Category

Bjuti Pudi

Kocie obsesje z Le Petit Marseillais

By | Bjuti Pudi | 20 komentarzy
Tak się wszystko złożyło, że ostatnio u mnie wysyp niespodzianek 🙂
Kolejną  miłą niespodzianką dla mnie było zostanie ambasadorką Le Petit Marseillais dzięki rekomenduj.to.
Nie chwaliłam się wcześniej, bo nie lubię zapeszać. Wolę poczekać, aż wszystko jest na 100 procent i dopiero ogłosić to światu.
Paczka dotarła do mnie we wtorek.
Wszystkie dziewczyny już miały ambasadorskie podarki, a ja nie. Wychodząc z domu znalazłam kurierską karteczkę- nic na niej nie było oprócz numeru telefonu. Dzwonię i pytam o co się rozchodzi. A jakiś przezorny młody kurierek informuje mnie, że zostawił mi paczkę w garażu, bo bał się, że zmoknie. Nooo na to nie wpadłam 🙂 Polazłam do garażu i znalazłam dobrze ukryte pudełeczko. Pomysłowy chłopczak!
Lecę do domu na złamanie karku, żeby to wszystko wydłubać jak najszybciej.
Januszowi od razu spodobało się pudełko. To pierwsze… 😀

Wlazł i zaczął czytać przewodnik po świecie Le Petit Marseillais. Powiem Wam, inteligentny koczis z niego.
Ja gmerałam dalej.
Dalej było piękne pudełeczko, które zachowam na jakieś skarby, bo ja chomik jestem- jeśli chodzi o praktyczne przedmioty.
Oczywiście Rudas zaopiekował się i tym pudełkiem. Kokardka bardzo go zaabsorbowała.
Ja gmerałam dalej…
Wewnątrz znalazłam raj dla oka i ciała oczywiście 🙂 Dwa pełnowymiarowe produkty- balsam do ciała oraz żel pod prysznic.W dwóch bocznych “kasetkach” siedziało sobie 20 próbek żelu i 20 balsamu, na które już znaleźli się chętni.
Oba produkty już wypróbowałam i muszę Wam powiedzieć, że już po pierwszym użyciu jestem mile zaskoczona! Więcej napiszę o tych produktach gdy będę bliżej dna, żeby moja ocena była jak najbardziej rzetelna.
Oczywiście Janek też był przeszczęśliwy!
Jak mi gadzina nie zeżre kosmetyków, to chętnie podzielę się z Wami moją opinią na ich temat. Póki co drań zrobił sobie domek z kartonu i tam spędza dzień. Wczasowicz kurwa jego mać 😀
No, to się pochwaliłam i to by było na tyle dzisiaj 🙂

Konkurs, nagrody i włosy piękne jak jasny kapelusz!

By | Bjuti Pudi | 12 komentarzy
No, witam 🙂
Tak jak wspominałam, w ostatnim czasie nastąpił u mnie wylęg nowości.
Właśnie otrzymałam od firmy BAYER zestaw tabletek Priorin Extra. No, dla mnie extra, nie ma to tamto. Jak wiecie, albo i nie walczę o lepsze włosy. Walczę kłami i pazurami, bo marzą mi się kłaczki Roszpunki. Z pomocą przychodzi mi ten oto specyfik.

Żeby Was nie zostawiać tylko z moją radością, napiszę kilka słów o tym zacnym specyfiku. Oczywiście sama z głowy tego nie wymyślam- informacje dostałam od przemiłej Pani Marty, która też zaproponowała mi współpracę i bycie króliczkiem doświadczalnym z czego ogromnie się cieszę. Już zacieram łapki i zaczynam łykać czary zamknięte w małej kapsułce!
Damy tabelkę, dla wzrokowców…
 I napiszemy coś mądrego, żebyście mieli rzetelne informacje o produkcie 🙂



Co to jest Priorin?
Priorin Extra to specjalnie stworzona unikalna formuła 3ACTIV+ z dodatkiem biotyny, która pozwala utrzymać zdrowe włosy. Formuła 3ACTIV+ z biotyną to połączenie ekstraktu z prosa, L-cystyny i kwasu pantotenowego z biotyną.

Unikalna formuła preparatu Priorin Extra
Priorin Extra wzmacnia cebulki włosów od wewnątrz dostarczając im niezbędnych składników odżywczych. Unikalna formuła 3ACTIV+ z biotyną odgrywa dobroczynną rolę w utrzymaniu zdrowia Twoich włosów.
Proso jest jedną z najstarszych i najbardziej wartościowych roślin uprawnych na świecie.
L-cystyna jest aminokwasem wchodzącym w skład większości białek w organizmie. Jest również jednym z podstawowych budulców włosów. Zdrowy włos ludzki zawiera nawet 14-16% cystyny.
Kwas pantotenowy ułatwia produkcję energii w komórkach, również tych odpowiedzialnych za wytwarzanie i odżywianie włosa.
Biotyna należy do witamin grupy B. Jest niezbędna do prawidłowego metabolizmu składników odżywczych i ich wykorzystania przez organizm. Jej dodatek odżywia włosy i zapobiega ich wypadaniu.

Priorin Extra wspomaga utrzymanie zdrowych, pięknych włosów i może być stosowany w następujących przypadkach:

  • długotrwałego narażenia na stres
  • zmian hormonalnych w okresie menopauzy*
  • zmian hormonalnych w okresie ciąży i karmienia piersią*
  • zmian pór roku (wiosna i jesień)
  • stosowania diet
  • zmian o podłożu hormonalnym, np.łysienia androgenowego
Teraz już wszystko wiecie! Wiecie, że nie jest to jakaś popierdółka tylko coś extra, jak sama nazwa wskazuje. wszystko przebadane, bezpieczne i podejrzewam, że super skuteczne jak jasny gwint i jasny kapelusz razem wzięte!  Ja zabieram się do wielkiego testowania, a dla Was mam niespodziankę! Bo przecież Wy też pewnie chcielibyście wzmocnić swoje włosięta, prawda?
Chcecie wygrać trzymiesięczną kurację dla swoich włosów? Nic trudnego! Wystarczy wejść na stronę  www.wyprobujpriorinextra.pl i wypełnić ankietę na temat swoich włosów, z użyciem unikalnego kodu mojego bloga nBokK3hXC. Jeśli będziesz danego dnia pierwszą osobą, która zakwalifikuje się jako grupa docelowa dla produktu (odpowiednia ilość punktów, która spełnia kryteria tabletek)- otrzymasz 3 miesięczną kurację! Kiedy już Ci się uda, a wierzę, że tak- będziesz zobowiązana do wypełnienia 3 ankiet podczas 3 miesięcznego stosowania produktu. Super zestaw możecie wygrać codziennie, zaczynamy już jutro i gramy przez kolejne 10 dni. Zawsze o 18:00 macie szansę na nagrodę. Proste? Jasne!A tutaj jeszcze trzy słowa od xędza  prowadzącego w formie obrazkowej, żeby było jeszcze łatwiej połapać się w konkursie 🙂

Teraz wiecie już wszystko 🙂
Zaczynamy jutro o 18:00! Kto pierwszy ten lepszy! Wierzę w Was dziewczyny i co najmniej 9 z Was ma wygrać i kropka! Już dziś zbierajcie siły Maleństwa, jutro przypomnę Wam o wszystkim na fejsiku.
I pamiętajcie- gramy lepiej niż Owsiak!

 

Śmieciucha (o)lśniła mi włosy

By | Bjuti Pudi | 43 komentarze
Mimo intensywnego tygodnia znalazłam chwilę dla moich kłaków oraz bloga.
Przedwczoraj  udało mi się zrobić PEELING KAWOWY.
Wczoraj na noc nałożyłam olejek migdałowy, z którym spędzam ten miesiąc.W sekrecie powiem Wam, że sprawdza się rewelacyjnie i wkrótce wystawię mu laurkę.
Tymczasem dzisiaj z okazji Dnia Kłaczanki zrobiłam pewną miksturę.
Na te otłuszczone włosy postanowiłam nałożyć coś ekstra. Polazłam do kuchni. Właściwie to do salonu, który wygląda jak “jebnął atom w róg chałupy”. Wszystkie pierdoły z kuchni leżą tam dzielnie i czekają na swoją kolej w moim życiu lub też na wypieprzenie w kosmos.
Byłam bardzo dzielna. Znalazłam jajko, nawet dwa. Ale co z jednym jajkiem będę szaleć? U licha! Przy mało po stokroć! Spomiędzy lodówki, a krzesła wyjęłam miód. Nooo to już coś. Jajka we włosy- dobry pomysł. Miód tym bardziej. Zawsze na mnie dobrze działał, czy to w herbacie czy na włosach. Solo- za słodki. Miód od Babci, nie jakieś popłuczyny ze sklepu. Babcia od miesiąca przesiaduje w ogródku, łapie pszczoły i wykręca je do słoika. Potem sobie latają takie wymiętolone. Kiedy już wygromaliłam się z miodem dostrzegłam oliwę. Oliwa z oliwek żeby nie było, że z czegoś innego. Prosto ze słonecznej Sycylii. Z mafią mam dobre układy, więc i sycylijskich smakołyków u mnie nie brakuje.
Tu miała być fotka tego czego użyłam, ale w tle taki rozgardiasz, że klękajcie narody.
Dlatego wkleję Wam inne zdjęcie mojego autorstwa.

Zezowaty ślimak jedzący (łac. zezus zjebusus ślimakus jedzącus ). Ej, wyobrażacie sobie mieć oczy na słupkach? Dobry bajer nie?
Wymieszałam jedno jajco z jakąś łyżką miodu i łyżką, może dwiema oliwy. Lałam na oko, bo nie mam pojęcia gdzie są łyżki. Wymieszałam dokładnie czymś co było pod ręką i poszłam do łazienki.
Pacze, pacze, a to jakieś rzadkie. To dowaliłam garstkę maseczki, która jest nie do zużycia, choć mam zamiar kiedyś ją zużyć.
Zdjęcie maski pojawia się po raz milionowy, ale cóż poradzę- jej pojemność pozwala mi na dodawanie jej do niemal wszystkiego prócz obiadu. Na obiad były pierogi. Od Mamy. Bo moja kuchnia jest w salonie, a salon chyba w ogródku 🙂
Po domieszaniu maski wyszła mi fajna piankowata prytka. Nadal luźna jak stolec po śliwkach z mlekiem, ale już na tyle sensowna, że we włosy dała się wetrzeć.
Nałożyłam, przykryłam czepkiem foliowym na to czapka i poszłam troszkę zapierdalać.
Maska pozostała na moim kaczym łbie na czas skrobania kleju z nowych płytek i czyszczenia pyłu, który jest wszędzie i jeszcze długo będzie mi towarzyszył. Chyba po dwóch lub trzech godzinach poszłam umyć jajecznicę.
Umyłam Facelle i jeszcze na dosłownie minutkę nałożyłam ODŻYWKĘ. Jakoś tak bez niczego po szamponie czuję się dziwnie. Jakoś tak nieswojo, jakoś tak jakbym otworzyła oczy, a ja stoję goluteńka na środku jakiejś międzynarodowej imprezy. Fantazja mnie ponosi.
W każdym razie włosy spłukałam, zawinęłam w ręcznik, wykąpałam się i po wyjściu z wanny w końcówki wtarłam olejek, całość spryskałam termikiem i wysuszyłam.
I tam tam tammm
Z prawej strony wdziera mi się słońce i włosy biją rudością. Kurwa polećcie mi farbę- hennę bez chemii, która nie spierdzieli z włosów po dwóch tygodniach.
Moja maseczka świetnie nabłyszczyła włosy (miodek). Usztywniła ( białko jajka- tak mi się wydaje). Nawilżyła (oliwa z oliwek).
Generalnie ( nie lubię tego słowa, ale mi pasowało) włosy są miękkie choć czuć, że nabrały sztywności- w pozytywnym znaczeniu tego słowa, ot nie latają jak puch. Są miłe w dotyku i ładnie się układają. Czuć, że są nawilżone, śliskie, takie żywo-żwawe, aż miło se pomacać. A ja macać lubię. Maseczka “śmieciucha” pozytywnie mnie zaskoczyła. Myślę, że jeszcze do niej wrócę, być może dorzucę jeszcze coś. Może jogurt? Może krew z kota? To się jeszcze zobaczy.
A Wy robicie takie śmieciuchy? Z tego co nawinie się pod rękę, a potem na głowę?

Szok i niedowierzanie- żel na wszystkie bolączki

By | Bjuti Pudi | 27 komentarzy
Dobra mam chwilkę czasu, to jedziemy z koksem 😉
Wiem, że niektóre osóbki czekały na tę recenzję, więc dziś przedstawiam Wam…
Żel aloesowy od firmy Safira.
Swoje opakowanie dostałam od Weroniki. Właściwie to wymieniłam się za sałatę, ale to długa historia 😉 Dzięki jej  uprzejmości ( kurwa ale słodzę 😀 ) miałam okazję przetestować to cudeńko.
Słoiczek pojemny, łatwy w użytkowaniu, zakręcany, przezroczysty, ale to chyba widzicie, nie? 300 mililitrów to całkiem sporo.
W środku galaretowata substancja. Ale nie jest to galareta wieprzowa (mniam) tylko żel z aloesu z niewielkimi dodatkami, ale to zaraz 😉 Pachnie jakby nie pachniał. Coś świeżego i nic konkretnego.
Używałam na włosy. Tutaj wspominałam o tym eksperymencie KLIK. Rzeczywiście włosy polubiły się z tymi zielonymi gluciskami.
Przez około miesiąc używałam żelu zamiast kremu na noc. Muszę przyznać, że i ten eksperyment się powiódł. Zdecydowanie zmniejszyła się liczba zaskórników, a buzia była świetnie nawilżona i myślę, że to zastosowanie żelu jest najlepsze. Próbowałam pod makijaż kłaść hultaja i też było git majonez jak u pani Basi. Ale pod makijaż mam inne cudeńko, o którym wkrótce.
Kolejne zastosowanie- poślizg (haha nie do tego obślizgłe zboczuchy! ) po opalaniu 🙂 Żel przetestowałam po tym jak pierwsze słońce zaatakowało moje cycki. No w sumie to dekolt, bo cycki były skitrane. Ale powiedzmy, że cycki. Lubię słowo cycki. Cycki, cycki, cycki, dobra wystarczy 😀 Po kilkukrotnej aplikacji chrupiąca skórka ładnie się przygasiła. Nic nawet nie zlazła. Nie piekła tak jak przypuszczałam, więc kolejny punkt dla dziada borowego.  O żelu, żelu dałeś mi ukojenie, ma dusza rada, me serce radosne i piszę Ci wiersze miłosne. Dobra przesadziłam 😀 Coś dzisiaj mój defekt pod czaszką jest nadmiernie pobudzony. Aha, jak nawaliłam świntucha na grubo to troszkę się wałkował na zielono, co wyglądało średnio, ale jako że byłam na terenie posiadłości latało mi to koło du… nosa. Niech będzie nosa!
Aplikowanie na nieproszonego gościa (czyt. pryszcza) jest również wskazane. Ładnie pochłania nieprzyjaciela. Może bez szału, ale wygaja skurwiela.

Aloesu troszkę jest jak sami widzicie, dokładnie 41%. Gdyby żel był alkoholem, z takim procentem byłby najpopularniejszą galaretką na imprezach. Skład niczego sobie.
I tak to.
Już mi się huncwot kończy, ale rozglądam się za kolejnym. Bardzo praktyczny wielozadaniowy kosmetyk, który przydaje się w wielu okolicznościach, dlatego też uważam, że warto go mieć na swojej półce. Daję mu piątkę z plusem. Polecam z czystym sumieniem.
Pozdro z końca świata 🙂

NOUN- skarpetki złuszczające na każdą kieszeń!

By | Bjuti Pudi | 60 komentarzy
Uwielbiam stopy. To prawie fetysz. Oglądam się za ludzkimi stopami. Oczywiście tymi ładnymi. O swoje dbam, chucham i dmucham. Nienawidzę kiedy laska niby zadbana ma odpryśnięty lakier na paznokciach u stóp lub co gorsza, spod tego wielkiego paskudztwa wyłania się bród. Nienawidzę spierzchniętych pięt i skóry grubości lodu na rzece. Oczywiście rozumiem, że niektórzy mają utrudnione zadanie- skóra na stopach mimo wielu zabiegów pozostawia wiele do życzenia. Choć nie oszukujmy się- widać kto o stopy dba, a kto niekoniecznie, szczególnie latem kiedy królują nam odkryte buty.
O czym będzie dziś?
Mała podpowiedź 😉

Nie będzie wcale o psokrólikach. Będzie o skarpetkach. Skarpetki złuszczające- hit ostatnich tygodni. Tylko dlaczego pilingujące skarpetki są takie drogie? Wcale nie muszą! Nie musicie wydawać siedemdziesięciu czy nawet stu złotych za kawałek jednorazowej folii z płynem w środku!
Przychodzę z pomocą! To ja Super Spajder Kapitan Pudernica 😀
NOUN 7- dniowa kuracja złuszczająco- regenerująca na stopy, za zawrotną sumę 15 złotych! Słownie- piętnaście złotych!!!
Zamówiłam na AlleDrogo przy okazji innych zakupów. Pomyślałam, że za taką cenę warto spróbować. Jednocześnie przetestowałam taki sam zestaw na moim nie-mężu. Moje stopy miały tylko jeden niewielki odcisk, ogólnie były w stanie dobrym. Lekko szorstkie pięciory. A u faceta to wiadomo- zawsze jest więcej do roboty 😉 Niestety obiekt nie podszedł entuzjastycznie do obfotografowania eksperymentu. Musicie zadowolić się moimi stopami.
Standardowe opisy, co to za cuda i dziwy , że stopy nasze po użyciu staną się miękkie jak smalec na słońcu, że odciski przejdą na sąsiada i takie tam. Dowiemy się też jak to coś na stopę wsadzić. Jest nawet niesamowity rysunek. Skład. Przeciwdziałania. Do podpunktu o zakazie używania przez cukrzyków pragnę dodać dwa słowa. Otóż cukrzycy mogą używać skarpetek, ale pod warunkiem takim, że skonsultują to ze swoim lekarzem oraz lekarz pozwoli na taki zabieg. Nie będę wchodzić w szczegóły, bo nie chcę żeby ktoś powiedział, że ja pozwoliłam. To jest sprawa indywidualna, więc jeśli ktoś chce wiedzieć czy może sprawdzić działanie, istnieje jedna droga- wizyta u lekarza. Ja tylko informuje, że jest taka możliwość, a informacja jest bardziej ostrzeżeniem niż całkowitym zakazem. Dobra. Wygadałam się 😉
Nie robiłam stu milionów zdjęć, bo uważam, że to bez sensu. W woreczku były po prostu dwa worki w kształcie skarpet. Odcinamy górę, wsadzamy stopę, mocujemy (dostosowujemy rozmiar)  taśmą dołączoną do zestawu,zakładamy normalne skarpetki i cęcnimy jak debile około dwóch godzin. Można w tym chodzić, ale w workach bulgocze płyn, który wżera się w przeszczepy. Uczucie nijakie, jak siedzenie w mokrych skarpetkach. Żadnej ekstazy, wybuchów szału, ani nic z tych rzeczy. Po dwóch godzinach umyłam stopióry samą wodą i poszłam spać.
Pierwszego dnia nic się nie działo. Myślę se, chujnia. Chciałam zaoszczędzić to teraz mam.
Ale drugiego dnia zaczęłam odczuwać ściągnięcie na skórze stopy. Skóra była jakby nie moja. Naprężona, błyszcząca jak bibułka i sucha z wierzchu. Czułam się jakby mi ktoś dał cudze stopy 😉
Tutaj nie widać tego tak bardzo. Ale specjalnie dla Was próbowałam zrobić jak najbardziej obleśną fotkę. Tylko spójrzcie- stopy pieprzonego Hobbita!
Pomarszczona stopa jak wór starego dziada.
Trzeciego dnia zaobserwowałam pierwsze pęknięcia na skórze pomiędzy palcami.
Dnia czwartego grzbiet mojej stopy wyglądał już paskudnie.
Zaczęła kruszyć się sucha skóra. Podbicie nie wyglądało wcale lepiej.
W życiu nie miałam tak paskudnych stóp! A to był dopiero początek!
Piąty dzień to był armagedon, tak samo szósty i siódmy! Wszędzie ta jebana skóra! Nie mam fotek. I wcale nie dlatego, że chciałam Wam oszczędzić tego widoku. Po prostu wszędzie chodziłam z odkurzaczem, a nie z aparatem. Czułam się jak jaszczurka, wąż jakiś albo pająk w trakcie wylinki. Człowiek skóra, wszędzie syf, po całym domu skóra, wszędzie skóraaaaaaa!!! No, ale sama chciałam. Oczywiście paluchy (u rąk 😉 ) mnie swędziały i co mi jakaś skóreczka odstawała to ja ją ciach! Odrywałam. Nie jest to zabronione. To se skubałam. Mam specjalną fotkę skubańca 😉 Na dowód, że skarpetki działały jak trzeba.
Skóra, fura i komóra! Skórki same złaziły, choć trochę im pomagałam, nie mogąc się opanować 😉 Wszystkie były suche jak pieprz.
Ósmego dnia prawie całe stopy, były już jak nowe. Zostały pojedyncze “placki” ze starą powłoką.
Dziewiątego dnia kurwicy dostawałam, więc resztek pozbyłam się za pomocą peelingu do stóp. Jakby nie to, to pewnie minął by jeszcze jeden dzień do zakończenia kuracji. Zakończyłam ją przed czasem.
No i?! No i?!
R E W E L A C J A!
Jeśli myślicie, że zrobienie fotki własnym stopom to bułka z masłem, to się kurwa grubo mylicie.

 

To na stopie to nie gówno muchy, tylko pieprzyk. Ponoć ten na lewej stopie oznacza, że posiadacz lubi podróże. Ja lubię, nie wiem czy to zasługa pieprznika.
Ale jakie stopy są miękkie! Jakie gładkie! Zawsze miałam zadbane stopy, ale po tych turboskarpetkach to już jest szał wacka! Powiecie, że co to za filozofia zregenerować stopy, które na co dzień są w dobrym stanie. Okej, ale mimo wszystko moje stopy są teraz jeszcze zajebiściej zajebiste. A jeśli chodzi o stopy w gorszym stanie, to kuracja działa równie dobrze, a rezultaty są jeszcze bardziej wyraźne.Sprawdziłam na nie-mężu! Musicie mi wierzyć na słowo, ale jego stopy są teraz rewelacyjne.
Polecam wszystkim, którym nie straszne jest kilka dni z wężem zrzucającym skórę.Warto. Odkurzacz w gotowości i możecie eksperymentować. Podczas złuszczania nie należy używać kremów i innych pierdół do stóp.
No i cholera to tylko 15 złotych, a nie stówa! Świetny tani produkt, który nie obije Wam kieszeni.
Daję szóstkę z plusem i idę coś w końcu zjeść 😉

Słoneczna pielęgnacja i kolorowe sny ;)

By | Bjuti Pudi | 30 komentarzy
Hej ho pirackie kłaczanki 🙂
Ostatnio zaniedbałam bloga, bo mam na głowie tyle, że aż mi szyja cierpnie, ale dajemy radę dziołchy i jedziemy z koksem 😉
Włosowa niedziela trwała niemal tydzień u mnie, włosy dostały tego czego chciały 😉
Wszystko zaczęło się w połowie ubiegłego tygodnia. Kiedy dni nie były jeszcze tak upalne moje włosy śniły o poprawie koloru. Nie mogłam im odmówić tej przyjemności. Niezawodna Patryszja pomogła mi z Khadi w odcieniu indygo, o którym pisałam już TUTAJ.
Przy pierwszym podejściu do indygo, kolor pięknie trzymał się około dwóch tygodni. Później cholernik wypłukiwał się sama nie wiem kiedy i zostałam z pstrokatą sierścią, co najbardziej było widoczne w słońcu. Tym razem postanowiłam dorzucić nogę nietoperza, żeby efekt był lepszy, a henna trzymała się lepiej. Niestety nie mogłam złapać nietoperza, więc do mieszanki dodałam łyżeczkę soli. Potwornie bałam się, że moje włosy po takiej mieszance wybuchowej przesuszą się na maksa. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie kiedy okazało się, że nie tylko włosy nie zostały mocniej przesuszone, ale i były mniej wysuszone niż przy pierwszym podejściu do indygo! Jestem jakaś dziwna, czy coś 🙂
Siedziałam z indygo na głowie około 3 i pół godziny, po czym resztkami sił o pierwszej w nocy zmyłam konusa i wysuszyłam włosy. Męczyłam się bez mycia dwa dni i drugiego na na noc nałożyłam na sierść olejek migdałowy. O tym olejku więcej napiszę wkrótce, bo to właśnie z nim spędzam czerwiec. W sekrecie powiem Wam, że ten olej bardzo przypadł mi do gustu.
Kolejnego dnia, rano umyłam w końcu włosy, nałożyłam maskę. Radical na skórę głowy, w końcówki Vatika, na całość mgiełka Marion i suszymy. Kolor wyszedł genialny, jeszcze troszkę rudości w słońcu jest, ale jest lepiej. Mam nadzieję, że sól pomoże w utrzymaniu koloru, bo jak nie to będzie wojna. Jeszcze nie wiem, który kraj zaatakuję, ale poleje się krew i będą łzy 😉 Jeśli używacie indygo z Khadii- zdradźcie mi Wasz sekret, co robicie, żeby dziadostwo trzymało się lepiej i dłużej.
To nie koniec włosowych dni, to dopiero początek 😉
Przy jednym z postów jedna z dziewczyn poleciła mi odżywkę z serii profesjonalnej z Isany. Wersja do suchych, zniszczonych włosów. Ale oczywiście akurat tej w drogerii nie było. Tak się złożyło, że akurat objętość była w promocji od Isanki profesjonalki to wzięłam. Pięć złotych to jak za darmo za pół litra. Odżywka ma niezbyt przychylne recenzję, ale ja po dwóch użyciach widzę, że mi nawet pasuje.  Ale o tym napiszę po dokładniejszej analizie.
Wróćmy do kolejnych dni kłaczanki.
W sobotę słońce tak fajowo nakurwiało z nieba, że nie mogłam się powstrzymać przed wyłożenia moich zwłok w ogródku. Jako, że po opalańsku i tak trzeba umyć włosy, skorzystałam z naturalnego podgrzewania czupryny. Zanim wylazłam na światło dzienne nałożyłam na włosiska porcję olejku migdałowego pomieszanego z maską Kallos.
Maskę muszę zrecenzować w najbliższym czasie, ale mam tyle rzeczy do opisania tutaj, że nie wiem za co najpierw się łapać. Tak czy siak wkrótce coś o niej skrobnę.
Namaściłam włosy olejem i maską, zwinęłam w ślimaka i owinęłam łeb turbanem z koszulki- jestem taka oryginalna ho ho 😀
Po dwóch godzinach na słoneczku umyłam siebie, umyłam włosy. Po umyciu łepetyny wypróbowałam wspomnianej odżywki objętościowej z Isany. Noooo i powiem Wam, bardzo fajne kudły miałam po tym zabiegu!
Czynność powtórzyłam w niedzielę, dokładnie te same kroki.
Włosy napiły się dobroci po hennowaniu, są miękkie i ładnie się układają. Tym razem co prawda nie przesuszyły się jakoś bardzo, ale dziś stwierdzam- moje włosy są fajne 😉 Odżywka Isankowa nie daje może jakiegoś efektu puszapa, ale włosy są ładnie odbite od nasady i nabrały lekko objętości.
Kolor zaczyna coraz bardziej mi odpowiadać, tylko niech się cholera trzyma dłużej, bo nie zdzierżę. Włosy me przypominać włosy poczęły z czegom rada. Grunt to to, że się nie cofam tylko posuwam powoli na przód z moją regeneracją 🙂
A jak tam Wasze dbanie? Jesteście systematyczne, czy dbacie o włosy od przypadku do przypadku? Ja się uparłam i mam mieć piękne, lśniące włosy do pasa. I koniec kropka- nikt mnie nie powstrzyma 😀

Odżywka, która odmieniła moje życie

By | Bjuti Pudi | 40 komentarzy
Dzień kłaczanki się odbył, jak nie jak tak. Choć nie ukrywam, że ta niedziela była skromna.
Szykuję się do drugiego podejścia z INDYGO. W związku z tym odstawiłam olejowanie na kilka dni oraz staram się za dużo chujstwa na włosy nie pchać.
Dzisiaj było lekkie oczyszczanie. Zrobiłam piling CUKROWY. Wiecie trochę z lenistwa akurat postawiłam na cukier, bo nie chciało mi się specjalnie kawy zaparzać, bo normalnie jej nie piję. O tym sposobie już pisałam. Kto zechce kliknie w niebieski napisik i poczyta o tym jakie mam zdanie w tym temacie. Drugie mycie odbyło się normalnie, a potem nałożyłam zwykłą, choć zacną odżywkę, która nie ma w sobie za dużo śmiecia i którą uwielbiam.
Żeby nie zostawiać Was tak przy niedzieli z kilkoma zdaniami i niedosytem napiszę co to za odżywka i co o niej sądzę.
Isana, odżywka nawilżająca do włosów suchych i zniszczonych. Po niemiecku ma jakąś nazwę typu Feuchchujumuju achtung junge nain nain. Nie znam niemieckiego. Dla mnie wszystko w tym języku brzmi jak rozkaz rozstrzelania czy inny wyrok śmierci. Kiedyś nawet przyszło mi do głupiego łba żeby się tego języka nauczyć, ale rzuciłam okiem i mi przeszło. Chyba wolę chiński. Nie ważne. Jak zwykle odbiegam od tematu 🙂
Producent wypłakuje się nam w rękaw, jaka to ta odżywka nie jest genialna, jak to nie nawilży i nie odnowi. I powiem Wam, że się zgodzę! Kupiłam ją w promocji (jak zwykle) za jakieś pięć zeta w Esesmanie, bo tam tylko są dostępne Isanki. Lubię mieć pod ręką jakąś odżywkę, a nie tylko maski, sraski, wynalazki. Wiem, że różne blogerki i BlogĘrki, te mniejsze i te całkiem guru chwaliły Isanę z jakimś tam olejkiem bobosu, bibosu czy inny wynalazek. Nie wiem, nie znam się, nie orientuję się, zarobiona jestem. Kupiłam tą, bo jak na moje ślepe oko skład ma nie najgorszy. Wrzuciłam w koszyk.
No i stało to to aż żem się spłoszyła i przypomło mie się. I Panie i Panowie kapelusze z głów, szacun total, git majonez. Niby zwykła odżywka, a bije na głowę maskę GRANAT I ALOES z Alterry, którą blogerki okrzyknęły super hitem. No, nie powiem zła nie jest, ale skoro ta odżywka jest lepsza od tamtej maski no to come on- nie wierzcie internetom.
Odżywka ma zbitą i treściwą konsystencję, moim zdaniem bliżej jej do maski niż tylko odżywki. Wkurwia mnie tylko fakt, że opakowanie jest niewygodne. Flaszka jak flaszka, ale jest z tak twardego plastiku, że trzeba wiedzieć jak ją ścisnąć żeby wydobyć zawartość, szczególnie przy końcówce odżywki. Ale dobra kij jej w oko. Niech będzie, przemęczę się. Nie kupuję niczego dla opakowania. Kij z butelką.
Zszokowało mnie, że producent nie kłamie 🙂 Dziwne co? Niby w składzie nie ma silikonów, ale włosy po tym wynalazku są błyszczące i odnowione. Nie wiem jak, ale efekt jest genialny. Może to faktycznie dzięki wyciągom z bawełny zbieranej przez niewolników. ( Dobrze, że nie przez zwierzęta, bo połowa opętanych wege wega czy jak tam oni by protestowało. Piszę, że połowa, bo połowa z nich pewnie normalna. To żeby nie było, że im jadę 😀 ). Jak by nie było, włosy naprawdę są nawilżone. Są sypkie i sypią się jak panny przy ekspresówce. Znaczy sypią się, nie że wypadają, tylko ładnie przelatują przez dłoń czy co tam podstawicie. Błyszczą się, powtarzam się. Są miłe w dotyku jak jakieś pierdolone kurczątka. Miękkie jak penis stulatka i chce się je głaskać- zupełnie przeciwnie jak owego penisa.
Jeśli miałabym oceniać produkt w kategoriach odżywek- daję szóstkę. Bez plusa, bo ten twardy plastik zaburza moją wizję produktu genialnego pod każdym względem.
Ta niby zwykła odżywka odmieniła moje życie. Stałam się po niej piękna, mądra i bogata. A wszystko dzięki niej, musisz ją mieć, w przeciwnym razie zamienisz się w nieatrakcyjne truchło i po nocach będziesz musiała trzymać kredens.
Tyle.
Idę.
Wesołych świąt!
Czy tam Dnia Dziecka, no matter, oby wesoło było 🙂

Zielony zestaw małego wojownika

By | Bjuti Pudi | 20 komentarzy
Jasny kapelusz za chwilę będzie 40 tysięcy osób, które zaglądają mi na bloga, który ma tylko ze 3 miesiące. Czyście pogłupieli? Mój drugi BLOG jest lepszy, tu tylko plotę głupstwa o głupstwach hehe 😉
Ale ja nie o tym. Ja o tym dzisiaj —>
Odświeżający krem nawilżający z nagietkiem oraz delikatny żel do mycia twarzy do skóry suchej i wrażliwej z aloesem. Zestaw od  Green Pharmacy. Kupiłam wieki temu w Naturze. Krem za około 6 złotych, a żel chyba za 4,99 w jakiejś śmiesznej promocji. Wydajne chultaje jak jasny gwint. Ale czy się sprawdziły czy nie…
Krem obgadamy w pierwszej kolejności. Wydajny jak cholera. Ze 3 miesiące go używam i jeszcze trochę go siedzi w pudełeczku. Stosuję na dzień, jakiś czas używałam też na noc, ale znalazłam co innego na nocne ukojenie. W każdym razie słoiczek ogromny jak na krem do twarzy, bo 150 ml, jeśli dodamy do tego, że krem kosztował grosze to łał. Opakowanie ponoć retro. A ja wiem czy retro czy co- dla mnie zwykły, poręczny kawał brązowego plastiku z jakimiś kwiatkami. Nie mnie w to wnikać. Pudełko przyda mi się na mieszanie jakichś wynalazków, bo ja chomikuję wszystko co mogę ponownie użyć 😉
Tutaj kremowy przód. Nic nadzwyczajnego.
A tutaj coś bardziej istotnego. Jak sobie fotkę powiększycie to doczytacie co tam producent obiecuje i z czego kosmetyk się składa. Coś tam niby dobroci jest napchane. Ale zaznaczam, że krem ma w sobie parafinę, którą nie każda skóra lubi. W moim przypadku parafina nie szkodziła, krem nie zatykał porów, wszystko ok.  Konsystencja raczej zbita, ale nakłada się łatwo. I parabenów nie ma 😉
Sporo czasu spędziłam z tym kremem i muszę powiedzieć, że nie mam zastrzeżeń. Owszem nie było szału, żadnych fajerwerków, aczkolwiek wszystko z buźką dobrze. Krem dobrze nawilża. Nadaje się także pod makijaż, nic się nie roluje. Przeciwnie- ładnie i szybko się wchłania i nie świeci, ale skóra pozostaje gładka i nawilżona. Jakoś mocno mi cery ten krem nie poprawił, ale też z mordą problemów nie mam, więc co tu poprawiać? Ot dobry krem do codziennego stosowania, który zrobi to co ma zrobić i już. Nawilży, ukoi- naprawdę godny polecenia, z tym, że nie będzie jakiegoś łał. Ale o ile wasza skóra nie ma nic przeciwko parafinie, będziecie zadowolone 🙂
A jak z żelem było? Wydajny też. Jeszcze mam dziada, już na wykończeniu, ale jeszcze cipie. Używam go rano. Więc nie wiem, czy dałby radę z makijażem. Zmywa co ma zmyć. Jest trochę za bardzo wodnisty i spieprza z dłoni jak ślimak, ale daję radę. Pompka się nie zacina. To plus. To pudełeczko też wykorzystam, mam zamiar przelać w nie olej z migdałów, którym olejuję włosy. 270 ml to ani dużo, ani mało, ale mimo dziwnej konsystencji wystarcza na długo. Wkurza mnie tylko, że się nie pieni za dobrze, ale to kwestia upodobań.
No myje. I usuwa syf po nocy- muszę się zgodzić. Mydła nie ma- fakt. Ale czy koi podrażnienia? Oj nie wiem, powiedziałabym, że to po prostu zwyczajny żel. Pozostawia uczucie czystości, ale na początku stosowania komfortu mi nie dał. Przez pierwszy miesiąc miałam wrażenie, że wysusza mi skórę. Dałam mu jednak szansę i póżniej ze skórą było już ok. Nie miałam uczucia wysuszenia czy ściągania. Więc być może była to wina okresu, w którym zaczęłam go stosować. Wiecie zima, ogrzewanie, mróz i takie tam. Teraz już wszystko dobrze, więc nie mogę narzekać jakoś przesadnie.
Tak wiem zawiera SLES. Ale uwierzcie mi te wszystkie SLS i SLESy nie dla wszystkich są złe. Może to to wysuszało mi skórę na początku użytkowania, a może nie. Nie wnikam, ale zaczyna mnie już drażnić ta cała nagonka na niektóre składniki. Skoro coś w pewnym stężeniu nie jest groźne to widać można z tego korzystać. No chyba, że ktoś ma naprawdę wrażliwą skórę, albo jest w sekcie anty SLSowej czy innej.
Podsumowując żel za tę cenę i wydajność/pojemność jest całkiem, całkiem… Nie było szału tak samo jak z kremem, ale nie jest zły. Za tę cenę można spróbować.
A jeśli miałabym wybierać i oceniać oba produkty. Krem jest na czwórkę z plusem, żel na czwórkę z minusem.
Takie zwyklaki. Do kremu być może wrócę, do żelu nie koniecznie, bo mam ochotę przetestować coś co nie spieprza z ręki i pieni się ładniej.
A Wy miałyście te dziwactwa? A może lubicie coś zupełnie innego? A co??? A powiedzcie 😉

Różowo, cukierkowo, słodko do porzygu :D

By | Bjuti Pudi | 8 komentarzy
Siedzę tu sobie i właśnie wymyśliłam, że Wam pokażę letnią wersję paznokci jaką wymodziłam, a przy okazji trzy słowa o lakierach, które niedawno upolowałam na przecenach w Esesmanie. O TUTAJ o nich pisałam 🙂

Wszystkie trzy poszły na pazury 🙂
Biały (25 ) to Extreme nails od Wibo, różowy  (3) I love summer z Lovely, i fluo top Wibo, o którym pisałam TU.
O topie już pisałam, więc kilka słów o białasie i różowiaku. Oba dobrze schną, nie odpryskują, trzymają się jak trzeba i długo pozostają “świeże” to znaczy kolor się nie zmienia, albo ja jestem ślepa. Ogólnie jestem zadowolona z ich pobytu na moich paznokciach 🙂 Nie mażą się, ładnie pokrywają paznokcie dwiema warstwami. Nie mam im nic do zarzucenia.
Biały nosiłam któregoś razu, żeby przetestować chultaja, ale jasny gwint zapomniałam o obfotografowaniu urwisa i fotki brak. Ale o różowym już pamiętałam 🙂
Ładny cukierkowy i błyszczący róż na przydługich paznokciach (już je odnowiłam i skróciłam 😉 ). Ale wiecie, ja długo nie mogę chodzić ze zwyczajnymi zwyczajnościami na paluchach, więc postanowiłam coś z tym fantem zrobić. Nawet w trakcie pracy twórczej jebłam pikczersa (chytrusie niebieski- ale tekst).
No i na tym pikczersie pokazałam co daje nam fluo top. Kolor co prawda się nie różni jakoś szczególnie, ale kropki i kreski łagodnieją, granice kolorów są mniej widoczne, a lakier lśni mocniej i jest trwalszy. Teraz to już nie ma bata- wszystko trzymało się ponad tydzień. Bez uszczerbku. Ale zmyłam, bo musiałam zażelować odrosty w żelu. Kciuk na focie jest z topem, palec wskazujący pół na pół, a reszta z samym lakierem.
Tutaj efekt końcowy na pseudoartystycznych fotografiach, których zrobiłam za dużo to i wstawię z przesadą wiele.
W ogóle uważam, że dodawanie pierdyriardów takich samych zdjęć to głupota jakich mało i dzisiaj ją popełniam wbrew zdrowemu rozsądkowi.
To już ostatnie, bo bez sensu jest robienie galerii jednej fotografii w stu odsłonach.
W każdym razie paznokcie wyszły fajne. No mi się podobają i nie będę pieprzyć, że nie. Nie znoszę fałszywej skromności, jak coś mi się podoba to to mówię, jak mi się nie podoba, to też.  Takie wdzianko moich szpon przypomina mi cukierki. Były kiedyś jogusie- takie słodkie cugsy różowo- białe, nawet dobre. Paznokietki różowe do porzygu, Barbie by się nie powstydziła. Polecam na lato- dla tych, którym odwagi nie brakuje, albo dla słodkich galerianek czy innych remizianych lasencji. Zależy co do tego zapodamy, jak ubierzemy się w słodkie koronki i panterki- to tylko do remizy, jeśli lakierowe szaleństwo zestawimy z normalnymi ciuchami- nie wyglądają tandetnie. Wręcz przeciwnie.
Jakby ktoś pytał to kropki i kreski zrobiłam dwustronną sondą z Avonu. Z jednej strony ździra ma łepek do kropków, a z drugiej cienki pędzelek. I tyle o tym, bo co więcej o tym pisać?
No.
I się pochwalę.
Konkurs wygrałam TUTAJ. U Herrbaty, której rady bardzo sobie cenię. ( Z tego miejsca serdecznie pozdrawiam Herrbatkę). W ogóle to mówiłam Wam, że uwielbiam zieloną herbatę z miodem? Nie ważne 🙂 Dzisiaj dostałam paczuszkę od Rosie Green, a w niej krem i eko torbę.
Fotka na szybciocha i jej jakość nie powala, ale się pochwalę, bo jestem próżną świnią i chwalić się lubię kiedy mam czym.
Krem pasuje mi jak w mordę strzelił, bo mój aktualny jest na wykończeniu i nagroda jak najbardziej na miejscu. Już nawet sobie dekolt nim wysmarowałam po weekendowym opalańsku 😉 Torba też się przyda, bo mi to się wszystko przydaje. Będziemy testować kremidło i torbiszona też 🙂
Jest mi niezmiernie miło, bo pierwszy raz wygrałam coś na blogu. Jestem graczykiem i chociaż raz w miesiącu coś tam wygrywam, ale na blogu jeszcze mi się nie zdarzyło do tej pory. No to już mam ten pierwszy raz za sobą 🙂
Tyle. Idę sobie.
Paaaaa 🙂

Alterra- poczciwa cholerra

By | Bjuti Pudi | 20 komentarzy
Dobry 🙂
Przez to słońce i moje roztargnienie zapomniałam o tym, że miałam zrecenzować zużyty niedawno olejek 🙂
Ale już mnie ręka opatrzności w łeb zdedziła i sobie przypomniałam 😀
Nadal namaszczam kłaczory olejkami. Ciągle regularnie, czyli co drugą noc. Efekty są. Pozytywne oczywiście.
Maj spędzałam z Alterrą brzoza i pomarańcza.
Olejek dostępny w Esesmanie. Cena regularna to jakieś 24 złote, albo coś koło tego. Oczywiście, ja nie lubię przepłacać i złotko nabyłam za 13,99.
Jak każdy wie, albo i nie wie olejek siedzi w szklanym opakowaniu z wygodną pompką. Wadą olejku jest, że jego pojemność to jedynie 100 mililitrów, więc niewiele jeśli mamy zamiar wcierać go we włosy. Mi taka flaszka wystarczyła na około trzy tygodnie, albo nieznacznie dłużej. I na tym wady się kończą.
Słowo na niedzielę od producenta. Ponoć olejek jest świetny do walki z cellulitem. Mój cellulit ma się dobrze i bardzo go lubię, pewnie dlatego, że właściwie go nie mam, więc dupska, ani nóg nie smarowałam.
Na włosy działał rewelacyjnie. Nie mogę złego słowa powiedzieć. Dobrze nawilżał, włosy piły go jak szalone, jak żule prytozol. Na szczęście zapach nie przypominał taniego wina. Wręcz przeciwnie- delikatny aromat pomarańczy z nutką (chyba) brzozy i jakichś innych pachnideł relaksował mnie jak Maxi Kaz panienki w Ciechocinku na deptaku, tam gdzie stoi dom zdrojowy 😀 Zapach super, delikatny i naturalny. Olejowanie było dla mnie dodatkowo przyjemne dzięki aromatowi.
Nie trzeba się znać na składach, żeby dostrzec, że olejek to bomba olejowych cudowności.
W tej chwili moje siano przypomina już włosy, więc po tym olejku nie było jakiegoś orgazmu, ale bardzo mi się podobała przygoda z nim. Włosy nawilżone, wygładzone, ale nie obciążone, miłe w dotyku i sypkie. Lekko nabrały blasku.
Swoja przygodę w kręgu Kłaczanek rozpoczęłam w grudniu i zaczynałam od olejowania właśnie Alterrą, tylko wersji z migdałami i papają. I wtedy to był efekt łał, szał ciał, absolutnie. Włosy z dnia na dzień były fajniejsze. Nie wiem czy to zasługa olejku, czy tego, że był on pierwszy. Bo wiecie, wcześniej nic z sierścią nie robiłam i dostały taką bombę witaminową, że błyskawicznie się regenerowały. Teraz, kiedy nie są już w stanie matkoboskoczęstochowsko, wolniej widać zmiany na nich. Ale widać.
Generalnie Alterra pod niebiosa 😉
Podsumowując jestem zadowolona. W skali “szkolnej” brzoza i pomarańcza otrzymują ode mnie mocną czwórkę z dużym plusem. I uśmiechem 🙂 To wysoka ocena jak dla mnie.Nie piątka i nie szóstka, bo pojemność mnie nie zadowala. Natomiast jeśli chodzi o działanie- jest dobrze, ale wiadomo, zawsze mogłoby być lepiej.
Jako, że  flaszka skończyła mi się przed końcem maja, nacierańsko kontynuuję oliwą z oliwek, której mam w dostatek. Tymczasem zamówiłam olejek migdałowy i czekam na przesyłkę.
A jak tam Wasze kłaczki?