Tag

na ciele

Plecami w błoto, czyli moje świńskie przygody :)

By | Bjuti Pudi, Blog | 12 komentarzy
Już jestem 😀 Tydzień wakacji i tydzień powrotu do rzeczywistości i oto ja. Jeśli chodzi o wakacje, to oczywiście było cudownie. Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś o moich przygodach, albo ciekawostkach z Fuerty- piszcie, mogę sklecić posty, jeśli to Was intererere.
Zanim pojechałam na wakacje, wyluzowałam się w salonie kosmetycznym koleżanki KLIK. Jest to jedyne miejsce gdzie czuję się bezpieczna 😀 Jak wiecie prawie dwa lata pracowałam w jednym z salonów i mam skrzywienie zawodowe, Asi z Gabinetu Odnowy Biologicznej ufam i tylko tam chodzę. Wiem, że jestem w dobrych rękach. Dzięki COBEST mogłyśmy odpłynąć w krainę radości, ponieważ miałyśmy do dyspozycji genialne glinki i dodatki RAPAN. Tak, tak, świetna współpraca. A jak wiecie, ja w byle co się nie pcham i przyjmuję tylko takie współprace, które szczególnie mnie zainteresują. Pan Witold, złoty człowiek, przesłał mi pudło produktów do testów i nie naciskał, że recenzje mają być takie czy owakie. Nie wymagał, że w tydzień mam opisać całe pudło. Nie. Mam czas na testy i powolutku wszystko testuję. Także spodziewajcie się wysypu porządnych recenzji od serca. Asortyment sklepu jest różnorodny, ale glinki skusiły mnie najbardziej. Uwielbiam glinki, o czym doskonale wiecie, więc oczy zaświeciły mi się jak sarence lustereczko pod ogonem.
Wspólnie z Asią zdecydowałyśmy się na zabieg plecowy, bo wiadomo- sama sobie pleców nie wymasuję, no fucking way. Jestem wysportowana i giętka, ale Bozia ręce dała takiej nie innej długości 😉
Wybrałyśmy zabieg numer dwa na ciało. Asia zmiksowała Żółtą Glinkę Rapan, Błoto Rapan, Sól Rapan, kawę i wodę. Nałożyła miksturę na moje plecy i wymasowała mnie tak wspaniale, że aż mruczałam. Przy okazji miałam genialny peeling ciała. Zarówno błotko jak i glinki mają w sobie drobinki krzemionki, która dokładnie złuszcza martwy naskórek. Asia mogła poszaleć i mocno mnie wyszorować, bo lubię czuć jak coś mnie drze hehe. Oczywiście przy mniej intensywnym pocieraniu peeling jest delikatniejszy, ale ja nie lubię delikatnie. Sól także zrobiła robotę. Uwielbiam ten stan, szczególnie kiedy ja tylko leżę i nic nie muszę robić 😉 Produkty Rapan mają więcej wszelkiej dobroci, niż te z Morza Martwego. To się serio czuje! Długotrwałe używanie jest dobre nie tylko dla urody, ale także dla zdrowia. A ja nie lubię być chora, wystarczy, że w mojej głowie mam bałagan 😉 Glinki, błoto, sól- wszystko jest w stu procentach naturalne, pochodzi z jeziora Ostrovnoye w Zachodniej Syberii. Rapanki są lepsze od glinek z Morza Martwego, bo mają dużo więcej dobroczynnych składników, są lepiej odwodnione, mają lżejszą konsystencje- przez co są bardziej wydajne no i …zwyczajnie nie paćkają się tak kurewsko przy zmywaniu.
A tak z Polskiego na nasze- skóra po tym zajebista, a dusza ukojona.
Taki zestaw poszedł na moje plery. Masaż z peelingiem. Potem zostałam zawinięta w folię jak jakaś kaczucha do pieczenia, a później jeszcze pod kocyk i odlot. Relaks i ploteczki. Leżałam sobie tak, a tu jakieś mrowienie. Prawie czułam jak moja skóra pije dobroci. Powiem Wam, że taki relaks jest wskazany każdemu. Większość zabiegów robię sama, ale serio, warto czasami oddać się w czyjeś ręce i nie myśleć, że łazienka się zachlapie, albo, że się kota nie nakarmiło. Leżałam tak dobrą godzinę. Później zostałam umyta, a ubrałam się już sama 😉
Wstałam, a tu taka błogość, że aż przysiadłam. Trzeba przyznać, że Rapan włazi w nas i działa. Byłam tak wylajtowana, że na przejściach dla pieszych kilka razy się rozglądałam, żeby nie wejść pod samochód 😀 Skóra gładziutka i zaróżowiona. W dotyku miękka, gładka, jędrniejsza, jakby odżywiona i nawilżona. Żadnych skutków ubocznych nie zauważyłam. Jestem pewna, że po tym zabiegu moja opalenizna będzie się trzymać lepiej i dłużej.
 Już wstępnie umówiłyśmy się z Asią na kolejny zabieg. Tym razem domieszamy inne składniki. A ja niedługo napiszę Wam o glinkach, którymi smaruję moją chapę. Lubicie glinki? A może już znacie Rapan? Lubicie taki relaks w gabinecie? Ja już nie mogę doczekać się kolejnego razu 🙂

Dupą do słońca

By | Bjuti Pudi, Blog | 16 komentarzy
Troszkę jestem zalatana ostatnio w związku ze zbliżającym się wyjazdem. Głową jestem już na wakacjach, a tu kopiejki trzeba w piwnicy wybijać, obiad zrobić, walizki czyścić i takie tam pierdoły. Ale jestem już i chociaż myśli w chmurach, to dziś coś Wam skrobnę ciekawego. Wakacyjnie będzie, bo jak! Ja wiem, że każdy już swetry odkurza i kalisony z moli otrzepuje, bo zima, ale co ja poradzę, że moje wakacje zawsze z poślizgiem? Taka karma 🙂
Ziaja, Masło Kakaowe, Spray przyspieszający opalanie.
I od razu mówię, że to mój ulubiony kosmetyk ever! Testuję go od hmmm…ja wiem…z 10 lat? Lepszej recenzji nie znajdziecie, tyle lat testów w końcu robi robotę  🙂 Próbowałam różnych mleczek, sreczek. Raz nawet olejem rzepakowym się usmarowałam, bo ktoś powiedział, że opalenizna boska. Aha kurwa- domyć się nie mogłam, w wannie rosół, tylko marchwi rzucić i kanibale miałyby niezły dinner 😀 Koszulka i spodenki od razu poszły do kosza, bo capiły starą patelnią. A skóra opalona tak samo jak i bez rosołu. Potem przez przypadek kupiłam ten olejek i przepadłam. Zawsze miałam skoki karnacyjne- zimą blada, a jak błysnęło pierwsze słońce- mudzin. Z tym olejkiem opalam się jeszcze szybciej. Opalenizna jest bardziej żywa i trzyma się dużo dłużej. Olejek ma 100 mililitrów i jest wydajny. No chyba, że ktoś się w nim kąpie, ale nie widzę potrzeby. Dwa psiknięcia na jedną nogę, dwa na drugą, troszkę na łapy i kadłub, drobina na gębę. Nie wiem ile pójdzie, nie mierzyłam, ale pewnie z pół kieliszka, jak nie mniej. Pamiętam jeszcze czasy jak flaszka miała 120 mililitrów, to było zaraz po wojnie, jeszcze Pałacu Kultury nie było. Potem cena została bez zmian, ale pojemność się zmniejszyła. Wina Tuska, wódki Palikota. Dizajn też się zmieniał na przestrzeni wieków, ale skład bez zmian i działanie wciąż genialne. Moje butelki mają najnowsze grafiki, próbowałam podpytać Panią w Ziaji o te wszystkie zmiany, ale wiedziała mniej niż ja, to nie naciskałam, nie chciałam jej rozkiszczyć.
Skład normalny, krótki, dla mnie dobry. Wrażliwce mogą się czepiać parafiny, mi tam ona nie szkodzi i nie wadzi. Smaruję tez ryj i nic złego się nie dzieje, więc albo moja gęba jest już tak zła, że gorsza być nie może, albo jestem tak piękna, że już nic mi nie zaszkodzi, albo olejek jest dobry. Waham się między odpowiedzią drugą, a trzecią 😀 Zapach jest piękny. Kojarzy mi się ze słońcem i latem, co nie dziwota, bo od tylu lat mi towarzyszy podczas opalania, że jakby mi się lato z innym zapachem kojarzyło, to musiałabym mieć coś nie tak z głową. Kakao, czekoladka z ledwie wyczuwalną nutką wanilii. Zapach nie jest duszący, choć dość intensywny. Nie zbrzydł mi od wojny, to i do kolejnej nie zbrzydnie. Cena piękna- od około 9 złotych w sklepach Ziaji, do około 12-14 złotych we wszelkich drogeriach. Czepiam się, ale kiedyś w Ziaji kupowałam za 7 zeta 😛 Butla dobra, nic nie kapie, psiukacz się nie zacina.
Olejek ma maleńki filtr, ten naturalny od masła kakaowego, ale producent ostrzega i proponuje korzystać dodatkowo z produktów ochronnych. Możecie mnie zlinczować- opalam się bez filtra. Może nie zdechnę. Zresztą ostatnio czytam coraz więcej o zmowie producentów, o filtrach chemicznych, to wszystko jakieś naciągane jest. Ale nie chcę Wam w głowach mieszać, ja wolę bez. Poczytajcie sobie na przykład TUTAJ, albo u Króliczka Doświadczalnego TUTAJ. Przy mojej karnacji żadne słońce mi nie straszne. Z Krety wracałam jak murzyniątko, a jechałam tylko na tym olejku, nic więcej nie używałam, a skóra nie była przesuszona, nie schodziła, wszystko git. Testowałam też w solarium i też jest git. Ale jeśli chodzi o solarę, to ze mnie amator- byłam ledwie kilka razy w życiu, nudzi mnie stanie lub leżenie w szafie. Boję się, że mnie Narnia wciągnie i nie wylezę.
Dzięki olejkowi skóra jest przyjemna w dotyku, miękka, nawilżona. Lubię ten stan. Lubię jak cholera i Wam polecam spróbować, jeśli jeszcze nie mieliście okazji poznać się z tym zacnym panem. Znacie? Nie znacie? Czym smarujecie dupska, zanim wywalicie je do słońca?

Shine like a psu jajca

By | Bjuti Pudi, Blog | 31 komentarzy

Wiecie, że ja na dobrą sprawę dopiero od roku maluję paznokcie? Jaja, nie? Oczywiście kiedyś tam, przed wojną, też malowałam, a nawet świrowałam pawiana ze zdobieniami, ale potem zstąpiła na mnie jasność w postaci żelu. Po wszelkich szkoleniach żelowych przez lata nie rozstawałam się z frenczem. Raz w miesiącu żelowałam francuzy i z bańki. Z resztą na stopach nadal noszę jedynie żelowy frencz, bo uważam, że na stopach wszelkie zdobienia nie wyglądają dobrze, a klasyka zawsze pasuje. Gdzieś rok temu raptownie zaczęło mi przybywać w kolekcji lakierów i tak dziś mam ich ponad 50. Matko Bosko Krasnostasko! No i co? Leżeć nie będą! A że z czasem u mnie krucho, to nie mogę sobie pozwolić ze schnięciem w nieskończoność. Z pomocą przychodzą mi topy z funkcją wysuszaczy. Najlepszy wysuszacz jaki miałam do tej pory to ten z Color Club KLIK. Gdzieś ktoś coś komuś po coś, że ten z Sally Hansen jest dobry. To kupiłam.

Sally Hansen, Diamond Flash Fast Dry Top Coat, Szybkoschnący top diamentowy. 13,3 ml.
Na Wizażu zmroziła mnie cena. Że co kurwa?! 45 zeta?! No tyle to bym nie dała. Nie widziałam go w moim Rossmannie, więc oczywiście poszłam myszką do eZebry. Poszłam patrzę- 14,50. Trza brać, jak gadajo, że dobry. Koleżanka odebrała mi go z siedziby Zebrowej i dostarczyła. Top siedział jeszcze w białym pudełeczku, którego próżno szukać. Flaki mi się przewracają, że wysuszacz jest w czarnej flaszce- nie widać zużycia, co mnie lekko irytuje. No ale dobra, niechaj. Wali wysuszaczem, wygląda jak wysuszacz, tu się nie ma nad czym rozwodzić.
Nie wiem ile czasu odczekuję po nałożeniu lakieru, żeby posmarować palucha topem, nie liczę. Kończę malować drugą rękę i zaczynam smarowanie od pierwszej. Cała filozofia. Oczywiście 60 sekund schnięcia. No bez jaj. To nie Wielkanoc. W 60 sekund to nawet pird się spokojnie po pokoju nie rozejdzie, tym bardziej paznokcie Wam nie wyschną. Podsuszone pazury są po jakichś 10-15 minutach. Tworzy się pierwsza warstwa suchości, ale jak zaczniecie manewrować za mocno po świeżo malowanym, to jeszcze odciski się pojawią. Po 30 minutach już jest całkiem spoko. A po 40 minutach mamy suchość absolutną. Z tym, że już po pół godzinie jest bezpiecznie. Chyba, że po 30 minutach będziecie szorować podłogi to sorry, ale spierdoli. Producent zapewnia, że paznokcie będą Wam szajning lajk psu jajca, ale dla mnie to no… zwyczajnie maja połysk. Jest ładnie. Nie wiem czy wzmacnia pazurki, bo ja pod lakierem mam żel, więc byle gówno mi się na paznokciach minimum tydzień trzyma.
Podsumowując- wysuszacz jest dobry, działa jak trzeba. Wysusza w przyzwoitym tempie. Ostatnio zaopatrzyłam się w stempelki i top przydaje się jeszcze bardziej. Przed odciśnięciem wzorku na świeżym lakierze wystarczy mu około 10 minut. Potem można odbijać motylki, jelonki, biedronki, kuny, łasice, borsuki, jenoty, łyski, bekasy, cietrzewie…mamy jednak obawy o dalszy los cietrzewia. Top na leciutką 5, jest całkiem ok. Brakuje mu troszkę do perfekcji, ale polubiliśmy się 🙂

Biolaven- zapach dziewicy

By | Bjuti Pudi, Blog | 28 komentarzy
Co najbardziej wśród kosmetyków lubi Puderniczka? Jak jej myjadła fiołkami, a nie obornikiem pachną! Tak, tak, Wy wiecie, że jak mi coś ładnie pachnie, jest wydajne i nieproblematyczne w obsłudze- to już jestem kupiona. Wygrałam jakiś czas temu super zestaw, do tego z firmy, którą sobie chwalę. Zagłosowałam na kosmetyki tej firmy na blogu Lili i los chciał, że lubiana przeze mnie marka wysłała mi pachnący zestaw. Dziś o żelu i balsamie.
Biolaven organic od Sylveco. Balsam do ciała i żel myjący do ciała. Olej z pestek winogron i olejek lawendowy.
Dwie niemal identyczne flaszki, ładne grafiki, przejrzyste treści- Sylveco słynie z piękna w prostocie. Słynie także z eko składów i naturalnych mieszanin. Balsam z pompką- uwielbiam takie rozwiązanie. Pompka była czarna, ale wiadomo- jebła mi na łeb na szyję i na płytki przy okazji. Jak znacie moje szczęście spadła na sam łepek pompki i pompka się odłamała. Nooo krasz testów nie przeszła hehe ale u mnie to i stalowa butla pewnie nie miałaby szans. Jeśli jakaś firma szuka testera opakowań- polecam się 😉
Jeśli już mowa o składach i obietnicach producenta, rzućcie okiem na focisławę powyżej. Żadnych silikonów, parabenów, slsów, slesów, barwników. Nie ma tu nic czego można się czepić. 300 ml pojemności to też nie mało. Standardem są dwieście pięćdziesiątki. Balsam biały, konsystencja standardowa, wydajny. Żel jak to żel- zwarty, gęsty i wydajny jeszcze bardziej. Cenowo- około 20 złotych za butelczynę, nawet dla mnie sępa jest to cena przystępna. Tym bardziej jeśli zaczniemy mówić o działaniu i zapachu, co w moim przypadku jest bardzo ważne.
Żel ładnie się pieni, niewielka ilość wystarcza, żeby obmyć stopy z ziemi, takie świeżo wyjęte z onucy. Ale nie tylko stopy, całe ciało będzie tą niewielką ilością doskonale oczyszczone. Nie ważne czy nosisz onuce, kufajkę, filce czy stare portki, czy też chadzasz w Luji Witą i Dolczę Gibanie- mała ociupinka wyczyści Cię tak jak ryby wyczyszczą zwłoki w rzece, które leżą tam od roku. Balsam to prawdziwa bomba olejków. Czuć je podczas namaszczania zwłok- balsam aż jeździ po skórze przy aplikacji, poślizg gwarantowany. Aż strach pomyśleć do czego by się nadał 😉 Mimo tej ślizgawicy- balsam to wciąż balsam, a co ciekawe nie zostawia tłuścinki, wchłania się zaskakująco szybko, a skóra aż piszczy tak się raduje od tego nawilżenia. Smarując się wieczorem, na drugi dzień skóra nadal była miękka i nawilżona, nic się nie roznosi po ciuchach, wszystko włazi w skórę jak byk na młodą jałówkę.
Zapach! Słuchajcie. Jeden z lepszych jaki czułam, a już na lato…marzenie! Będzie szok, ale kosmetyki nie walą molami i naftaliną, z którą kojarzy się lawenda. Mamy bombę winogronową. Świeże, soczyste owocki, a w tle nuta dopiero co zerwanej lawendy. Zapach powala, uspokaja, relaksuje i poprawia humor. Podczas ostatnich upałów czułam dziewiczą świeżość, aż się bałam, że smoki mnie schwycą, bo one dziewice lubią. A przecież jechałam przez Kraków…
Czy kupię? Tak, zdecydowanie. Muszę się rozejrzeć gdzie na moim zadupiu są stacjonarnie Biolaveny, obstawiam aptekę. Jeśli nie, jest jeszcze internet 🙂

Le Le Le- dalej nie wymówię, bo seplenię :D

By | Bjuti Pudi | 22 komentarze
Czaiłam się z tym postem dobrą chwilkę. Chciałam przeczekać gorący okres, kiedy to każda blogerka spuszczała się nad recenzją żeli z darów losu. Spotkałam się nawet z recenzjami po 2-3 dniach, brawa hehe 😀 Chociaż żel…no w sumie na upartego, coś tam o żelu można powiedzieć i po 3 dniach, ale ja wolę dłużej się pochlapać, zanim się wypowiem. Było milion recenzji, ale przecież wiadomo, że moja będzie inna od wszystkich, bo nie byłabym sobą.
Pewnie od początku wiedzieliście o czym będzie mowa, przyznać się swołocze! Oczywiście i do mnie trafiła paczucha od Le Petit Marseillais. Jak piszę tę nazwę, ręka mi drży za każdym razem, wymawiam też pewnie po swojemu, mimo że Le Petit dbało o to, żebym wymawiała jak trza. No dupa. Gadam po swojemu 😀 Ale dzięki za chęci. To już druga paczka od Nich. W zeszłym roku testowałam pierwszy zestaw KLIK. I trzeba przyznać, że zjednali sobie klientkę.  Kupuję Le Petitowe kosmetyki.
Paczka jak zwykle na najwyższym poziomie.  I mówię to nie bez kozery. Zawartość to 2 żele do obmywania zwłok. Gigant pomarańczowy i dużek cytrynowy. Maska na oczy- tu chyba Grey był inspiracją, choć maska miała zakrywać oczy, by poznać zapach nosem, a nie okiem. Osobiście niuchałam bez podglądania, ale i bez maski. Greyówka przyda się w samolocie. Oczywiście milion próbek, które rozdaję i karteczki z informacjami od Le. Skracam nazwę jak mogę hehe 😉 Zazwyczaj opakowanie nie robi na mnie wrażenia, ale pudełka od Le lubię. Pudło z zeszłego roku służy mi do przechowywania szpargałów, tegoroczne też już zapełnione. Niby głupotka, a cieszy. Przejdźmy do produktów, bo pieprzę jak potłuczona.
Żel werbena i cytryna, 400 ml. Zapach świeży, owocowy, z werbenowym, roślinnym przełamaniem. Zaskakujący. Pobudzający, odświeżający. Doskonały na lato, dodaje rześkości. Bardzo ciekawy, podoba mi się.
Żel pomarańcza i grejpfrut, 650 ml. Zapach również świeży, ale mniej kwaśny. Słodka pomarańcza przełamana goryczką soczystego grejpfruta. Relaksujący, otulający zapach. Aromat odpręża i skłania do odpoczynku, wylegiwania się w wannie- póki woda nie wystygnie.
Nie mam swojego faworyta, sięgam po żele zamiennie, w zależności od nastroju. Na szczęście Le ma dużo ciekawych aromatów w asortymencie i każdy znajdzie coś dla siebie. Ja na przykład uwielbiam wersję brzoskwiniową, w różowej butelce. Cudny zapach, zużyłam już ze 3 opakowania. Wspólnym mianownikiem żeli z tej firmy jest cudowny zapach i dobra wydajność. Żele są gęste i pachną soczyście. A tak nawiasem mówiąc, to ja wiem, że producenci prześcigają się w obietnicach typu- super nawilżenie, łagodzi coś tam, nawilży pięty i plecy, pieni się jak wściekły pies i inne duperele. Ale wiecie dla mnie liczy się co innego- żel ma myć, ładnie pachnieć i być wydajny (nie za rzadki). Tyle mi wystarczy. Le spełniają moje kryteria i to w 100%, do tego flaszki są duże i ładne, a owocowe zapachy to moje klimaty. Ceny nie odstraszają, przeciwnie- zachęcają. Dlatego ja Was też zachęcam do wypróbowania ich produktów, jestem pewna, że się nie zawiedziecie 🙂

A Ty smaruj mnie, to taka piękna gra!

By | Bjuti Pudi | 19 komentarzy

Czy Twoje stopy czasem przypominają spękane ziemie Argentyńskiej północy? A może Twoja skóra jest szorstka jak moszna dorodnego dzika? Czy masz wrażenie, że na Twoich plecach można zetrzeć marchewkę na niedzielny obiad? A może strzaskałeś się na słońcu i wyglądasz jak czerwona dupa pawiana? Jest na to rada! Wysmaruj się moczem mamuta! Niestety trudno o mamuta w dzisiejszych czasach, dlatego dziś polecę Ci coś innego 🙂

Naturalne masło shea do ciała i włosów, nierafinowane od CosmoSPA.
Ja się ze wszystkim czaję, masełko wygrałam u BlackSmokey jeszcze w lutym. Otworzyłam i no zacapiło mi capem. Oscypkiem takim, może nie intensywnie ale syr jak chuj. Potem dopiero jak się wwąchałam i przywykłam, to poczułam te niby orzechy. W każdym razie zapach nie jest zły, ale może dziwić na początku. Ostatnio dokupiłam sobie ten niepozorny produkt za około 7 zł za 100ml. Cena zachwyca. A jak z resztą?
Moja shea jest w 100% naturalna i nierafinowana, czyli lepsza. Te rafinowane są pozbawione części dobrych właściwości, zapachu, koloru, są twardsze. Nierafinowane mają większe pierdolnięcie. Konsystencja jest zbita, ale pod wpływem ciepła dłoni szybko się roztapia, dlatego też nie polecam tego produktu nieboszczykom.

Starałam się jak mogłam, żeby zrobić fotkę tych maleńkich literek. Mam nadzieje, że rozczytacie, bo mi się nie chce przepisywać. W każdym razie masła próbowałam na włosy, ale jakoś niewiele się zmieniło w mojej sierści. Tutaj jeszcze muszę popróbować. Ale wiem, że dużo osób chwali sobie olejowanie tym masełkiem. Używałam też do twarzy- nic mi nie zapycha, za to genialnie nawilża. Stosowałam po kwasach i dawał radę.  Oczywiście pod makijaż się nie nada, ale na noc jak najbardziej. Suche nogi w okresie zimowym stawały się niesłychanie cudownie nawilżone, a skórka mięciutka jak dupka wróbelka. Zadrapania po kocie szybciej się goiły. No może goiły się tak samo, ale wizualnie szybciej stawały się blade i ładnie się łagodziły. A teraz hit. Stopy! Po żadnym, ale to żadnym kremie nie miałam takich stópek jak po shea! Stopy niemowlaka. Nawilżenie total kurwa malina. Gładkie jak czoło Kojaka. Nic nie przebije shea jeśli mówimy o stopnej pielęgnacji. A wiem co mówię, bo na punkcie zadbanych stóp mam bzika. Teraz pozostaje mi przetestować masełko na przepaloną słońcem skórę, ale jak widzicie ze słońcem w tym roku krucho. Ze 4 razy byłam w solarium, bo musiałam (nie lubię solarium brrrr). Cycki troszkę piekły i masło łagodziło i przygaszało wkurwioną skórę, więc śmiem twierdzić, że na kąpiele słoneczne shea będzie idealne, tylko gdzie jest kurwa słońce?!

Co Wam powiem, to Wam powiem, ale to masełko musicie mieć. Ja już zrobiłam zapasy i japa się cieszy 🙂 A teraz powiedzcie mi czy lepsze logo w kolorze i kolorować całego bloga, czy lepiej zostać w spokojnej tonacji i zostawić logo czarno-białe?

Połknij, a polubisz :D

By | Bjuti Pudi | 12 komentarzy
Myślę, że z okazji tego, że weekend ciągle trwa, temat tablet jest na miejscu. Skoro jest na miejscu, to dziś opowiem Wam na jakich tabletach ostatnio lecę. I nie są to tablety te takie wiecie, co to dzieciaki na nich w Angry Birds grają. Będzie o turbo tabsach do połykania.

 

Taki oto zestaw dostałam na spotkaniu od Noble Medica. Pure Collagen. Dwa opakowania, a w każdym po 100 tabletek.
W skrócie to jest to suplement, który pozytywnie wpływa na stawy, skórę, paznokcie i włosy. Tabletki są całkowicie naturalne i jest to niewątpliwie plus. Kuracja trwa 50 dni i 2 razy dziennie zjadamy po dwie tabletki. Ja jadłam do śniadania i po kolacji. Jako człowiek systematyczny nie miałam z tym problemu. Problemem był na początku zapach 🙂 Otwieram zaplombowane pudełeczko, a tu zapach umarłego jesiotra, albo okonia, ewentualnie karpia. Zdechła ryba, która leżała tydzień na słońcu, tak mogę opisać pierwsze wrażenie. O dziwo, po czasie już nie czułam zdechłej ryby, a tylko rybę. Smród się ulotnił i jakoś przestał mi przeszkadzać. Tabletki są szare, podłużne i spore, nie mają żadnej powłoczki, rzeczywiście 100% natury. Niektórzy mogą mieć problem z połykaniem, ale myślę, że to też kwestia przyzwyczajenia. Takie małe niedogodności w zamian za to, że produkt faktycznie nie ma ani grama chemii. Jedno opakowanie to koszt 59 złotych, w zestawie wychodzi taniej, zajrzyjcie na stronkę KLIK. Czy to dużo czy mało? Nie mnie oceniać, punk widzenia zależy od punktu siedzenia 😉
Tutaj macie więcej szczegółów na co tabletki działają. A czy działają rzeczywiście? Już wyjaśniam jak u mnie przebiegła kuracja. Na początku nie widziałam nic. Po jakimś miesiącu zauważyłam poprawę skóry, a właściwie skóry na twarzy. Faktycznie pojawiało mi się mniej niespodzianek. Zaskórniki nie były już częstymi gośćmi. Jeśli chodzi o gębę, to tak, suplement działa. Tutaj nie mam wątpliwości. Czy skóra była jędrniejsza, bardziej nawilżona- ciężko mi ocenić. Jeszcze nic mi nie wisi, nie marszczę się, więc nie potrafię ocenić preparatu w tej kategorii. Stawy i ścięgna. I tutaj bądźmy szczerzy- żeby sprawdzić działanie, musiałabym pewnie wykonać jakieś badania przed i po kuracji. Wtedy mogłabym powiedzieć- tak suplement pomógł, albo nie- jest do dupy. Mogłabym tutaj słodzić, bo suplement dostałam za darmo od firmy, ale po co? Mnie się kupić nie da 😉 Najwyżej nikt mi nigdy już niczego nie zasponsoruje i wsio 😉 Od podstawówki strzelały mi paluchy u stóp, czasem hopla i sobie wyskakiwały w dziwnym kierunku. Z wiekiem zdarza mi się to rzadziej, ale się zdarza. Możliwe, że palce mniej strzelają, ale tak jak napisałam wcześniej, żebym miała pewność musiałabym odbyć ze dwie konsultacje z lekarzem. Nie odbyłam, więc nie wiem, a rentgena w oczach nie mam 😉
Jeśli chodzi o paznokcie to zawsze miałam mocne, a teraz i tak powlekam je żelem, ale zdaje mi się, że rosną szybciej, bo żel muszę kłaść częściej, więc raczej Pure Collagen coś działał w tej kwestii. Moje włosy ciągle są czymś karmione od wewnątrz, zewnątrz i pewnie pomiędzy też. Rosną jak szalone po tych wszystkich specyfikach, więc pewnie i tabletki miały w tym swój udział. Czy miały na 100% ? Nooo myślę, że jakieś 20% to ich zasługa, ale powiedzmy sobie szczerze- żeby takie testy były wiarygodne, musiałabym zamknąć się w jakiejś klatce, jeść tylko suplement, mieć jednostajną dietę i nic na włosy nie kłaść w międzyczasie. Awykonalne. Producent mówi, że suplement zatrzymuje upływający czas, tutaj się nie zgodzę- zegary w moim domu jak chodziły tak chodzą 😉 A tak serio…musiałabym z 10 lat jeść tabletki żeby to odczuć hehe 😀 No może z 5. Ale skąd miałabym pewność, że nie jedząc ich, proces starzenia byłby szybszy? Pewności brak. Jak przy wszystkich suplementach, do których podchodzę ostrożnie.
Podsumowując- na pewno Pure Collagen pozytywnie wpłynął na moja cerę. Włosy i paznokcie też raczej dostąpiły zaszczytu wzmocnienia. Jeśli chodzi o stawy- cholera wie, możliwe. Czy polecam, czy nie? Myślę, że warto wypróbować na sobie, bo nawet jeśli 100 blogerek napisze, że nie warto, to nie ma pewności, że suplement nie zadziała na wszystkich. To samo w drugą stronę- to, że 100 blogerek będzie Ci wmawiać, że musisz to kupić, nie znaczy, że u Ciebie się sprawdzi. Nie ma innej metody jak testy na samym sobie.
Na koniec chcę Wam jeszcze dumnie zaprezentować moje logo. Dojrzałam do loga hehe 🙂 To co ubzdurałam sobie w głowie, rozrysowała moja uzdolniona kuzynka, którą znajdziecie TUTAJ i TUTAJ. Koniecznie zobaczcie jak Młoda rysuje. Generalnie to cała moja rodzina jest niesamowita, tacy artyści-wariaci 🙂

Im lepsze szyny, tym stacja lepsza

By | Bjuti Pudi | 26 komentarzy
No, hej. Co tam? Tutaj też. Dzięki. Nie ma za co. Dobra wstęp odjebany, można przejść do konkretów.
Już dawno, dawno temu dostałam balsam od Eveline. Jeszcze przy okazji marcowego spotkania blogobab. Nie tak dawno odgrzebałam go w czeluściach szafy z przejściem do Narnii i na Ukrainę (zależy czy skręcasz w lewo, czy w prawo- nie ważne). Jak już odgrzebałam to pomyślałam, że warto go poużywać. I tak używałam, używałam i już się prawie kończy. Ale i tak wystarczył na jakieś półtora miesiąca- nieźle.
Eveline, Just epil, kojący balsam-kompres po depilacji 9 w 1.
Balsam w tubie 125 ml. Tuby nie ma sensu opisywać. Każdy chyba tubkę jakąś w swoim życiu widział? No, to dobrze. To jest taka sama tubka, jaką widziałeś. Że balsam wydajny, to już mówiłam. Dodam, że konsystencja taka jaka powinna być, jeśli mówimy o balsamie, czyli balsamistyczna. Biała. Pachnąca. Bo i kto by chciał śmierdzącą? Nikt. No właśnie. Pachnie kremowo, a nie balsamowo- zaskoczenie. Jakby się człowiek dłużej pozastanawiał nad doborem słów, to by powiedział, że zapach subtelny, nozdrza pieszczący, wyczuwać się zdaje aromaty kwiecia. Ale mi się zastanawiać nie chce, to powiem, że ładnie pachnie. Lubię ładnie pachnące balsamy, ale tego używałam głównie na nogi, więc ciężko mi było dociągnąć nogę do nosa. Nos do nóg też. No matter.
Jeszcze nie wspomniałam, ale już prawie, że to zrobiłam, że balsam jest przeznaczony do partii ciała, które zaznały depilacji. Już wspomniałam. Teraz mam nadzieję, że będę miała wśród Was szacunek na dzielni, za to, że podzieliłam się z Wami tą nowiną. (Miejsce na brawa, może być Fiat Brava, albo coś w lepszej budzie- mogę przyjąć, a co). O czym ja to? Acha! Żeby wkurwić tych co wkurwiam jeszcze bardziej i tych co mi tu piszą, że na głowie mam cieniznę, to wam dowalę. Wszędzie u mnie cienko z kłakiem, małpy 😀 Co mnie niezwykle cieszy, bo nawet jak głupią maszynką nogi oblecę, to mam tydzień spokoju. A na upartego, to mogłabym się pensetą depilować, taka u mnie mnogość kłaków na metr kwadratowy. Akurat wybieram cywilizowane narzędzia do depilacji, ale to temat na dłuższy post. W każdym razie- nie potrafię ocenić, czy balsam spowalnia odrastanie krzaczorów, bo moje mirabelki rosną jak ta mirabelka, co ją psy obsikują, a krowa podgryza- niezauważalnie i ledwie co. Ale… balsam ma inne zalety i już teraz mówię, że do niego wrócę, a to dlatego, bo….nawilża ładnie. Ale nawet nie to jest najważniejsze. Jest to pierwszy balsam, który nadaje mojej skórze fenomenalną, aksamitną powłoczkę, czy jak to nazwać. Skóra jest przekurwamegasuperjapierdzielowowo gładziutka! W dotyku jak nie wiem co- kaczy kuper, jak chmurka jakaś. Nie no, chmurki nigdy nie macałam, nawet się nie da. No gładkie te nogi są, jak po niczym innym, no.
Skład Wam wkleję, bo wiecznie ktoś się dopytuje, jakby się co najmniej na tym znał 😉 Nie interesuje mnię co tam jest, jeśli coś działa dobrze 😉 Nogi mi nie zgniły. Faktycznie efekt nawilżenia jest. Dodatkowo zaobserwowałam, że jak sobie kończyny debilatorem przeoram, to zaczarowana tubka momentalnie łagodzi wszystkie podrażnienia. Wszyściutkie. Jak kończyna swędzi, to też wystarczy posmarować i przestaje. Nie wiem jak swędzenie po komarach, ale po depilacji łagodzi. Wad nie zaobserwowałam. Cena koło dyszki- też jest ok. Nie wiem, no ale nie widzę minusów. Może jak nie domkniemy tuby i na nią staniemy, to balsam wybuchnie? Przypuszczalnie może tak być. Balsam wystrzeli, przypadkowo odbije się od noża, nóż wbije nam się w piętę, pięta zacznie krwawić i się poślizgniemy. uderzymy głową o posadzkę i w ferworze walki wpadniemy do zbiornika z kwasem solnym. Wszystko jest możliwe. Ale to tylko mała wada. Poza tym balsam polecam, a będziecie mieć nogi jak ta lala, albo jak tamta. Sami wybierzcie Wybierzcie przyszłość!  oj, sorki- piszę na fejsie z Macierewiczem i on się o jakieś śmieszne teksty przed drugą turą pyta. To tyle na dziś 🙂 CU 🙂

Odżywczy olejek do ciała od pana Mari(o)ana ;)

By | Bjuti Pudi | 12 komentarzy
Rozleniwiłam się tą wiosną, chwytałam słońce, ale przy leniwej sobocie wracam i opowiadam o ciekawym kosmetyku, który dostałam od Marion.
Nigdy nie lubiłam oliwek, olejków, nienawidziłam jak mi się skóra ślizgała, lepiła i syfiła ciuchy. Jedynym miejscem gdzie lubiłam oleiste substancje były włosy. No, jeszcze latem smarowałam nóżki takim olejkiem ze złotymi drobinkami z Avonu. Tylko odnogi, bo olejek był obrzydliwie tłusty i wcale się nie wchłaniał, ale ładnie lśnił na opaleniźnie, więc czasami się nim przeleciałam 😉 Ach i jeszcze jeden olejek- kakaowy z Ziaji, do opalania- ten akurat uwielbiam, ale tłustość jest fujjj, na szczęście po opalaniu jest jeszcze kąpiel 🙂 Kiedy dostałam paczkę testerską od Marion, lekko się przeraziłam- sto milionów różnych olejków, a ja ich przecież nienawidzę :O Najpierw pootwierałam wszystkie kosmetyki- jestem wąchaczem, musiałam wybadać czym pachną te flaszeczki. I przepadłam. Olejek do ciała miał tak boski zapach, że jeszcze tego samego dnia wylądował na mojej skórze 🙂
Marion, Odżywczy olejek do ciała, Multi oils.
Zacznę od zapachu, bo on mnie uwiódł na starcie. Zapomniałam o tym, że nie lubię olejków, bo chciałam pachnieć tym stworkiem. Pierwsza myśl- jakieś cytrusy, trawa cytrynowa. Niemąż powiedział, że cytryna z czymś słodkim. Potem wczytałam się w skład- znalazłam limonkę oraz Linalol, który imituje zapach konwalii. Wydaje mi się, że czuć też migdały. W każdym razie zapach jest świeży, pobudzający, ale nie ostry, bo przełamany subtelną słodkością. Ciężko jest opisywać aromaty, to trzeba poczuć. Strasznie pięknie pachnie, no tak strasznie, że aż strach 😉
150 ml olejku w poręcznej butelce, atomizer też na poziomie, super działa. No, u mnie to czas przeszły, bo mi flaszka spadła wprost na ten nieszczęsny atomizer i coś pękło. Przełożyłam jakiś z innej flaszki- nie było wyjścia. Butelka wytrzymała, po upadku na płytki jest cała i zdrowa. Takie crash testy to tylko u mnie 😉 A co z działaniem i tłustością? Otóż drodzy Państwo pierwszy olejek, który mnie nie wkurwia. Wchłania się! Niebywałe! Może nie jest to jakieś zawrotne tempo, ale się wchłania, jestem w pozytywnym szoku. A jak mi się nie chciało czekać, to wkładałam ciuchy i też nic się nie brudziło. Ciało ładnie nawilżone i ten zapach. Dla samego zapachu warto wypróbować, tym bardziej, że olejek to koszt niewiele powyżej 10 złotych.
Można się czepiać składu, bo olej argaowy za zapachem i parafina na pierwszym miejscu. Ale mi parafina krzywdy nie robi, więc dla mnie jest ok. Ten nieszczęsny argan mógłby być bliżej początku, no ale dobra. Na pocieszenie dodam, że nie uświadczymy tu konserwantów, barwników i silikonów, więc nie jest źle. Do tego olej migdałowy i słonecznikowy- całkiem fajnie.
Podsumowując- kupię go na pewno, bo jest to pierwszy olejek, który się wchłania i zostawia tylko lekki, nietłusty film. Zapach! Zapach jest cudny, a ja jako wąchacz zwracam na to szczególną uwagę. Cena przystępna i dobra wydajność- stosuję od miesiąca, a jeszcze mam go sporo. Nawilża. Nie bardzo mam się do czego przyczepić. A Wy mieliście? A może znacie jakieś inne ciekawe olejki, które się wchłaniają? Lubicie w ogóle olejki? Bo ja powoli się przekonuję.

A czy Ty umyłeś się na święta?

By | Bjuti Pudi | 24 komentarze
Święta, święta, a jak święta to wypada się umyć po zimie. Chociaż tak z grubsza, zdrapać skorupę, bród spod pazurów wydłubać, bo w zimowych ciżemkach syfu się natłukło, a i futra z wełnianych skarpet najszło. Wiem, że myje to się okna dla Jezusa, ale plecy też by wypadało jakąś szmata przelecieć. Jak jesteście burżuazja to można i wodę dołączyć, a już dla całkowitej szlachty i hrabiostwa to przydałby się jaki specjalny zestaw.
Przeważnie, przeważnie zachowuję się poważnie. Przeważnie, przeważnie myję się żelem, gdy wbijam na łaźnię. Czasem testuję też inne bajery, bo samą wodą myją się tylko frajery. Ostatnio na chatę wbił mi olejek, obiekt pożądania dla wszystkich europejek.
Na fotce jeszcze pełny, dziś niestety pusty jak stodoła na wiosnę. Przywlekłam go ze spotkania blogerek, podarek zawdzięczam The Secret Soap Store. A dziś przed Państwem Naturalny Olejek Lawendowy Pod Prysznic. Używałam w wannie, oby mnie tylko kara nie spotkała 🙂
Flaszka z twardego plastiku, bez żadnych bajerów, lubię tak. Wszelkie info na karteczce, która była fantazyjnie jak ta lala, przywiązana trawką do główki olejku. Trawka zachwyciła kota- bawił się tym i memlał ze trzy dni. 200 ml to taka pojemność w sam raz, chyba, że rozmawiamy o alkoholu, to wtedy 200 ml to stanowczo za mało. Mój ulubiony patent nakrędkowy- kapselek na klika. Wiecie, przyciskamy i lejemy. Jak nie wiecie, to trudno, nie jestem odpowiednią osobą, na odpowiednim miejscu, żeby naród uświadamiać.

 

 

Powiem Wam, że kiedyś miałam pierdolca i non stop kupowałam taki jeden lawendowy żel pod prysznic, aż mi zbrzydł. Kiedy ten olejek trafił pod dach mojej rezydencji bałam się, że zapach może mi się nie spodobać, no bo miałam przesyt tego zapachu. Na szczęście się myliłam. Zapach olejku cudowny, intensywnie lawendowy i bardzo świeży, bardzo, ale to bardzo relaksujący. Czuć świeżą lawendę, taką tyle co ściętą. Mama miała kiedyś lawendę, to wiem jak pachnie. Dopiero ta sucha kojarzy się z zabijaniem moli, świeża lawenda jest po prostu ładna. Słomkowo- żółty olejek, ma za rzadką konsystencję i tego się przyczepię. Mam grabowe łapy i nie umiem dozować cieczy. Jak nadusiłam flaszkę, tak jeb i pół gąbki zachlastane. W sumie to rzadkość olejku to jego jedyna wada, wkurzająca, ale jak ktoś nie jest raptusem jak ja, to nie powinien mieć problemu. Poza tym olejek, jak to olejek- tłuściutki, ale ładnie się pieni. Niewielka ilość wystarczy, żeby umyć ciało. Chociaż ja oczywiście, prawie za każdym razem, dozowałam za dużo. Ale jestem pipa. No i cena taka sobie- 35 zeta, a ja jestem sęp kosmetyczny, nie ukrywam. Będę czaić się na jakieś promo, bo mam węża w kieszeni.

 

Skład macie na zdjęciu. Sporo tam fajnych olejków, myjak nie powinien podrażniać nawet wrażliwców. Tak mi się wydaje. Jako że święta to czas poświęceń i święceń to i ja się poświęciłam. Zawsze, ale to zawsze po kąpieli cała się balsamuję i od 15 lat, może dłużej,  nie było kąpieli bez balsamowania. Ale na etykiecie jest napisane, że po użyciu olejku zbędne jest już balsamowanie zwłok. Zrobiłam wyjątek. Raz jedyny nie użyłam niczego po obmyciu ciała i… olejek działa, a do tego skóra pięknie pachnie przez długi czas. więc jeśli nie lubicie się niczym nacierać, nie macie czasu- to jest to bajer dla Was. Tylko raz się nie pobalsamowałam, bo chciałam sprawdzić, czy skóra będzie faktycznie nawilżona i była. Jednak potem już nakładałam balsam, bo jestem uzależniona, nie potrafię wyjść z wanny i po prostu się ubrać- taki pierdolec.
Chyba to tyle w tym temacie, możecie jeść dalej. Dodam jeszcze, że mam ochotę wypróbować wersję pomarańczową tego olejku- na bank cudnie pachnie. A Wy umyliście się na święta?