie pachnący post na ukojenie nerwów.
Olejek pomarańczowy od Mokosh Cosmetics przywiozłam ze spotkania blogerek. Lubię jak mi pachnie, więc testy rozpoczęłam jeszcze tego samego dnia, kiedy wpadł mi w moje łapska. Pierwsze wrażenie- o kurrraaa rabata! Po prostu żywa pomarańcza! Powiem więcej. Mieliście kiedyś okazję jeść pomarańczę prosto z drzewa? Nie taką z marketu, tylko taką świeżo zerwaną. Tak pachnie ten olejek. Intensywny, żywy zapach pomarańczy prosto z krzaczka, uwierzcie mi, że aż chciałoby się ten olejek zjeść.
Olejek otrzymałam zapakowany w urocze pudełeczko w naturalnych tonacjach. Normalnie to nie zwracam uwagi na szatę graficzną, czy opakowanie, w tym wypadku nie tylko zawartość mnie zachwyciła, ale także wygląd zewnętrzny. Wszystko do siebie pasuje idealnie. Wiecie 100% naturalny olejek, do tego eko kartonik. Wizualny majstersztyk.
Nazwa Mokosh to też nie jest przypadek. Jeśli orientujecie się troszkę w słowiańsko-pogańskich historiach to wiecie, że Mokosz była boginią. I to nie byle jaką, opiekowała się kobietami, ziemią, deszczem, wodą, płodnością, seksualnością, tkactwem, przędzeniem i…owcami 🙂 Ale ja nie o tym… o pogańskich czarach będzie innym razem.
Skład króciutki, im krótszy tym lepiej. Butelka o pojemności 10 mililitrów wydaje się być mała. Tak tylko się wydaje. Żeby wypełnić dom zapachem wystarczy dosłownie odrobinka, więc 10 mililitrów wystarczy na bardzo długo. Sama używam olejku od prawie miesiąca, a olejku prawie wcale nie ubyło. Obstawiam, że flaszeczka wystarczy mi na dobre kilka miesięcy regularnej aromaterapii.
W pudełeczku była też ulotka, a na niej najważniejsze informacje. Mój olejek wypróbowałam na kilka sposobów. Zaczęłam od aromatyzacji powietrza. Kilka kropelek olejku, plus trochę wody i hajcowałam w moim kominku. Zapach ulatniał się dopóty, dopóki nie odparowała cała woda. Nie mierzyłam czasu z zegarkiem w ręku, ale zapach unosił się po całym salonie i kuchni, a i w przedpokoju można go było bez problemu wyniuchać. Raz próbowałam dodać jedną kropelkę do maseczki na twarz, takiej glinkowej. Mam wrażenie, że maseczka z takim dodatkiem zadziałała bardziej kojąco, ale to jeszcze sprawdzę dokładniej i powtórzę zabieg, żeby mieć pewność. Glinka jest niemal pozbawiona zapachu, więc taka kropelka cudowności zdecydowanie wzmacnia wrażenia nosowo-zapachowe. Mój ulubiony sposób na olejek to kąpiel aromaterapeutyczna. Mówiąc ludzkim językiem- dodawałam olejku do kąpieli 😉 Niby powinno się dawać około 10 kropelek pomarańczy do wanny, ale uwierzcie mi, że wystarczy 5. Olejek jest tak intensywny, że wystarczy odrobinka. Po takiej kąpieli pachniał mi cały dom, a dom mam spory. Już nie wspomnę, że nutka aromatu pozostawała na skórze.
Wrażenia zapachowe na najwyższym poziomie. Jeśli chodzi o wrażenia terapeutyczne…tu też przyjemne zaskoczenie! Kąpiel w pomarańczowych oparach zdecydowanie rozluźnia i uspokaja. Z wanny wychodziłam rozanielona jak jakiś ciepły klusek. Taka błogość, że już nic potem nie chciało mi się robić tylko zwinąć się w kuleczkę i się lenić. Błogostan. Mogłabym wąchać i wąchać, nawet teraz olejek pachnie mi z kominka.
Olejek nie jest drogi, tym bardziej, że jego wydajność jest oszałamiająca. Możecie go kupić TU, pomarańczowy kosztuje 24,90, ale oferta jest szersza, znajdziecie też inne olejki, a i to nie wszystko. Na stronie Mokosh znajdziecie dużo ciekawych kosmetyków, ja już sobie porobiłam notatki co kupić taka jestem zachłanna hehe 😉
Zaraz nakropię sobie w wannę i wyciągnę kopyta w pomarańczowej mgle, a Wam życzę miłego wieczoru 🙂

Mio skincare Future Proof- jaka piękna katastrofa…

By | Bjuti Pudi | 14 komentarzy
Ha! Wiem, że jesteście świnie i lubicie się czochrać, bo się wsypałyście ostatnio w komentarzach TU. Ale idąc tropem świń, a nawet tropem dzikich świń, to zastanawiałyście się co prócz czochrania ma świnia do roboty? Te świnie z wyższej półki lubią szukać trufli. Nigdy nie jadłam trufli, chyba, że czekoladowe się liczą, bo takie mój ryj zaznał. Świnie lubią też taplać się w błotku, taplają się, bo to dla nich taki balsam. Najpierw się wydrapią, a potem hopsa, hopsa na całego i już całe ujebane telepią kłapiącymi uszkami. Siedzą w błocie po dziurki w ryju i im dobrze. Świnie w błocie, ludzie w balsamie. Uwielbiam balsamy, w przeciwieństwie do loch, najbardziej lubię te pachnące owocami. Ale wpadł mi w ręce nie owocowy balsam, a właściwie masło. Przywlekłam ze spotkania i się naczytałam, że taki jest och, ach i ja pitole i w ogóle przekurwafantastyczny i…

 

Plazanet Mio skincare Future Proof, ujędrniające masło do ciała ( dostępne TU )
No i myślę se- wypasik, wyższe sfery to tamto, miliony kosztuje, bo za 240 ml 175 złotych. Matko Bosko Krasnostasko, toż za te piniędze można by stado świń nakarmić i jeszcze z tuzin kurczaków! No, powiem tak- stać mnie jakbym chciała, ale nie chcę. W sumie każdego stać, bo chyba każdy jest w stanie odłożyć dwie stówki, ale za masło kurwa, za masło?! To już lepiej przepić, przejeść i wydalić, chociaż człowiek chwilę radości zazna. Ale okej, pal licho cenę, może faktycznie w środku jakieś czary nie dziwy, złoto, diamenty, sperma szatana?
Jakieś wyciągi z grzybów owoców, olejków i pierdyliard innych pierdół. Za 200 złotych, kurwa, za 200? To ja se pójdę na grzyby, wycisnę sok, z grzybów zrobię zupę, a z soku balsam. Olejek migdałowy kupi się za dychę i o hop siup gotowe. Ale dobra, no już dobra. Smarowałam uda- albo się uda, albo nie uda. Się nie udało. Bogu dzięki, że miałam to masło w małej 50 ml tubce. Jak ono jebie! Klękajcie narody! Wiecie takimi oparami znad bagien, wymieszanymi z jakimś owocem, który był ostro pryskany przez pół roku. Chemiczny zapach, a te bagienne opary to chyba od tych grzybów, albo nie wiem od czego. Dziwny zapach, duszący, brzydki. Ale powiem Wam, że uda mam piękne, szkoda tylko, że nie od tego masła. Zawsze miałam fajne nogi- umięśnione i sprężyste. Jeśli chodzi o wpływ na skórę- to żaden. U diaska- tyle samo osiągnęłabym pospolitym kremem Nivea, a Nivea chociaż pachnie. Nivea kosztuje piątaka… Podsumowując- nie kupiłabym go za 5 złotych, a za 175 złotych to ja pół afrykańskiej wioski wyżywię, albo jeszcze lepiej- kupię sobie buty. O, to jest myśl! Buty sobie kupię, bo w lutym tylko dwie pary kupiłam, a to już marzec!
Na osłodę pochwalę się Wam, że wspólnie z Weroniką, podjęłyśmy się organizacji naszego pierwszego spotkania blogerek na naszym zadupiu. Trzymajcie kciuki, to już w sobotę i jak nic nie spitolimy- to zrobimy powtórkę 😉

Jestem świnią!

By | Bjuti Pudi | 40 komentarzy
Świnie to są świnie. Ale świnie są fajne. Lubię świnie. Szczególnie na talerzu. Świnie mają gładką skórę. Świnie są zakłaczone, ale skórkę mają mega na wypasie. I nie dlatego, że się pasą i znoszą jajka. Świnie mają wypasioną skórę, bo się czochrają. Widzieliście kiedyś jak się świnia czochra? Ja widziałam. Staje toto na tych swoich małych, śmiesznych raciczkach, unosi ogromny, ale to ogromny (widziałam dużą świnię) korpus i trze. Trze o ściany. Trze o zagrodę. Trze aż się jej muchy z grzbietu podrywają. Tak się trze świnia, że aż szok. No, szok w trampkach tak toto się trze! I dlatego świnia ma gładką i niepomarszczoną skórę. Widzieliście kiedyś zmarszczoną świnię? Albo świnię z cellulitem? Nie. Bo się trze. Jestem jak świnia. Jak stara, próżna locha i też się trę. Trę się ile wlezie. Ale nie mam zagrody. Nie mam chlewa. Jak nie mam zagrody i nie mam chlewa to trę się peelingiem. Ale peelingi chociaż fajne to szybko mi się nudzą. Znalazłam taki, który mi się nigdy nie znudzi. I trę.
A co to za czary?! Kręgiel kurwa. To jest mój ulubiony peeling. Dostałam go na spotkaniu blogerek od https://www.pumice.pl/. Spodobała mi się flaszka. Zaglądam, a tam jakieś okruchy siedzą. Cóż to jest? Sproszkowany pumeks. Takie czary. Czaiłam się czaiłam, aż pewnego razu natarłam losze cielsko. Ajjj jak fajnie drze ten peeling! Tak jak lubię! Ostry aż miło.
Drobinki wysypuję na gąbkę, daję porcję żelu i trę po całym ciele. Niesamowity ździerak. Żaden peeling nie dał mi jeszcze tak gładkiej skóry. Nie robię sobie jaj. Cudo to wydatek kilku złotych, niepozorny proszek. Przypomina mi korund, o którym kiedyś pisałam KLIK. Korund ma mniejsze cząsteczki i jest idealny żeby sobie nim gębę natrzeć. Ten pumeks w proszku ma trochę większe kryształki, więc hapy nie radzę tym tarmosić, bo wam może oczy wydrzeć, a bez oczu to co to za robota?
Kręgiel ma za małą dziurkę, dziewicza taka. A ja wolę jamę jak stodoła, bo mi się lepiej sypie. W związku z tym odkręcam cały łepek, bo mi się nie chce dziubdziać tym małym otworkiem. Więcej wad nie widzę. Peeling jest praktyczny, bo możemy go mieszać z różnymi żelami o dowolnych zapachach. Nacieram nim całe ciało ze stopami i łapami włącznie. Do gęby się nie nada, ale to już mówiłam. Wydajny. Mam go od początku grudnia i zużyłam połowę, a nie szczędzę i stosuję regularnie.
Wiecie, raz zapomniałam zakręcić peeling cukrowy i mi stopniał w łazience. Tak! Cukier się rozpuścił i mogłam go sobie zjeść. Ten peeling przetrzyma chyba wszystkie warunki, dlatego jak mi się skończy to go sobie kupię znowu i znowu i znowu. Tak jak bez korundu nie wyobrażam sobie życia, tak i bez tego drobiazgu też już nie.
To jak chcecie być jak świnia i mieć gładką skórę? To się trzemy, trzemy i trzemy!
PS. Pamiętajcie o konkursie na FB KLIK.

Ale Ale Alessandro, ale ale ale ładny- lakierowy niezniszczalny

By | Bjuti Pudi | 14 komentarzy
Ostatnio powróciłam do malowania paznokci. Chyba dlatego, że szkoda mi było, że moja kolekcja lakierów się kurzy, a ja nie lubię marnotrawstwa. Nie dość, że lakiery przestały zarastać zapomnieniem, to jeszcze kolekcja mi się ciągle powiększa. Los tak chciał. Niedawno wygrałam na fejsie lakiery od Alessandro. Kolory, mimo iż wybrane losowo, spodobały mi się od razu. A skoro mi się spodobały, to chcę Wam o nich kilka słów napisać i pokazać fotki malunków.
Alessandro Nail Polish nagellack vernis a ongles, kolor Sunday Rose- Happy Coral oraz Red Stars- Poppy Red. 5 mililitrów we flaszce.
Kilka słów o nich. Niewielkie buteleczki, kolory nasycone i nawet jedna warstwa daje radę i nie smuży. Pędzelki krótkie, no bo jak niby zmieściłyby się długie, skoro butelczyny niewielkie 😉 Mimo krótkości szczot- malowanie idzie sprawnie. Nie mam nic do zarzucenia tym lakierom. Schną w normalnym tempie, ale ja i tak przeciągam topem, który jest też odpowiedzialny za szybkie schnięcie. Największy plus gamoni to ich trwałość. Ponad tydzień się trzymają bez większych uszkodzeń, nawet czubki paznokci wolno się wycierają. Jest łał. Wyśledziłam na stronce, że koralowy lakier kosztuje 17 złotych, czerwony 18. Jak na lakier to sporo, biorąc pod uwagę jakość- cena adekwatna. Jeśli nie jesteście sępami, jeśli lakier w tej cenie nie jest dla Was wyzwaniem- polecam, bo odcienie i trwałość-  na najwyższym poziomie.
Najpierw zajmiemy się Niedzielną Różą. Ten lakier trafił jako pierwszy od moją strzechę i od razu poszedł w ruch.
Kolor piękny, kojarzy mi się z herbatnikami. Troszkę nude, troszkę brzoskwinia, ciężko określić. Ładny. Pierwszy lakier w tym odcieniu w mojej kolekcji. Elegancki odcień, subtelny, na każdą okazję.
Ciężko mi było uchwycić jego faktyczny kolor, w rzeczywistości jest mniej pomarańczowy, bardziej delikatny. A kropki? A wiecie, muchy się zaczęły budzić, wiosna idzie i tak jakoś wyszło hehe 😉
Do drugiej wariacji użyłam czerwieni. Dopomogło mi złoto z Pupy i czerń z Maybelline. Przyznaję, że kropki z pierwszego malunku to też ten sam czarny lakier. A Pupa jak to Pupa, mam ją od dawna, ale rzadko używam, bo jakoś ze złotem mi nie po drodze, choć przyznaję, że kolor sam w sobie jest rewelacyjny.
Wyszły takie malunki. Nadal drży mi ręka przy robieniu kresek, ale jest lepiej. Ciekawy przypadek Benjamina Buttona- cofam się do młodzieńczych lat i łapy mniej latają, choć jeszcze drżą 😉
Jeden trójkącik jakiś nie równy, ale udajemy, że tego nie widzimy 😉 Czerwony lakier ma oryginalny kolor. Czerwony, ale rzeczywiście jest to czerwień jaką mają maki. Nie jest krwisty, tylko taki delikatnie wpadający w pomarańcz, chociaż to też nie jest dobre określenie, bo wciąż jest to kolor czerwony. Wyjdźcie na jakieś pole kiedy będą kwitły maki. Popatrzcie na te maki. Nie na to! To chabry kurrrr, maki! O te, te, czerwone kwiatki z delikatnymi płatkami. No, to taki odcień właśnie ma ten lakier.
Na koniec jeszcze przypominam, że na fejsie ruszyłam z rozdaniem. Do wygrania kolagen w kapsułkach, w którym pokładam ogromne nadzieje. Do wygrania dwa zestawy, po dwa opakowania. Warto kliknąć KLIK KLIK KLIK.

Hean i reszta ekipy rozweselającej :)

By | Bjuti Pudi | 30 komentarzy

Wam też tęskni się do wiosny, a najlepiej do lata? Albo chociaż do śniegu po kolana? Mi tak… Jeszcze do tego ta bura pogoda za oknem. Na takie bursze dni, ale także na te słoneczne, mam jeden sposób- kolory. Kolory na powiece, na ciuchach, na paznokciach. Uwielbiam kolory. Zawsze byłam taką papugą, nie lubię wtapiać się w nudny, szary tłum. Nawet kota mam pomarańczowego, a nie siwego 😉

Dziś rozchmurzymy się dawką barw na paznokciach. Zacznijmy od klasycznej czerwieni z nutką szaleństwa.

Czerwony, klasyczny lakier od Hean. Dostałam go na ostatnim spotkaniu blogerek. Fajnie się sprawdza, dwie warstwy ładnie kryją i trzymają się nawet tydzień na moich zażelowanych paznokciach. Nie odpryskuje, stopniowo wyciera się z końcówek. Ma ciekawy kolor- niby klasyczna czerwień, ale taka jakby pastelowa. Soczysta, ale łagodna jednocześnie. Coś innego na mojej półce. Polubiłam taką wersję klasyki.

Żeby przełamać klasykę dorzuciłam coś ekstra, czyli brokatowy lakier Xtreme Wear od Sally Hansen, który zakupiłam w Esesmanie podczas ataku zombie. To znaczy podczas tych zniżek, kiedy baby czyściły półki z kolorówką. Nie pamiętam po ile chodzi ten brokat- coś koło 15 zeta, sporo jak za lakier dla mnie, ale ma dużą flaszkę i kolor tak mi wpadł w oko, że nie mogłam się opanować. Nie wiem co mi się w mózgu odwarstwiło, ale zapragnęłam brokatu i kupiłam. Jego jedyną wadą jest fakt, że schnie trzy dni, na szczęście mam zajebisty wysuszacz i ten czas skraca się diametralnie.

Brokat mieni się jak chuj wie co. Takie genialne drobinki fioletowe, niebieskie, czerwone i chyba srebrne. Magia. Zmyć to draństwo to jakaś krasnoyorcka masakra piłą odsiedosie (wiecie co to odsiedosie?). Ale i tak warto go mieć. Czerwień o dziwo schodzi ładnie i nawet paluchy się nie smarują. Co to za czary?!

Jednym słowem brokat to moja miłość, a czerwień najnowsza kochanka. Oba lubię. I wiem, że mam pajączka na palcu 😉

Jakby tego było mało to ostatnio przypomniało mi się, że w zamierzchłych czasach uwielbiałam wzorki na paznokciach. Nawet odgrzebałam mój stary wątek na Wizażu sprzed 8 lat? Albo więcej niż 8…Sprzed wojny w każdym razie. Łojojoj część wzorków była tragiczna, część super, ale pozalewane skórki postawiły mi sierść na grzbiecie z wrażenia. Kolejne wzorki były coraz lepsze, nawet powiem Wam w pewnym momencie dawałam radę 😉 Pomyślałam, a co tam- spróbujmy 😉

Wyciągnęłam arsenał różnego kalibru i poszłam na wojnę ze wzornictwem 😉

Powiem Wam, że chyba się starzeję, bo mi ręka drżała, co widać po czarnych liniach hehe 😀 Chyba muszę poćwiczyć, albo mam chujowy pędzelek.

Wyszło czy nie wyszło, poćwiczę to będzie lepiej. Grunt, że humor mam lepszy kiedy wprowadzam kolory do tych szaro-burych dni. Jakoś tak gęba sama się śmieje jak dowalę, a to różu, a to żółci, a to błękitów to tu to tam. A Wy macie jakieś sposoby na skisłą pogodę?

Granat w mojej wannie

By | Bjuti Pudi | 32 komentarze

Na początku napiszę, że za każdą recenzję dostaję nie mniej niż 5 tysięcy na rękę. To tak, żeby było jasne. Za grubsze akcje 10 tysi to minimum. I oczywistą oczywistością jest, że piszę tylko pozytywnie o produktach, no bo wiecie 5 tysi piechotą nie chodzi. Prawda jest taka, że i tak myję się wodą i szarym mydłem, bo wszystko to ściema haha 🙂

A tak serio, to wiecie, że uwielbiam wszystko co owocowe. Dlatego bardzo, ale to bardzo wpadły mi w oko żele pod prysznic,które dostałam na spotkaniu od https://www.mariza.com.pl/.

Jak sprawdził się jeden z nich? Słuchajcie dziatki…

 

Mariza, linia Spa, Granat- odświeżający żel pod prysznic.

Straszna rzecz moi drodzy! Nie mam prysznica! To znaczy mam, ale taki przywanienny. Odwłok moczę w wannie. Ale mimo to zaryzykowałam i użyłam żelu pod prysznic w wannie. Całe szczęście nic złego się nie stało ufff…

Butelczyna ładna, 310 mililitrów. Pompka dla mnie nieporęczna, bo i tak muszę sięgać po całą flaszkę jak leżę plackiem w wodzie, ale okejjj. Dozownik się nie zacina, więc wybaczam. Zapach zniewalający- cudowny landrynkowo-granatowy, unosi się długo po kąpieli. Nie wiem czy na skórze zostaje na długo, bo zawsze po kąpieli balsamuję zwłoki. Szczerze mówiąc, to wszystkie żele są dla mnie takie same i jeszcze nigdy, ale to nigdy nie zaważyłam aby jakikolwiek żel nawilżył mi nogi, plecy czy choćby palec…Ten żel myje i pachnie i to lubię. A czego nie lubię? Za mało się pieni. Może i jest wydajny i konsystencja spoko, ale ile bym go nie nawaliła, pieni się chujowato. A ja lubię piankę, no!

Nie skreślam tego cudaka, bo pachnie ślicznie, ale mam niedosyt… Myślałam, że będzie efekt jakby ktoś do wanny granat wrzucił, tymczasem granat smętnie pływa w tej wannie. Nie powiem, że się zawiodłam, bo tragedii nie ma, ale ludzie ja chcę piany i więcej radości 😉 Żel to dla mnie taki średniaczek. I moja ocena też taka średnia 😉 Całe szczęście cienie od Marizy mnie zachwyciły, więc sytuacja załagodzona 😉 Jeszcze na koniec pokażę Wam Marizowe oko 🙂

Grafitowe cienie są zajebisteeee! Tutaj troszkę je ścieniowałam bielą.
Koniec i bomba, kto nie czytał ten kózka kucharek sześć złamała 😀

Regeneracja racic

By | Bjuti Pudi | 16 komentarzy

Ahoj Szczury Lądowe i Wodne w sumie też 🙂
Wiecie, że na spotkaniu wpadło mi trochę kosmetyków. Wiecie też, że testuję je namiętnie. Jak każda baba lubię się wypaciać to tym to tamtym- sama radość. Szczególnego hopla mam na punkcie stóp. Według ostatnich rankingów PornHub, polaczki to nie tylko cebulaczki, ale i stóp miłośnicy. I ja stopy lubię, chucham i dmucham, kremuję, smaruję- takie tam. Ostatnio któryś krem mi nie podpasował i stopy zrobiły się przesuszone. Ale, że na spotkaniu dostałam serum nastopne od https://www.shefoot.pl/ to od razu poszło w ruch. Dziś dogorywa, wydłubuję resztki, więc jestem gotowa by powiedzieć o nim kilka słów.

SheFoot, Serum ultra regeneracyjne +shea, regenerujące zniszczone i popękane miejsca na stopach.
Pudełko, a w pudełku tubka. Tubka jak tubka 50 ml, bo to serum, a sera przeważnie ogromne nie są. W tubce kremidło średniej gęstości, odpowiedniej. Zapach hmmm bliżej nie określony- delikatny, perfumowaty, przyjemny dla nosa. Kosmetyk szybko się wchłania, pozostawiając na stopach delikatną powłoczkę- może nie tłustą, ale tłustawą, jednak nie sprawia ona dyskomfortu.

Zawartość jak na fotce. Same dobre dobroci. Producent poleca stosować na strategiczne, suche miejsca punktowo i przyznam, że nawet dozowniczek, a właściwie długi nosek tuby temu sprzyja. Ja stosowałam na całe stopiuchy, bo jak wspominałam przesuszyły mi się po jakimś dziadostwie. Mimo iż serum nie żałowałam, to maleństwo wystarczyło na dobry miesiąc regularnego nacierania i jeszcze odrobinkę mam.

Skład jak na moje ślepe oko, całkiem fajny, do tego żadnych parabenów, pegów i innego badziewia.
A co mogę powiedzieć o działaniu…Ło Panie, stopy wydyndałam tym specyfikiem i przyznać trzeba, że odżyły, odmłodniały wręcz jak Krzysiu Ibisz na Sylwestra. Faktycznie racice wróciły do siebie i zapomniały co to suchoty, a na suchoty to chyba jakiś Mickiewicz czy inne Sienkiewicze umierały, więc kopyta mają drugie życie. (Ja wiem, że to nie te suchoty- nie jestem debilem 😉 ). Faktycznie przeszczepy zmiękły jak fujarka Rocco po skończonym ujęciu. Zregenerowałam się poniżej kostek tak, że mogę skarpetki antygwałtki w telewizji Trwam reklamować. Bardzo jestem szczęśliwa, bo o to mi chodziło. Znaczy o regenerację się rozchodzi, nie, że u Ojca Dyktatora chcę antygwałty reklamować, chociaż… 😀
Ciężko mi natomiast stwierdzić, czy na bardziej przeorane giry serum by zaradziło. Moje tupajki, prócz chwilowego przesuszu nie sprawiają problemów, więc nie wiem jak specyfik podołałby skamielinom przy kopycie niezadbanym. W każdym razie moje oczekiwania względem produktu zostały spełnione.
Przyznam, że seria stopna od SheFoot wpadła mi w oko jakiś czas temu. Sporo dziewczyn opisywało te produkty u siebie, dlatego cieszę się, że i mnie zaszczyt kopnął. Czy kupię ponownie? Hmmm szczerze mówiąc, to mam ochotę na jakiś krem od nich, a serum kupię jeśli znowu mi stopy pierdolca dostaną i się wysuszą nadmiernie.
Także tego, dobre serum na moje racice, ale chyba czas wrócić do kremów- nie wykluczone, że z SheFoot 🙂

 

Zlakierujmy coś razem Bejbe!

By | Bjuti Pudi | 31 komentarzy

Jakiś czas temu przytaszczyłam trochę cudowności ze Spotkania Lubelskich Blogerek. Szczerze mówiąc najbardziej rzucił mi się w oczy zestaw lakierów od Eurofashion z serii Color Club. Nie żebym była jakąś lakieromaniaczką, no nie. Po prostu jestem typową sroką i jak coś mi w oko wpadnie to mam chęć przetestować jak najszybciej.

Aż się chce je testować! Trafił mi się pakiet Girl About Town, a w nim przepiękne kolorki oraz utwardzacz Speedy Top Coat. Każda flaszeczka to 15 ml dobroci, czyli całkiem sporo. Akurat teraz mamy promocję i lakiery można kupić na podlinkowanej stronie za 11,90. Uważam, że cena jak najbardziej przyjemna.
Zacznijmy od Pana Wysuszacza. Geniusz! Dodaje blasku, utwardza, świetnie zabezpiecza i co najważniejsze wysusza ekspresem. Bez jaj! Poprzednie wysuszacze jakie miałam, przyspieszały, bo przyspieszały- ten natomiast daje czadu. Może nie 60 sekund, nie oszukujmy się 😉 Ale po 5 minutach paznokcie są już na tyle suche, że można wykonywać proste czynności. Po około 15-20 minutach świeży lakier zamienia się w totalną skałę! Zero odgnieceń przez poduszkę, jeansy czy inne badziewie. Na pewno kiedy mi się skończy- kupię go. Nie ma bata. Dla mnie rewelka  i podjar jak po przebiegnięciu maratonu na własnych nogach. Nie, nie biegam, za leniwa jestem, ale tak to sobie wyobrażam- euforia 😉
A teraz kolorowanka. Przetestowałam do tej pory trzy lakiery z paczuszki, żeby nie być gołosłowną, mieć rozeznanie i coś do powiedzenia. Cechą wspólną lakierów, prócz genialnych i nasyconych kolorów jest ich świetna trwałość. Tydzień bity można paradować z wybranym lakierem na paznokciach, bez widocznych uszkodzeń. Owszem po kilku dniach końcówki troszkę się wytrą, ale zawsze można to poprawić lub też nie 😉 Nie rzuca się to mimo wszystko w oczy. Lakiery nie odpryskują, świetnie się nakładają, pędzelek zgrabny jak dupa Dody. A żeby było weselej to w ogóle nie capią, powiem więcej- niektóre z nich pachną jakimś czymś- cytryną, pomarańczą hmmm ciężko powiedzieć, ale ładnie 😉
Na pierwszy ogień poszedł szaraczek i kolor skradł mi serce (Niemąż też chwalił ).
A na imię miałaś właśnie Beataaaaa…A nie, nie ta piosenka 😉 Lakier ma na imię Silver Lake- ładnie. Ale ja nazwę go Siwy Orgazm, w końcu blog jest polski, ja jestem Polką i myślę po polsku i takie tam jak na Oskarach 😉
Bardzo podoba mi się ten kolor, choć moim aparatkiem ciężko go uchwycić, no i jeszcze ten brak słońca…achh oby do lata 😉
Cudny, prawda?
Następny lakier, który padł mi do stóp, a właściwie do paznokci- to ten pastelowy lilaczek.
Wicker Park, jakoś też mi się jego imię inaczej kojarzy, więc u mnie będzie nosił imię Majowo- Lilakowa Ekstaza. Uwielbiam maj, kwitnące bzy i odcień tego lakieru.
Piękny, głęboki i nasycony kolor z pastelową nutką. Aż chce się już ciepła, słoneczka i tego wszystkiego co tak bardzo lubimy. Kolor zdecydowanie polepszający nastrój 🙂
Trzecim lakierem, który ujął me serce niczym ksiądz na białym kocie, czy tam książę na rumaku izabelowatym to mój sylwestrowy hit.
Williamsburg jego imię, a dla mnie to Toń Gwieździstego Nieba. Było mi strasznie trudno uchwycić jego niezwykłość. Głęboki granat z zanurzonymi, mieniącymi drobinkami. Drobinki troszkę jaśniejsze niż lakier, dają trójwymiarowy wygląd. Ciężko sfotografować, ciężko opisać, ale jest piękny.
Rozpisałam się dzisiaj i nazachwalałam, ale te lakiery są tego warte. Zdecydowanie. Nie mam im nic do zarzucenia i już mam chytry plan- chytrzejszejszy niż ten baby z Radomia- dokupię jeszcze jakieś do kompletu hihi 😀
W tym miejscu powinna być magiczna formułka, że fakt iż lakiery dostałam, nie wpłynął na moją recenzję. Myślę jednak, że to bez sensu, bo gdyby lakiery były do dupy- to napisałabym, że są do dupy bez ceregieli 😀 U mnie to tylko rzetelne recenzje, nie ma bata.
Wiecie co jeszcze Wam powiem… niektóre kolorki z paczki mi się powtarzają, dlatego jak podniosę dupę spod lapka, to zrobię jakieś rozdanie na fejsie żebyście też mogli poznać lakiery, które skradły mi serce 🙂
Tyle.
The End.

 

Balsamujemy zwłoki i obmywamy cielsko z Le Petit Marseillais

By | Bjuti Pudi | 22 komentarze
Tak się mażę i mażę tymi balsamami i kremami to wypada coś powiedzieć w tym temacie, a nie tylko zwłoki nawilżać 😉
Dziś zajmiemy się balsamem i żelem, które otrzymałam od   Le Petit Marseillais.
Na początku to nawet nazwy wymówić nie umiałam, no ale skoro dostałam zestaw do przetestowania, to głupio się nie nauczyć. To się nauczyłam- głąbem nie jestem, a poza tym- co ja się nie nauczę? Jaaaa?!
Opakowania jak opakowania. Żel ma flaszkę na klika, a mleczko ma pompkę. Co mile mnie zaskoczyło- pompka się nie zacina i niemal do ostatniej kropli wydobywa to co ma wydobyć. Jeśli chodzi o szatę graficzną, to ja mam w duuuuszy co mi kto namaluje- grunt żeby zawartość się sprawdzała. Ale przyznać trzeba, że butelczyny wyglądają dobrze.
W żelu siedzi takie to oto. Całkiem fajny skład jak na moje ślepe oko, nawet dobre dobroci wysoko w rankingu.
Jeśli chodzi o zapach to ahhhh. Piękne pomarańczowe kwiaty- o ile pomarańczowe kwiaty tak pachną, bo nie wiem- nigdy nie wąchałam, możecie mnie zabrać na wycieczkę to powącham i Wam powiem, czy to rzeczywiście to. Ale zakładam, że to to i jak to to to jest to to! Pachnie pięknie, delikatnie ale jednocześnie na tyle intensywnie, że można się zapomnieć. Aromat nie jest mdły, ani duszący, jest świeży i przypadł mi do gustu. Łazienka na długo po kąpieli pachnie bosko. No chyba, że mam gumofilce we gnoju, to tego już się niczym ukryć nie da 😉
Mleczko. Pachnie  delikatnie i świeżo podobnie jak jego kumpel Żeluś. Migdałami pachnie, no są to migdały, a zapach nie nachalny i w sam raz na lato. Zimą też bym nie pogardziła, bo lubię wszystko co ładnie pachnie.
Konsystencja żelu. Tak potwory! To jest żel! Proszę sobie tu głupot nie wyobrażać, bo znajdę i pogryzę. Żel według producenta jest kremowy. Jak dla mnie to jest bardziej kremowy niż żelowy. Przy pierwszej aplikacji rozpędziłam się z koksem i mi się chlapnęło. Rzadki pierdzielony. To chyba jedyny minus, ale… mimo swojej rzadkości wydajny o ile Wam się nie chlapnie od serca. W późniejszym czasie nauczyłam się, że wystarczy odrobina i świetnie się pieni. Skoncentrowany czy jak? Nie wiem, ale pieni się świetnie i skóra faktycznie jest miękka, może trochę lepiej nawilżona niż po byle jakim żelu, ale tego nie potrafię jednoznacznie określić, bo ja kąpiel zawsze finiszuję balsamem czy innym smarowidłem. W każdym razie myje dobrze, a przecież takie jego zadanie. Jedna jego kropla, a umyjesz aż siedem nóg, parafrazując babę co siedem talerzy myje kroplą płynu za grosz.
Ptasie mleczko, to znaczy wcale nie ptasie, a nawet jak ptasie to hmmm i tak dla Was zabrzmi to dwuznacznie trolle 😉 Nie, że ja coś sugeruje, to Wy macie brudne myśli tfu tfu 😉
Jak na mleczko- gęste. I bardzo dobrze, nie lubię jak coś ma konsystencję jak woda, bo tylko woda ma prawo być wodą. Wchłania się szybko- jak widać na moim seksi kolanku. Nawilża genialnie! Po opalaniu geniusz i nie zostawia tłuścinki na powierzchni skóry, co również sobie chwalę, bo nie lubię odmawiać trzech zdrowasiek nim kalison na odwłok wciągnę. Ja to, proszę ja Was, jestem prosta babinka ze wsi- przyde z obory, łobmuje się, balsamu natrę na lędźwie i zaraz barchanki zakładam bez krępacji i marnotrawstwa czasu. Zapach trzyma się długooo co uwielbiam.
I co by tu jeszcze? Posumowanie!
Mleczko- kisiel w kalisonie! Kupię na bank, być może wypróbuję też inne wariacje zapachowe.
Żel- bardzo dobry, zapach geniusz, reszta też nie jest zła, być może skuszę się jeszcze na niego.
Mleczko i tak wygrywa internety.
PS. Jeśli macie ochotę, możecie uzupełnić ankietę jeśli miałyście okazję przetestować powyższe produkty.