Category

Pudernica

VIII Secrets of Beauty- porozmawiajmy o urodzie, a ja Wam opowiem

By | Blog, Śmietnik | No Comments
Październik miał być u mnie spokojnym miesiącem. Miał. Tymczasem zaczęłam z kopyta i właściwie zaraz listopad. Od dawna chciałam pojechać na taką jedną fajną, blogerską imprezę- Secrets of Beauty- porozmawiajmy o urodzie, którą organizuje Michał z Twoje Źródło Urody. Przez kilka lat się nie zgłosiłam. Najpierw byłam za chujowym blogiem w moich oczach, potem…a potem za każdym razem przegapiałam zapisy. W tym roku pilnowałam tych zapisów i okazało się, że ich nie ma. A potem tuż przed imprezą dostałam wiadomość o treści “chciałabyś być na jesiennym SOB?” No raczej! Spakowałam walizkę i… sama podróż to było nie lada wyzwanie! Jeśli chcecie poznać przygody Krysi Tuchałowej, to enjoy!
Takie zdjęcie grupowe udało mi się zrobić 😀

Przenosimy się do 6 października. Wstałam rano (cudem) i wsiadłam w busa. Drogę spędziłam na plotkach z kierowcą i po wypełznięciu w stolicy miałam za zadanie odnaleźć się na Centralnym z Mazgoo. Niby nic, ale Mazgoo, to człowiek nawigacja. Miała mnie znaleźć, ale w końcu ja znalazłam ją, bezpieczniej, bo mogła dojść do Krakowa tymi podziemiami i ocknąć się koło Lecha na Wawelu. Kolejny nasz cel- Dworzec Zachodni. Mazgoo sprawdziła, że to ostatni przystanek, ale po 10 minutach w autobusie zaczęło mi się w głowie tlić, że to jakoś kurwa za daleko. Ale jak się czas na miłej rozmowie spędza, to można i do Suwałk dojechać. Po lekkim nieogarze nastąpił ogar i zawróciłyśmy na pętli, żeby jednak nie dojechać do tych Suwałk. Dotarłyśmy na Zachodni gdzie od kilku godzin(!) czekała na nas Czarszka i Arsenic. Jakoś udało nam się dziewczyny oczyścić z mchu i pajęczyn. Zalazłyśmy nawet autobus do Serocka, bo cała impreza tam miała mieć miejsce. Kierowca był jeszcze bardziej nieogarnięty niż my. Tu tylko napiszę, że chciał jechać z otwartym bagażnikiem i generalnie wyjebka, fajkę se palił podczas jazdy. Obstawiam papierosy Mocne, albo skręty własnej roboty. Taka tam teleportacja do PRL. Po prawie 2 godzinach drogi (kurwa czaicie? Warszawa-Serock 2 godziny, rowerem byłoby szybciej!) udało nam się wysiąść na podobno jedynym przystanku w Serocku. Podobno jedynym, bo jednak były trzy, a my wysiadłyśmy na pierwszym i musiałyśmy wlec walizki przez całą wieś?A teraz wyobraźcie sobie jak napierdalają cztery walizki po kostce. Właśnie tak. Psy zaczęły szczekać, a z kanałów zaczęli wychodzić panowie kanalarze i tak oto dotarłyśmy do Restauracji Złoty Lin. Głodne, zmęczone, ale w humorach doskonałych!
W piątek integracja. Nie było alkoholu, panienek, tortu, chippendalesów, narkotyków ani innych takich. No dobra tort i alkohol był, symbolicznie! Michał świętował swoje osiemnaste urodziny, więc była okazja. Były też z nami suczki Michała, które dokazywały razem z nami, a śmiechom nie było końca!
Oprócz suczek Krysi i Marysi było też kilka osób. Pozwólcie, że Wam przedstawię uczestników. Zresztą i tak przedstawię, nie musicie mi pozwalać.
1. Feeling Fancy Fancy pod każdym względem.
2. HeyItsAlexK Wcale nie spadła w nocy z łóżka…Wcale!.
3. Czarszka Patrz na las! Kasztany w słońcu się mienią!
4. Arsenic Nie mylić z arszenikiem! Nie trująca, przeciwnie.
5. Life in Colour Do tańca i do różańca, chociaż akurat różańca nie było 😀
6. Kolorowy kraj Łeb jak sklep, do tego ładny 😀
7. Kosmetyki bez tajemnic Lata temu wygrałam u niej nagrodę, pierwszą moją na FB, serio.
8. Mazgoo Człowiek nawigacja, moje mleko przy mnie kawie, chociaż ani mleka ani kawy nie piję.
9. Interendo A to taka nasza Azjatka, chociaż Polka, ale kosmetycznie to tak bardziej na wschód 😉
10. Ekstrawagancka Ta to jak zdjęcie pierdolnie, to klękajcie narody!
11. Monika Monika, która powinna wrócić do blogowania.
12. Michał To on to wszystko zorganizował, taki nasz dobry Miś.
W sobotę było już poważnie. Oj dobra, nie było poważnie, panowała przyjazna i wesoła atmosfera, zero strasu, zero skrępowania. Ania Mucha z Gosh poprowadziła z nami świetne warsztaty makijażowe. Nauczyła nas jak się przypudrować żeby na zdjęciach wyglądać jak milion dolarów, albo chociaż jak sto złotych. Zostawiła nas z nową wiedzą i upominkami od Gosh i Eylure. Po warsztatach mieliśmy burze mózgów, gadaliśmy o promocji i organizacji naszych blogowych i vlogowych miejsc w sieci. Wieczorem Michał przetrenował nas w dziedzinie fotografii. Wiedza i ludzie- dwa czynniki, które mobilizują mnie do wyjścia z mojej jaskini do reala. Nawet kurwa do Serocka.
W niedzielę trzeba było wyruszać do domu. VIII Secrets of Beauty mogę opisać w kilku zdaniach. Super ludzie. Nowa wiedza. Zajebisty boczek. Miziaste suki, znaczy Krysia i Marysia, a nie że coś tam. Wskazówka dla tych, którzy chcą pokazać innym gdzie się akurat znajdują- wyślijcie im zdjęcie chodnika, na bank zgadną gdzie jesteście! Wskazówka dla tych, którzy jadą na Dworzec Zachodni z Centralnego- wysiadacie przystanek po Rondzie Zesłańców Syberyjskich, nie dalej! Wskazówka dla wysiadających w Serocku- tam są kurwa trzy przystanki i nigdy nie sugerujcie się paniami z białą trwałą, to lisice przebiegłe. Jak jest fajnie, to nie ma kiedy robić zdjęć, tylko łapie się chwile. Jeśli potrzebujecie nawigacji- jedźcie z Mazgoo. Może podróż będzie dłuższa, ale weselsza i więcej zwiedzicie. Jeśli chcecie wiedzieć jaki nowy box pojawi się na rynku, dlaczego nazywa się Ssijbox i co będzie w środku, jedźcie na SOB.
A tutaj macie koszyk z dyniami. Bo tak. Mogłabym Wam o nim dużo napisać, ale nie napiszę, bo to tajemna tajemnica, a tak naprawdę, to wrzuciłam go, bo mogę i nikt mi nie zabroni. Wolność dla dyń!

Hybrydy Vasco, jak zrobić węża na paznokciach i pistacja idealna

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Piękna polska złota jesień, a w sercu zawsze maj. Nie dałam się modzie na stonowane kolory. Nigdy się nie daję, a już na pewno nie na paznokciach. Jeśli chcecie dowiedzieć się jak zrobić węża na paznokciach oraz przeczytać o moim hybrydowym odkryciu- zapraszam do czytanki ?

Vasco Gel Polish to nowa firma na rynku hybryd. Tak się stało, że dostałam do przetestowania zestaw świeżutkich lakierów. Kolory wybrałam sama, malunki robię sama, ja to prawie wszystko sama, a resztę robi samiec.
Pierwsze zetknięcie i już było wow. Niby hybrydy, no co kurwa można wymyślić nowego? A jednak! Po pierwsze pędzelek. Rewelacyjnie wyprofilowany. Lekko zaokrąglona końcówka świetnie dojeżdża we wszystkie zakamarki. Ale to jest nic, bo co z tego, że czymś dojedziemy jeśli wszystko się spieprzy zanim doniesiemy rękę do lampy? Właśnie. I tutaj miłe zaskoczenie- konsystencja. Muszę przyznać, że z taką jeszcze się nie spotkałam, a nie z jednej flaszki hybrydę w swoim życiu nakładałam. Tutaj mamy do czynienia z jakby żelową konsystencją. Nie mogę powiedzieć, że jest to gęsta hybryda, bo to nie to, chodzi mi oto, że jest taka hmmm… no kurwa żelowa, no! Nie spływa tylko delikatnie się poziomuje i przyczepia się do płytki paznokcia takimi maluśkimi rączkami jak mają skrzaty. Ze skrzatami, to poleciałam. Oczywiście chodziło mi o elfy. Dobra koniec, bo się pogrążam ?
Top też jest bardziej żelowy niż te, z którymi miałam do czynienia. Posiadam wersję no wipe, czyli taką, która nie potrzebuje przemywania, dla mnie wygodne rozwiązanie. A baza! Baza moi drodzy, to też mistrzostwo- żelowa i na tyle gęsta, że idę o zakład, że można nią odrobinę przedłużyć paznokcie. Osobiście nie próbowałam, ale rozkminiłam, że jest to możliwe.
Wybrałam sobie cztery kolory:
1) 001, Aruba Ruba, pastelowy róż.
2) 012, Kostaryka, w końcu trafiłam na idealną pistację!
3) 028, Cloud, pastelowy błękit złamany nutą fioletu.
4) 067, Star Dust, brokatowe drobinki świetne jako dodatek, albo poświata na innym kolorze.
Wszystkie kolory (oprócz 067) bardzo ładnie kryją już po jednej warstwie, ale tak jak to zwykle bywa, dwie warstwy będą idealne. 067, czyli brokatowa sroczka, nie jest taka kryjąca i jak wspomniałam, najlepiej sprawdza się w duecie z kolorem kryjącym. Nie ma się do czego przypierdolić.
Minusy? W sumie to nie ma. Top po ponad 3 tygodniach noszenia lekko się zmatowił i chyba delikatnie zżółkł, ale rąk nie oszczędzam, więc zawsze mi się tak dzieje. W sumie to chyba doszukuję się na siłę, ale zaraz się ktoś przyjebie, że jak “darmo dostała, to tylko słodzi”? Nie słodzę, ale hybrydy od Vasco są serio dobre, a mam dość duże porównanie, bo używałam lakierów od dolara do mniej więcej stówy. Jeśli chodzi o cenę, to nie zabulicie dużo. Kliknijcie sobie do sklepu Vasco Gel Polish, który macie podlinkowany w tym zdaniuflaszka kosztuje 24,90. Dla mnie spoko. Jakość jeszcze bardziej spoko. Wszystko trzymało się jak polityk stołka dopóki nie zajechałam frezarką. Także tak. Hybrydy godne polecenia. Myślę, że świetnie sprawdzą się u początkujących, bo nic nie spływa, dobrze się poziomują i są skore do współpracy. U osób wprawionych w boju ułatwią pracę, bo tak jak wyżej, co się będę powtarzać ?
A tutaj macie dwie stylóweczki. Aktualnie noszę pistacje. Na jednym paluszku każdej płetwy stworzyłam białe ciapki, a zrobić to może każdy, bo to banał. Wystarczy na drugiej, mokrej jeszcze warstwie zrobić kropeczki, rozmazać cienkim pędzelkiem i dopiero włożyć do lampy. Gotowe! No jeszcze top, wiadomka.
Wężowe wzorki 3D zrobiły furorę. Dostałam milion pytań jak ja to zrobiłam. Wbrew pozorom taką skórkę węża robi się bardzo łatwo. Na paznokciu robimy ombre (u mnie 001 i 028), po utwardzeniu musnęłam brokatowym 067. Znowu do lampy. Cienkim pędzelkiem namalowałam czarny wzorek. Lampa. A potem potrzebujemy dużooo czasu. W luki między czarną kratką dajemy top i do lampy. Nakładamy kolejne warstwy topu jedną po drugiej do momentu aż wypukłości nas satysfakcjonują. Czyli tak ciapiemy i ciapiemy do znudzenia i gotowe. Nie jest to trudne, ale dość mozolne zajęcie.
No i co? No i to by było na tyle. Wiecie już wszystko zarówno o nowych hybrydach w moim stadzie jak i o wężu, niekoniecznie tym w kieszeni. Elo, elo!

Przedłużanie rzęs

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Ok, lato się skończyło. Ale wróci. Kiedyś. A jak jest lato to wkurwiają mnie tylko dwie rzeczy- komary i spływający mejkap. Na komary nie mam rady, ale na mejkap owszem. Nie malować się. Phiii…odkrycie Ameryki. Tylko co jeśli Wasze rzęsy i brwi są jak kasa z komunii? Niby są, a jakby nie było. Długie, piękne, ale w kolorze bez koloru, czyli amba fatima… Sztuczne se zrób. Zrobiłam se. O brwiach to ja jeszcze napiszę, ale o rzęsach przeczytacie poniżej.

Do przedłużanych rzęs podchodziłam kilka razy. Pierwszy raz kilka lat temu, przedłużyłam, poszłam na imprezę i potem już nie uzupełniałam. Sytuacja powtórzyła się jeszcze ze dwa razy. Rzęsy robiłam zazwyczaj kiedy jechałam na wakacje. Wiecie, morze, plaża, a człowiek jako tako chce wyglądać. Co z tego, że moje rzęsy są piękne i długie skoro bez tuszu ani rusz, bo koloru to one nie mają wcale. W ubiegłym roku się przemogłam i przechodziłam połowę lata z przedłużonymi rzęsami. Przedłużone, to może za duże słowo, bo były tej samej długości co moje, ale jednak sztuczne rzęsy miałam. W tym roku pobiłam rekordy i rzęsy noszę już prawie pół roku! No i co w związku z tym? Jestem mega zadowolona. Właściwie przestałam się malować. Na większe wyjście przypudruję ryj, pociągnę tuszem dolne rzęsy, ewentualnie odrobinę cienia do powiek na dolną powiekę i już. Wstaję rano i wyglądam jak dziunie z amerykańskich filmów, no może poza fryzurą i odciśniętą poduszką na mordzie?Wakacje? Wzięłam na wakacje jakiś tusz i puder, tak profilaktycznie. Nawet nie otworzyłam kosmetyczki. Umyłam gębę, nałożyłam krem i poszłam w długą jak Grażyna po świeżaki. Takie rzęsy to oszczędność czasu i wcale nie kosztem czegoś tam. 

 

Ponieważ moje naturalne rzęsy mają długość linki holowniczej do ciężarówki, to doklejam sztuczne rzęsy w rozmiarze 12, kąciki to 8. Wydaje się, że to dużo, ale gdyby doczepić krótsze, to naturalki wystawałyby powyżej, no ni w chuj ni w oko. Poza tym różne długości różnie będą wyglądać na każdym oku. Jedni mają patrzałki jakby ich lekarz przy porodzie za nie wyciągał, a drudzy takie jakby im ten lekarz na głowę stanął. Dobra stylistka rzęs dobierze odpowiedni rozmiar, długość, grubość, gęstość. Stylistkę rzęs wybierajcie rozważnie, bo potem będziecie chodzić z całą norką przyklejoną do oka zamiast z odrobiną norkowego futerka na powiekach. No i zabawy z klejem w okolicach oczu to jednak ryzyko, lepiej nie pozwolić patałachowi manewrować przy tak delikatnym narządzie. Mam to szczęście, że moje dwie przyjaciółki są genialnymi stylistkami rzęs, Madzia pozwoliła polecać się tylko w komentarzach, ale do Ewelinki możecie kliknąć sobie tutaj. Moje rzęsy to jedwab. “Tak, tylko ona, jak jedwab”- jaka to melodia?? Jaka to metoda? To metoda “Magda dopierdol tak żeby ładnie było”, ale według Magdy to 5-8D. Jestem lepsza niż kino, bo tam to chyba max 5D. Na moim zadupiu takie piękności to jakieś 170 zeta, uzupełnienie oczywiście trochę mniej.
Warto, czy nie? Warto! Wyglądacie zawsze świetnie, nie musicie się malować i szykować do wyjścia chuj wie ile. Co jakieś 3-4 tygodnie latam na poprawkę, bo jak wiadomo rzęsy naturalne odrastają, wypadają i wraz z nimi pozbywamy się doczepianych rzęs. Na zimę wrócę na moment do moich rzęs żeby troszkę się zregenerowały. Doczepki nie niszczą rzęs naturalnych, ale jednak jest to pewne obciążenie i fajnie dać im trochę oddechu. Poza tym to będę miała pretekst żeby poużywać nowych cieni do powiek, bo przez doczepianą firankę nawet nie chce mi się tymi cieniami bawić. Przedłużanych rzęs nie malujemy tuszem, regularnie czeszemy i uwaga- myjemy! Tak myjemy, bo takie rzęsy o które nie będziemy dbać zamienią się w siedlisko bakterii, a potem głupie pretensje, że źle zrobione. Nie, nie są źle zrobione, tylko ludzie to brudasy, a więc delikatny szampon dla dzieci albo żel do buzi i leciutko przemywamy, delikatnie odciskamy w ręcznik i czeszemy. Mit, że sztucznych rzęs nie wolno myć wziął się pewnie stąd, że po aplikacji nie wolno ich moczyć, ale na litość- 24 godziny, a nie 24 dni. A fe. Na zabieg idziemy BEZ makijażu żeby nie utrudniać pracy stylistce. I jeszcze jedno- jeśli nie możecie przyjść na umówioną wizytę- informujcie wcześniej, bo ktoś inny czeka na Wasze miejsce. Prawidłowo pielęgnowane rzęsy będą zachwycać swoim wyglądem tygodniami. Minusów nie widzę. Prawidłowo założone rzęsy nie są wyczuwalne. W skrajnych przypadkach może pojawić się uczulenie na klej, a wtedy szybko zgłaszamy się do swojej stylistki i ona wie co zrobić.
Lubicie, nie lubicie? Zajęło mi trochę czasu żeby przekonać się do przedłużania rzęs, ale teraz jest to mój must have, szczególnie na lato ?

 

Co wspólnego ma ze sobą kobieta, ślimak i Pawłowicz? Maseczka Rapan beauty Intensive Care Power of Nature, każdy rodzaj skóry

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Kiedy zapytacie mnie bez czego nie wyobrażam sobie życia- odpowiedź jest prosta. Bez wody. I bez pasty do zębów, no i bez smalcu i cebuli i… A tak z kosmetyków? Żel aloesowy, pachnące owocami mazidła i żele pod prysznic oraz oczywiście glinki. Zostańmy przy glinkach. Zapoznałam Was już z glinką od Rapan beauty w wersji ze smoczą krwią. Dzisiaj przedstawię Wam koleżankę smoczycy. Koleżanka też ma w sobie smoczą krew, tłoczona na zimno, bez sumienia zupełnie ? Różowa Lady to też śluz ze ślimaka i inne ciekawe wydzieliny.


Jak klikniecie sobie wyżej, to Was wrzuci do sklepu ? Maseczki nazywam sobie po swojemu- niebieska, żółta i różowa. Dzisiaj lecimy w róż. Lubię róż. Tę maseczkę też lubię. A za co? A za jajco! Podobnie jak reszta kosmetyków od Rapanów glinka to sto procent natury, zero syfu. Cena dobra. Wydajność czaderska. Ale Wy to wszystko wiecie. Powiem Wam coś nowego. Różowa wersja ma więcej mocy. Stosuję ją tylko raz w tygodniu, tyle wystarczy. Myślę, że stosowana częściej mogłaby wysuszyć lekko moją skórę. Kiedy już wiemy jak często stosować maskę w swoim przypadku pozostaje tylko paść na kolana i modlić się za tych którzy stworzyli to cudo.  Ryj oczyszczony, nawilżony, gładki jak te śmieszne poduszeczki na stopach u moich kotów. Podobno przy delikatnej skórze glinka może szczypać, mój pancerny ryj tego nie doświadczył. Po takiej dawce witamin, minerałów i innych dobrodziejstw gęba jest zacna, a kremy, czy czym tam się paciacie, wchłaniają się jak głupie. Nie mam żadnych zastrzeżeń i nawet nikt mi nie zapłacił ?
Jeśli chodzi o skład, to jest on całkowicie i w 100% naturalny. Lecąc po kolei w Intensive Care siedzi nam żółta glinka syberyjska, która świetnie oczyszcza, osusza, regeneruje. Niebieska glinka syberyjska– odżywia, odświeża i regeneruje. Błoto iłowo-siarczkowe– zawiera więcej przeciwutleniaczy niż na przykład błoto z Morza Martwego, oczyszcza, nie dopuszcza zmarszczek na ryj, rewitalizuje i przywraca blask. Olejek ze słodkich migdałów– nawilża, wygładza, ujędrnia i pielęgnuje. Jest i oczywiście słynna smocza krew, czyli nic innego jak ekstrakt z żywicy drzewa Croton Lechleri. Smoc działa przeciwzapalnie, odmładzająco, przyspiesza gojenie oraz odnowę naskórka. Ostatni składnik to ekstrakt ze śluzu ślimaka, zresztą modny ostatnio. Dzięki ślimalowi nasza skóra jest bardziej elastyczna, blizny stają się mniej widoczne, ślimacza wydzielina posiada właściwości eksfoliacyjne, czyli tak po ludzku to nam peelinguje ryj.

 

W ramach ciekawostki powiem Wam, że niektórzy ludzie wierzą, że do glinek Rapan beauty dodawana jest krew z prawdziwych smoków. Bywają oburzeni, że upuszcza się krew ze zwierząt, a nawet dociekają czy nikt ich nie morduje. Serio kurwa? Smoki? Weźcie się odstrzelcie dla dobra ludzkości czy coś? W różowej wersji jest śluz ze ślimaka i uwaga informuję- nikt tych ślimaków nie przeciąga przez wyżymaczkę! Pozostając w temacie, mam dla Was zagadkę. -Po co kobiecie nogi? – Żeby nie zostawiała za sobą śladu jak ślimak? (Teraz czekam kiedy Pawłowicz posądzi mnie o seksizm).
I tak oto powiększa się moja łazienkowa rodzinka Rapanów. Jeśli chcecie poznać je bliżej możecie sprawić sobie całą rodzinę wraz z młodymi, albo od razu możecie kupić sobie duże wersje. A może macie ochotę zaadoptować maluchy? Jeśli tak, to zapraszam na konkurs na moim FB gdzie mam do oddania trzy zestawy mini kosmetyków KLIK. A jak zdecydujecie się na zakup maluchów, to do końca wakacji na hasło: MINIKOSMETYK kupicie miniaturki z 40% zniżką.

Polecam.

To nie jest kolejna relacja z See Bloggers 2017!

By | Blog, Śmietnik | No Comments
Od niedzieli nie przeczytacie niczego innego- tylko relacje z See Bloggers. Niczego! Niczego innego nie będzie! Niczego nie będzie! Ale, że nie przepuszczę okazji, żeby zahaczyć o to samo co wszyscy, to napiszę, ale inaczej, wiadomo. Napiszę tak, żeby nie przynudzać, bo idę o zakład, że macie już wyjebane co kto o czym mówił i dlaczego jeden bloger dostał herbatę, a drugi tylko ciastka. Ja Wam powiem dlaczego niektóre blogery, to pazery, dlaczego warto i nie warto się integrować i… A chuj, nie wiem co napiszę, bo dopiero wstęp klepię.

 

Do Gdyni, tak jak obiecałam, zawiozłam piękną pogodę. Wbiłam na luzaka, bo jakoś się tam swojsko czuję. Ja się wszędzie swojsko czuję i jest to prawdopodobne spowodowane jedzeniem swojskiej giętej. Zaliczyłam jakieś wykłady, zaliczyłam jakieś warsztaty. Miło posłuchać innych i podszlifować swoją wiedzę. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że ja większość rzeczy wiem, tylko nie zawsze stosuję w praktyce. Nie że jestem chuj wie jaka mądra, ale głupia też nie jestem. Wiem, że niektórzy narzekali na niektóre wykłady, gdzie głównym celem była reklama. No hello! Idzie się domyślić, że jak wybiera się na panel firmy produkującej maść na hemoroidy, to nie spotkamy tam raczej pogadanki o tym jak piękna jest dupa, tylko o tym, że ich maść zaaplikowana w blogerski rów uleczy rany, a i na ból dupy możliwe, że coś zaradzi. Dlatego też nie zapisywałam się tam, gdzie przypuszczałam, że marka będzie krzyczeć od progu, że moje hemoroidy z nimi nie mają szans. A poza tym nie mam hemoroidów.
I tutaj wchodzimy w kolejny temat, płynnie jak polonez w zakręt. Dary losu. Jak nie mam hemoroidów, to nie zapierdalam po maść na hemoroidy tylko dlatego, że darmo. Połasiłam się i owszem, nie powiem, że nie. Ale połasiłam się na to co mi się przyda, co lubię, co dali mi prosto w moje boskie ręki. Wzięłam, no przecież nie wyrzucę. Ale kurwa, ludzie z umiarem! W ubiegłym roku pakowali w torby wszystko do ostatniej marchwi, w tym podobno ktoś zapierdolił talerze. Serio kurwa? Serio?!
Drugie buractwo blogerskie objawiło się wieczorem. Alko za free, szanuję. Ale chuju jeden z drugim, jak pijesz, to weźże odstaw kubek, butelkę pod śmietnik. Nawet nie mówię, że w śmietnik, bo te szybko się zapełniły, ale obok postaw, a nie jak knur syf za sobą zostawiasz. Szklanki w kiblu, pod ławką, szkoda, że nie na dachu. Nie dość, że darmoszkowe flaszki, to jeszcze ręka by jednemu i drugiemu uschła od zaniesienia pustej w śmietnikową lokalizację. Trochę szacunku dla organizatorów i osób, które muszą sprzątać ten chlew aż po sam Sopot.
Koniec marudzenia. Organizatorzy spisali się na medal. Uwielbiam SB. Uwielbiam, bo lubię fajnych ludzi. Czuję się jak ryba w wodzie zagadując i brylując. Tak, brylując. Jestem próżną świnią i dużo radości sprawia mi kiedy ktoś do mnie podchodzi i słyszę- “Pudernica? O Boże! To naprawdę Ty! O Boże Pudernica!”. Do Boga mi jeszcze daleko. To znaczy, nie mam jeszcze brody, reszta prawie by się zgadzała. W tym roku doznałam małego szoku, bo to nie ja chciałam sobie robić fotki z kimś, tylko inni chcieli sobie robić fotki ze mną. Rok temu Pan Fotograf obiecał, że jak zrobi mi fotkę, to będę sławna i bogata. Ze sławą ruszyło, w tym obiecał mi, że ruszy i z chajsem. Lubię go.
Lubie też tego powera jakiego dostaję po See Bloggers. Po dwóch dniach byłam zjebana jak pies. No bo weź wstań o 7 rano. 7 rano! Środek nocy! A potem cały dzień na nogach, a potem afterek. Kładziesz się spać o 3 rano i znowu wstajesz o 7. Pod koniec drugiego dnia czułam, że wątroba i mózg jakby opóźnione, ale ta wewnętrzna moc i zaciesz- nie do opisania!
Fotka powyżej wygląda jak wielki nieład. Te dwa dni w Gdyni, to był taki nieład, ale w pozytywnym znaczeniu. Dzieje się tyle, że ciężko ogarnąć. Ciągle ktoś Cię zaczepia, ciągle gadasz, focisz, nagrywasz, dzieje się! Ludzie, wiedza, śmiech, to wszystko daje mi moc do działania.
Miejsca i wydarzenia tworzą ludzie. Ludzie na See są zajebiści, no nie licząc kilku frajerów od śmiecenia i chapania darmoszki. Wszędzie trafi się czarna owca tym bardziej, że było ponad 1500 osób. Dla mnie to wydarzenie to must have. Zapierdalam tam 700 km, więc jeśli ja zapierdalam, to musi być zajebiście.
W ubiegłym roku See Bloggers dało mi kopa, w tym pojechałam tam żeby dodali mi skrzydeł. Dostałam skrzydła i nawet loda zrobili mi w pakiecie. Tak, były lody. Za rok pojadę po…po nic. Pojadę, żeby tam być i chłonąć ten klimat. Apartament już zamówiony, więc nie spierdolcie tego ?
A tych, którzy nie potrafią czytać zapraszam na film. Moje drugie podejście do YT. Teraz będzie tak, a reszty się nauczę.

 

 

LipSense- najtrwalsza pomadka świata

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Marzy Wam się pomadka trwała jak Moda na sukces? Lubicie jeść smalec, kiełbasę i smażone pierogi (jak ja), ale kochacie też intensywny kolor na ustach (też jak ja)? Wasze niby trwałe pomadki zjadają się razem z karkówką z grilla? To ja mam dla Was coś nie do zajebania. Mówię całkiem serio. Cudowna pomadka, która nie zeżre się z obiadem. Pomadka, która utrzyma się na waszych ustach aż do zmycia! Myślicie, że nie ma cudów. Są! Cud, że kupiłam i cud, że jest taka zajebista.

LipSense, SeneGence, do kupienia na Dreamlips.pl
Na topie u blogerek teraz jakieś Kat Von D, bo dajo za darmo, to trza recenzować. A dupa tam. Pojechałam na Meet Beauty. Wiedziałam, że mają być też targi fryzjerskie i  kosmetyczne. Nie planowałam zakupów, bo nie oszukujmy się, wiedziałam, że Meet Beauty zasypie nas prezentami. Dziewczyny znalazły stoisko z LipSense. Wiedziałam, że Sylwia chwaliła te pomadki, ale kurwa 120 złotych…Wiecie, że ja sęp jestem. I w dupie miałam, że tej szminki używają wszystkie Hollywoodzkie gwiazdy. Jakby mi ktoś powiedział, że kupię se szminkę za ponad stówę, to popukałabym się w głowę. Gdyby ktoś mi powiedział, że kupię pomadkę za 120 ziko i do tego błyszczyk w tej samej cenie, to ze śmiechu wyrzygałabym wątrobę, a wątroba jest mi cenna. Pani na stoisku dała mi wypróbować ten cud kosmetyczny. Pomalowałam warę i byłam sceptycznie nastawiona. Jasne, trwałe pomadki są spoko, przecież lubię te z Golden Rose, ale przecież wiem, że nawet GR osadza mi się na e-fajce, albo zżera razem z tłustym jedzeniem, a ja jem głównie tłusto?Pochodziłam z cudem od rana. Jadłam i piłam, było afterparty i…i nic. Pomadka nie drgnęła. Na drugi dzień poszłam trzymając się za portfel i drżącą dłonią (to nie przez afterek) sięgnęłam po kartę. Kurwa. Kupiłam se szminkę i błyszczyk za 240 zeta. Pojebało mnie.
Dwa miesiące intensywnych i hardkorowych testów przekonały mnie, że jednak mnie nie pojebało. To był jeden z lepszych zakupów kosmetycznych w moim życiu i jestem pewna, że nie ma lepszej pomadki. Diory mogą ciągnąć druta u LipSense. Już za mną chodzi kolor Party Pink, ale cholera nie ma go u nas póki co. Ale jak będzie, to biorę i się nie pierdolę. Snuję dzisiaj historie jak bracia Grimm, tylko to nie bajki, a nie chcę Wam też pisać suchych informacji, bo tego i tak nikt nie czyta, opowiadam o faktach, tak wolę.
Mój kolor to Razzberry, piękny, nasycony róż. Opakowania plastikowe, więc nie poszpanujecie, ale dla szpanerek to Chińczycy na Ali Szanele klepią. Aplikator wygodny, całość zabezpieczona banderolą, nikt nie wsadzi palucha. Pomadkę nakładamy trzy razy, najlepiej za jednym pociągnięciem, nie jest to takie łatwe, ale da się ogarnąć. Pomiędzy kolejnymi warstwami nie wolno stykać ust. To największy dramat haha? Po trzech pociągnięciach nakładamy błyszczyk i można iść w tango. Pomadka nie odbija się, nie ściera, nie zjada. Nic, absolutnie nie do ruszenia. Przy pierwszej warstwie czuję lekkie mrowienie, alkohol denat na pierwszym miejscu robi robotę, ale po chwili jest już normalnie. Pomadka nie wysusza ani odrobinę, mało tego- nawilża! W składzie nie ma żadnych świństw, parabenów, ołowiu, jest całkowicie zajebista. Błyszczyk jest bardzo gęsty, treściwy, nie klei się, daje błysk jak pies wiadomo czym na wiosnę. Po kilku godzinach błyszczyk odrobinę się zjada, można go dorzucić, ale i tak lepszego nie miałam. Gloss utrwala pomadkę. Do wyboru jest jeszcze wersja matowa błyszczyka i bodajże jakaś perłowa, jak dobrze pamiętam. Producent obiecuje 12 godzin trwałości i jest to gówno prawda, bo po 18 godzinach było tak samo dobrze. Jak wspomniałam, w przeciwieństwie do innych trwałych pomadek, ta nie rozmazuje się podczas jedzenia tłustych potraw. Wiem co mówię. Pewnego dnia zaliczyłam tłusty obiad, potem grilla ze skrzydełkami, kiełbasą i innymi pysznościami. Cały dzień jadłam, piłam, całowałam się i takie tam nudne życie blogerki i…pomadka ani drgnęła. Zmyjecie ją micelem, bez obaw, nie wrośnie w wary na stałe?
Wiecie jak bardzo nie lubię podróbek. Nie kupujcie podjebek tej szminki, bo to bez sensu. Wyłącznym dystrybutorem jest Dreamlips i skoro ja wyjebałam 240 zeta na coś co jest zajebiste, to znaczy że jest zajebiste, bo ja się nie pierdolę w reckach i pieniędzy na byle gówno nie wydaję. Jeśli ja tyle wydałam na kosmetyk, to nie ma chuja we wsi, to musi być hit! Pomadki jeszcze nie są jakoś mega popularne u nas, bo biedne blogerki wolą recenzować to co mają za darmo, a tych pomadek za darmo nie ma, smuteczek.
Jeśli szukacie szminki do zadań specjalnych, to to jest coś, czego chyba nikt nigdy nie pobije. Ja jestem rozjebana na łopatki i grabeczki! Możecie śmiało kupować, no i chuj najwyżej nie będziecie żreć przez 3 dni!

Jak dbać o włosy? Blogerskie gównofilozoszki. ABC włosowe.

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Dużo u mnie o włosach. Dużo przeszły, ale ich historia będzie innym razem. Przez to, że od dobrych trzech lat o nie dbam jak o jajko, dziś będzie o jajkach. Jajcowałam. Będzie o kudłach, bo przez ten czas sporo się nauczyłam i na Waszą prośbę zdradzę Wam moje włosowe  ABC. Nie będzie powielania tego co jest na każdym blogu, forum i wszelakich grupach. Będzie konkret, który ogarnie każdy. Bez czarów-marów. Bez pierdolenia. Proste wskazówki i moje spostrzeżenia.
Jak dbać o włosy? Blogerskie gównofilozoszki. ABC włosowe.
Oczywiście zaznaczam na wstępie, że specjalistą nie jestem i nie będę się tu silić na mądrości przejebane z Wizażu jak to niektóre blogerki czynią. Nie, nie. Napiszę Wam to co zauważyłam i poznałam na własnych włosach. Zaczynałam od wysokoporowatych (czyli chujowych), cieniowanych, farbowanych i chujwijakich jeszcze, zabiedzonych, mysich ogonków. Doszłam do zdrowych, naturalnych kłaków. Grube to one nigdy nie będą, takie geny. W każdym razie są zdrowe i lepi nie bedzie. A i pamiętajcie, że piszę to z mojej perspektywy, u Was może być inaczej. Proszę mi potem kurwami nie rzucać, że jestem głupia, czy coś, bo u Was to, czy sramto się sprawdziło. Może i tak, ja tam nie wiem, ja piszę o sobie. No to jazda.

Porowatość włosów

Wszędzie spotkacie się z określeniami- włosy wysokoporowate, średnioporowate i niskoporowate. W skrócie, to te wysoko oznaczają, że są chujowe, te średnio, że średnio chujowe, a te nisko- niechujowe. Przez te trzy lata wiedza o tym całym rozróżnianiu porowatości na nic mi się nie przydała. Jedynie wiem, że olej kokosowy do wysokoporów nie jest dobry, bo je puszy, ale i tak sprawdziłam to na sobie i dopiero się przekonałam. W innych przypadkach co innego czytałam, a moje włosy swoje. Żadne porady nie pokrywały się z tym co u mnie się sprawdzało, czy nie. Znaczy się tak- kokos plus chujowe włosy, równa się włosy dramat. I tyle z tego wałkowania po blogach porowatości. Wsadźcie, to se w dupę Drodzy Państwo.

Olejowanie

Olejowanie, cudowanie. Dało mi to tyle, że niewiele. Zaczynałam od oleju przed każdym myciem i tak przez dwa lata, każdej nocy. Od roku olejuję raz w tygodniu i efekt ten sam. W sumie, to chyba robię to z przyzwyczajenia, bo nie wiem czy to ma jakiś istotny wpływ. Efekty są i owszem- zaraz po umyciu. Po 3 latach regularnego mazania stwierdzam, że włosy i tak nie wypiją tego nie wiadomo ile i będą bardziej błyszczeć, będą bardziej lejące, ale na chwilę. To samo da odżywka czy maska. Do niej też można dodać olej. Na co mnie to było? Nie wiem. Jakieś 12 lat temu miałam przez chwilę własny kolor. Wtedy nie olejowałam i wiecie co? Włosy wyglądały tak samo jak po tych moich trzech latach katorgi. Zużywam właśnie ostatni olej i wyjebuje to całe olejowanie w kosmos. Nie posłucham już nigdy żadnej wszechwiedzącej blogerki. Spadajcie.

Humektanty, emolienty, proteiny

Dla normalnego człowieka, to wszystko czary. Ja już się wyedukowałam, a i tak te nazwy nikomu nie muszą być potrzebne. Mi też się nie przydają. Te całe humektanty, to nic innego jak nawilżacze, emolienty- ochraniają i wygładzają kłaki i zabezpieczają żeby te całe humektanty nie odparowały, a proteiny nasze kłaki budują. Jak to widzi normalny człowiek? Ano kładziesz na łeb 3 rodzaje odżywek na zmianę, żeby była równowaga. Albo kupujesz jedną taką gdzie są wszystkie hume, emo i prote. Jakiś czas bawiłam się w to całe odróżnianie, a najlepiej sprawdził się sposób na odpierdol. Raz położę to, raz tamto i o kurwa działa! Czytam sobie te składy i ogarniam, ale jak ktoś nie ogarnia, to niech kupi sobie coś z keratyną (proteiny) z  aloesem, albo miodem (humektanty) i z olejkami (emolienty) i używa zamiennie i będzie dobrze. Jak robi się siano, to nałożyć zamiast protein, coś co nawilży, jak się robią kluski- dać proteiny i tak w koło Macieju. TYLE.

Nożyczki i zabezpieczanie końcówek

Wszystkie fachowe określenia normalnemu człowiekowi do niczego nie są potrzebne. Wydumane rodzaje olejowania i nakładania czarodziejskich masek w niesamowitych konfiguracjach z głową w dół i lewą nogą skierowaną na południe, gówno dadzą. Najlepszy sposób na zniszczone włosy? Nożyczki. Po nożyczkach zabezpieczanie końcówek. Na końcówki najlepszy jest ten mały, czerwony Marion za 7 zeta. Ma trochę silikonów, jakiś tam olejek, ale najważniejsze, że działa. Włosy mi się nie rozdwajają. Serio, nie musicie płacić po sto złotych żeby zabezpieczyć włosy. Chodzi o to, żeby w składzie nie było alkohol denat, ale był silikon i olejek – jeden chuj jaki. Sprawdzałam skład takiego cuda do końcówek za gruby hajs (popularny na blogach?) i porównałam z moim serum termicznym z Marion. Różnił się ceną. TYLKO!

Szampon

Olejowanie rzucam w pizdu, tak jak już wspomniałam. Włosy myję co drugi dzień i zawsze po myciu coś kładę. SLESów się nie boję, ale na przykład czarne mydło od Agafii ma w sobie i SLES i mnóstwo ziół, a taka mieszanka po tygodniu, czy dwóch wysusza mi kudły. Dlatego na co dzień myję łeb delikatnym szamponem (aktualnie Equilibra), a raz na tydzień oczyszczam dokładnie czymś z SLESem (teraz Agafia). Cudów nie ma, musicie sprawdzić na sobie czy lepiej będzie Wam służył szampon mocny, czy delikatny. Ja unikam silikonów w szamponach.

SLES, SLS, silikony, zioła

Temat SLESów, SLSów i silikonów poruszałam już we wpisie Jakie kosmetyki wybrać – eko, chemiczne, tanie czy drogie?. W skrócie- nie demonizujmy. Silikony jako ochrona są okej, byle nie przedobrzyć. W szamponie ich nie chcę, bo szampon ma myć, a nie zabezpieczać, od tego są maski i odżywki i tam silikony w niewielkiej ilości są spoko. Duże ilości silikonów są ok w zabezpieczaczach końcówek, bo idą tylko minimalnie na końce, więc włosów nie przeciążą. SLS (Sodium Lauryl Sulfate) już chyba nigdzie nikt nie dodaje, a SLES (Sodium Laureth Sulfate) nikogo nie zabił i to nie prawda, że Małgośka spod Wałbrzycha dostała od niego raka łokcia. I jeszcze wkurwia mnie jak mądre blogerki mylą SLS z SLES. Wypadałoby wiedzieć co jest czym jak już się o tym pisze. Zwykły nie-bloger nie musi tego wiedzieć, bo i po co? Jeśli macie włosy delikatne jak ja, to lepszy będzie szampon bez Laureth, ale szczerze mówiąc, te inne zamienniki też mogą być za mocne. Kupcie sobie to, co Wam pasuje i już. Jeszcze wrócę do ziół. Te do palenia na włosy nie szkodzą, ale te nakładane to różnie. Tak chwalą te zielska, ochy, achy, a natura też może zrobić krzywdę. I nie rzucajcie się na coś tylko dlatego, że jest naturalne, bo nadmiar ziół włosy wysusza. Dlaczego nikt o tym nie mówi i nie pisze? Zmowa jakaś? A nieee, bo przecież teraz naturalne i eko, i sreko, i takie tam kosmetyki są modne? Nie zapominajmy, że cykuta, to też sama natura?

Odżywki i maski

Po każdym myciu zawsze coś kładę. Czasami jest to maska, czasami odżywka, co tam złapię. Używam na zmianę różnych wspomagaczy o różnych składach. Warto mieć jakiegoś Kallosa, u mnie najlepiej sprawdza się bananowy- nawilży, dociąży, szału nie robi, ale litr maski za dziesięć zeta zawsze spoko, a i włosy ujarzmione dostatecznie. Moja ulubiona maska, to niezmiennie Arabica od Wax Piolmax, super sprawdza się też Equilibra ze zdjęcia (odżywka). Proteiny czerpię z maski od Organic Shop, ale tu też można się zadowolić jakimś zwykłym Kallosem. Tak w kilku słowach, to myję włosy, kładę coś na nie, w tym czasie myję zęby, ryj i spłukuję łeb. W weekend mam więcej czasu, więc noszę maskę dłużej, ile się uda- 20 minut, czasem 30. Ale pamiętajcie, że włos co ma wchłonąć, to wchłonie w 20-30 minut i tyle. Nie bez powodu na opakowaniach mamy napis “zmyć po 20 minutach”, gdyby po trzech godzinach miało być lepiej, to by napisali- “zapierdalaj z tym 3 godziny na łbie”. Nie jest napisane? Nie zapierdalać. Proste. Dwie godziny na łbie nic więcej nie da. Kładzenie maski na włosy na noc, to nawet zło. Włosy są rozmiękczone i przez to bardziej narażone na uszkodzenia.

Suszenie i stylizacja

Zaczęłam od dupy strony, bo na początku napisałam o zabezpieczaniu końców. A to w sumie na koniec powinno być, ale to chuj. W każdym razie jak już włosy umyję, to je zawijam w ręcznik i tak łażę. Po krótkiej chwili puszczam je luźno i jak już są prawie suche, to je dosuszam letnim nawiewem, bo po suszarce najlepiej wyglądają. Chyba, że mi się nie chce, to schną same i tylko smaruję końce Marionem. Jak dosuszam, to smaruję końce, przy skórze psiukam Marionem termicznym unoszącym u nasady (siwa butelka na zdjęciu, reszta w tym starym wpisie) i suszę. Na koniec jeszcze dokładam na końce czerwony Marion, resztę wcieram po całych kudłach. Do czesania niezmiennie od lat używam szczotki z dzika, a nie jakieś dziadowskie, plastikowe TT, które jak się okazało- włosy w niektórych przypadkach niszczy (a nie mówiłam, że to gówno!).

Porost włosów

O tym już się rozpisałam w tekście 6 najlepszych kosmetyków przyspieszających wzrost włosów, ranking. I pamiętajcie, że te wszystkie produkty nie tylko dały kopa moim włosom, ale też je wzmocniły i pobudziły do rośnięcia nowe.

ABC

Rozpisałam się. I pewnie mogłabym tak pisać dłużej. Teraz będzie skrót dla najbardziej opornych?Przede wszystkim nie idźcie w ciemno za tym co jakaś tam blogerka napisze. Nawet ja?Na jednego działa Kallos, na drugiego psie gówno. Jedyny sposób żeby się przekonać co nam służy, to testowanie na własnym łbie i tyle. Nie ma tu filozofii. Jak dbać o włosy? Tak:
  1. nożyczki
  2. zabezpieczanie końcówek
  3. dobrze dobrany szampon
  4. odżywka/maska po każdym myciu (różnorodny skład)
  5. regularność we wszystkim
  6. TYLE
Taki skrót. A nie jakieś gównofilozofie i badanie punktu rosy i miękkości gówna pingwina z Antarktydy. Jedynie na co uważam, to żeby alkohol denat nie siedział w produktach do włosów. Nadmiar ziół też nie wskazany. Jeśli denat, to tylko we wcierce. SLES nikogo nie zabił, silikony się przydają. A i tak wszystko to dupa, bo najlepiej na zniszczenia pomagają nożyczki i taka jest prawda. A jak całe życie ma się delikatne włosy, to żeby chuj na chuju stanął, to mi afro nie wyrośnie nawet jakbym okłady ze szczerego złota robiła. I jeszcze nie zapominajmy, że to włosy są dla nas, a nie my dla włosów i co innego o nie dbać, a co innego popaść w paranoję. Najgorsze określenie świata? Włosomaniaczka, bo manie się leczy?

Australian Gold, Intensifier, przyspieszacz do opalania w spayu – mój hit

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Grzeje u mnie jak w Afryce. Specyficzny mikroklimat. Burze nie doszły. Lato w pełni. Żyć nie umierać. Dwa razy wyszłam z jaskini na słońce i już chodzę jak Murzynek Bambo. Ludzie się dziwią, że jak to tak i w takim tempie, a to tylko dobry przyspieszacz. A jaki? A już mówię?
Australian Gold, Intensifier, przyspieszacz do opalania w spayu.

Australian Gold, Intensifier, przyspieszacz do opalania w spayu. 

Swój okaz zakupiłam w ubiegłym roku w Rossmannie. Chyba tylko u esesmanów są. Kupiłam na promo za jakieś niecałe trzy dyszki. Cena regularna to 44 złote. Parę złotych jak za pierdołę. Pisałam Wam kiedyś o przyspieszaczu z Ziaji za kilka złotych i nadal go lubię, ale Australian Gold jest o niebo lepszy. Przede wszystkim wydajność wymiata. Przyspieszacz nabyłam w ubiegłym roku i nadal mam połowę mimo, że używałam go regularnie i nie oszczędzałam. Butelka ma 237 ml, dużo. Od otwarcia mamy 18 miesięcy na zużycie i dobrze, bo w sezon ciężko go zużyć. Kolejną zaletą jest fakt, że nie jest tłusty. Momentalnie się wchłania i nie lepi. Taki suchy olejek. Jeśli coś jest suche, to dla mnie nie jest olejkiem, ale ok, niech tam sobie nazywają jak chcą. Dla mnie to bardziej taki rozwodniony żel. Zapach obłędny, ciężko go określić, trochę jak coca-cola z palonym cukrem i owocami. Niby tam jakieś banany obiecują, ale za cholerę tych bananów nie czuję. Nie jest to jakaś dusząca, czy mdła woń, taki przyjemny zapach wakacji bardziej.
W składzie trochę natury, trochę Mendelejewa, w sumie mam na to wyjebane, bo...działa przezajebiście. Filtrów brak, ale ja mam na ten temat swoją teorię bliską Macierewiczowi, więc nie poruszam wątku, bo mnie zlinczują. Generalnie, to wszystko fajnie. Psiukam przód i leżę chwilę z książką, przekręcam się na grillu i psiukam plery. Znowu chwilę poczytam i już jestem Murzynem. Znaczy Afroamerykaninem (teraz trzeba baczyć na słowa, bo zaraz ktoś focha pierdolnie, bo niby kolor skóry nie jest ważny, ale jak już coś powiesz, to raptem staje się ważny, kurwa…). W każdym razie opalanie na ekspresie. Osoby z jasną karnacją lepiej niech uważają, bo mogą się wyjebać w kosmos w krótką chwilę. Ja jako ciapaty (dont brejk maj hart) słońca się nie boję. Jeśli uda mi się zmęczyć butlę, kupię drugą, ale nie wiem kiedy, bo końca nie widać. Tak, polecam. Ocena 23 na 9.

Depilacja laserowa LightSheer , jak pozbyć się włosów na stałe?

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Dużo piszę o włosach, ale mało o ich destrukcji. Właściwie nie pisałam chyba nigdy o depilacji. Czas nadrobić tym bardziej, że do tego wpisu zbierałam się dwa lata. Nie zbierałam się tak długo z lenistwa, musiałam pozbyć się wszystkich intruzów, żebym mogła powiedzieć coś więcej. Na szczęście nie jestem zarośnięta jak zapchlona małpa, ale w moim świecie ciało ma być gładkie jak szkło. Chcecie, to zarastajcie i farbujcie kudły pod pachami, dla mnie wygląda to obleśnie i koniec. W moim życiu przerobiłam maszynki, depilatory, woski, sroski, co się dało. Czara goryczy przelała się kiedy gorący wosk z rolki pierdolnął mi na udo i przykleił mnie do ulubionego kocyka. Powiedziałam koniec, tak być nie będzie i zapisałam się na depilację laserową.
depilacja laserowa, LightSheer, Light Sheer, nogi, włosy, depilacja
Nie będę Wam tu przynudzać o wskazaniach i przeciwwskazaniach i takich tam pierdololo, tego jest mnóstwo w internecie i nie chcę powielać informacji. Nie jestem specjalistką, tylko prostą wieśniaczką, która z zabiegów skorzystała. Napiszę Wam o wszystkim z mojej pojebanej perspektywy.
Z zabiegami czekałam do października, a z nogami aż do stycznia. Opalenizna trzyma się mnie jak uchodźca pontonu. Do depilacji laserowej najlepsza jest jasna skóra i ciemny kłak. Z tego też powodu ręce, które leczą nadal jadę depilatorem, bo zarost tam mam jak trzynastoletni podlotek wąsa.
Najpierw zweryfikowałam wszystkie salony w okolicy. W niektórych miejscach nabijają w butelkę i w cenie depilacji laserowej serwują nam nędzny IPL. Sporo osób w ostatnim czasie kupuje mini IPLe do domu. I teraz tak, IPL, to chuj nie laser, a na dodatek po nim ciężko zrobić diodówkę, bo włos jest upośledzony. Dlaczego chuj nie laser? Bo to nie laser.  Bo wiązka światła jest chujowa, napierdala na boki jak puszczalska laska. Diodówka, czyli LightSheer, na który się wybrałam jest skuteczna, a wiązka światła skierowana jest centralnie w wybrany kudeł i jego cebulkę. Nie chcę Wam tu przynudzać, ale jeśli IPL kosztuje około tysiąca złotych, a LightSheer ponad 100 tysięcy, to sami sobie odpowiedzcie na pytanie co ta IPLka jest warta. LightSheer usuwa około 95% włosów, oczywiście wtedy gdy mamy dobrą, nową głowicę i o to pytajcie w salonach, chociaż nie wiem, czy ktoś powie wprost, że mają stare truchło, dlatego warto wybrać się w zaufane miejsce. Ja chodziłam do Gabinetu Odnowy Biologicznej w moim mieście i polecam.
Zabiegi trzeba powtarzać do skutku. Zazwyczaj kilka zabiegów na wybrany obszar ciała wystarcza. Oczywiście powiecie mi, że to droga impreza. Droga i nie droga, zależy jak leży. Depilacje robiłam przez dwa zimowe sezony. W sumie wydałam około 2 tysięcy. Sporo. Ja sęp. A teraz podzielmy to na 24 miesiące. Wychodzi nam jakieś 80 złotych z groszami na miesiąc. Nie dużo. Da się odłożyć. Jeśli dodamy do tego, że mamy z głowy depilację forever, a jak nie forever, to raz na sto lat wystarczy poprawka, albo raz na miesiąc zgolenie meszku, którego laser nie ruszy, to mamy depilację prawie jak za darmo. Może nie za darmo, ale jak za czapkę śliwek. A jaka wygoda! A ile zaoszczędzonego czasu i nerwów! Tego nie da się przeliczyć na pieniądze! Jeśli mówimy o kasie, to różne salony mają różne cenniki, wiadomka. Nie wiem jak u innych, ale podam taki przykład, tam gdzie chodziłam koszt nóg, łydek z kolankami, to wydatek 300 złotych. Ale nie za każdym razem wychodzi 300. Stopniowo z zanikaniem kolejnych partii kłaków cena też idzie w dół, małe  poprawki miałam gratis. Z tego też powodu nie potrafię określić ile dokładnie wydałam na jaką partię ciała i ile razy była robiona, bo czasem robiona była całość, czasem było to tylko kilka dodatkowych strzałów lasera. W każdym razie jakaś mega włochata nigdy nie byłam, więc poszło szybko i przyjemnie, a cena nie była wygórowana. Szybko przeliczając na ilość wizyt w gabinecie, bo jeśli patrzeć na kalendarz, to trochę to trwało z prostego powodu- w niektórych miejscach włosy odrastały szybciej, w innych nie. Z tego względu czasami w salonie byłam co miesiąc, a innym razem co dwa lub trzy.
Generalnie, to co mogę zrobić w domu, robię w domu, ale specjalistyczne zabiegi wolę wykonywać w profesjonalnych salonach. Depilacji laserowej sama nie zrobię, bo nie mam luźnych stu tysięcy na laser. Na przykład powyższy produkt dostałam od Salonu Kosmetycznego Healthy Beauty, który specjalizuje się w robieniu kwasów na twarz. O ile jakiś lajtowy kwasik zmiksuję i położę sobie sama, tak ostrego kwasu sama sobie nie położę, pierdolę potem z siebie skórę zdzierać, albo jeszcze mi nos odpadnie jak Majkelowi Dżeksonowi. Dlatego polecam czasem oddać się w ręce specjalistów, nie warto zawsze sępić paru złotych, bo potem można wydać kilkaset żeby się doprowadzić do ładu.
Z tego co wiem często powtarza się pytanie czy depilacja laserowa boli. No cóż. Mnie nie bolało, ale co może powiedzieć osoba, która ma wytatuowane połowę pleców i jeszcze ten rodzaj bólu jej nie boli, a sprawia radość. No właśnie. Depilowałam nogi, pachy i całe bikini. Nóg nie czułam kompletnie na największej mocy. Pachy coś tam czułam, jakieś mrowienie. Góra bikini była niewyczuwalna, przy dolnych partiach trochę kurwiałam, ale bólem bym tego nie nazwała, ot nie było to przyjemne. Koleżanka przy nogach zwijała się z bólu. Sprawa indywidualna.
Ok, ok, ale jak efekty? No Wam powiem kurwa rewelacja wśród rolników, lody, lody na patyku! Jestem goła i wesoła. Nóżki gładkie, paszki gładkie, bikini jak marzenie. Pojedyncze jasne i meszkowate włoski zostały, ale na to nic nie poradzimy, laser nie widzi białego mchu. Maszynka raz na miesiąc wystarcza i to też tylko dla własnej satysfakcji, bo tego właściwie nie widać. Przypuszczam, że jeszcze jakieś pojedyncze niedobitki mogą się pojawić, ale to podskoczę sobie zimą do salonu, żeby je dobić. Nic wielkiego i nic drogiego. Możliwe, że co jakiś czas przyda się odświeżenie, ale nadal uważam, że jak raz na rok zrobię sobie spacer na pojedyncze dostrzały za parę złotych, to jest nic.
A teraz sobie wyobraźcie jaka to zajebista sprawa wstać i mieć gładkie nogi. Wyskoczyć niespodziewanie nad wodę i mieć gładkie pachy. Wskoczyć niespodziewanie do łóżka i mieć świadomość, że wasze bikini nie poharata Waszego konkubenta czy tam kochanka. Ja niczego nie będę polecać, sami zdecydujcie. Ja uważam, że to zajebista sprawa i już ?

Meet Beauty 2017 bez przynudzania

By | Blog, Śmietnik | No Comments
Kolejna relacja z Meet Beauty. Wejdź śmiało, moja będzie inna, bo ja jestem inna. Nie wiem czy będzie śmiesznie, bo piszę dopiero wstęp i to się okaże. Nie wiem czy będzie zaczepnie, bo to czwarte zdanie. Ale skoro czytacie zdanie piąte, to weźcie nie bądźcie chujami i przeczytajcie wszystkie zdania. Nie wiem ile będzie tych zdań, bo przecież, to dopiero początek, ale możecie policzyć. Obiecuję nie zadręczać nikogo milionem zdjęć i pierdoleniem o dupie Maryni.

Dałam taką fotkę, a nie inną, bo tak. W sobotę wstałam o 1 w nocy. Normalnie, to chodzę spać trochę później. Jakoś się udało. Założyłam odświętną kufajkę i wypastowane filce i pojechałam ja do stolycy jak ta Pani, a nie jakiś chłop małorolny. Wzięła żem se ja do busa kanapki z jajkiem i salcesonem, grillowaną galaretę i hopla ku  przygodzie.

Warszawa o 5:30 rano jest nudna. Ale Wy tam macie nudno. Siadłam opalać nogi, bo przecież byłam pierwsza na warcie. Należy mi się medal z opiekanej cebuli. Virtuti Cebulari. Jakieś ktosie narzekały na darmoszkowy autobus, że niby pełny i takie siakie. Ten o ósmej rano był prawie pusty, wystarczyło wstać o pierwszej rano i zaklepać sobie miejscówkę. Sprawdzone. Polecam?
Nie będzie po kolei, bo nie. Miałam okazję uczestniczyć w trzech warsztatach i dwóch wykładach, bo na tyle mi czasu wystarczyło w te dwa dni. Przelećmy to w skrócie.

Wykłady z Red Lipstick Monster

Albo ja za dużo ćpię, albo ona. Nic nie załapałam, ona chyba też nie. Albo jestem taka mądra, że wiedza od RLM nie wniosła w moje życie nic nowego, albo spuśćmy na to zasłonę milczenia. Kiszka.

Warsztaty Neonail z Darią Kaletą-Kudrycką i Barbarą Szczygiełdą

Nowe wzorki, nowa linia lakierów hybrydowych. Ciekawe warsztaty, fajnie prowadzone, chociaż osobiście nie lubię robić czegoś na zawołanie. Siedziałam, uczyłam się i malowałam wzorniki. Podobało mi się.

Warsztaty Golden Rose z Karoliną Zientek

Ładna i sympatyczna kobieta. Poznałam kilka nowych trików, było sympatycznie.

Warsztaty Gosh Copenhagen z Anną Muchą

Te warsztaty makijażowe podobały mi się bardziej. Nie wiem dlaczego. Chyba sam makijaż bardziej mi się podobał?Na obu było ciekawie, ale ten był bardziej na plus.

Wykłady z Jason Hunt (Kominek)

Kiedyś go lubiłam, potem mi zbrzydł. Jest mi obojętny i nie sikam w kaleson na jego widok, ale wykład ogarnął genialnie. Było zwięźle, interesująco i gość wie co mówi, ma u mnie propsy, lepiej niech tego nie spierdoli.
Miałam ogromną chętkę na jeszcze jeden wykład z Hanią, którą lubię i Anwen, którą czytałam kiedy jeszcze pisała do rzeczy. (Sorry, ale ja jestem szczera). Nie zdążyłam. Musiałam zjeść. Bo ja jem kiedy mogę i jedzenie przekładam nade wszystko. Podsumowując – atrakcje przygotowane przez ekipę Meet Beauty oceniam wysoko. Organizatorzy postarali się o dobry klimat i ciekawe zajęcia. Osobiście uważam, że miejsce średnio komfortowe. Dźwięki z sal mieszały się ze sobą, a muzyka z Targów Beauty Days, odbywających się praktycznie metr dalej, wkurwiała. Niemniej nie winię tu organizatorów Meet Beauty, nie wszystko da się przewidzieć. Przymykam na to oko, bo same targi też mi się podobały, mogłam zrobić zakupy i poznać więcej nowości. Przez dużą przestrzeń blogerki (i jeden bloger!) rozlazły się po kątach i nie ze wszystkimi miałam okazję pogadać, no trudno, wyłapię Was pojedynczo w ciemnych zaułkach.
Nie chcę nikogo katować milionem zdjęć z Targów Beauty Days. Na górze macie dwie fotki najlepszych według mnie stoisk. Trzecie fajne należało do Bandi, mieli ścianę z kwiatów, taką jak Indigo rok temu na Meet Beauty. Gdzieś tam niżej wrzucę mnie i tę ścianę, a tutaj macie misiowe mydełka od LaQ. uwielbiam LaQ. Kocham. Kocham za te zajebiste, naturalne i fikuśne mydła i za zajebiste oleje. W końcu osobiście poznałam właścicieli firmy, którzy są tak samo zajebiści jak ich produkty. Indigo dojebało najdłuższe stoisko świata, kto bogatemu zabroni. Tych też lubię, choć są dużą firmą i już nie taką z duszą jak LaQ, ale mają fantastycznie pachnące balsamy.
Oto kawałek nas, blogerek. Sylwia woziła nam dupy. Buk bukwią zapłać. Nie będę pisać o afterku w Atosie. Nie będzie też zdjęć. Wystarczy, że nas pół hotelu słyszało?Dobrze nas nakarmili, wyrka wygodne. Szczegóły są tajemnicą.
Zdążyłam się trochę polansować. Kto wieśniakowi zabroni?
Zdążyłam poznać bardzo sympatycznych ludzi.
Zdążyłam też zrobić z siebie debila. Tylko jeszcze nie zdążyłam pojechać do Tokio. To przede mną.
Do domu przytargałam ze 20 kilogramów kosmetyków. Trochę kupiłam, trochę dostałam. Organizatorzy zadbali o naszą fit sylwetkę. W sumie z osobistym dziesięciokilogramowym bagażem napierdalałam po Warszawce z tobołami jak jakiś bułgarski sprzedawca papryki. Potem się ludzie dziwią, że mam bicek jak Pudzian. Magia blogowania.
(Tutaj wyobraźcie sobie jakieś fanfary i inne cuda wianki). Dziękuję organizatorom za dwa dni świetnej zabawy, za moc wiedzy, za ćwiczenia bicepsów i za ogrom pracy jaki włożyliście w wydarzenie. Mimo drobnych niedociągnięć, bardzo mi się podobało, a niedociągnięcia pokazują, że jesteście takimi samymi ludźmi jak wszyscy, a nie jakimiś sztucznymi ludźmi z głębi internetu. Dziękuję fantastycznym blogerkom i fantastycznemu blogerowi za zajebiste towarzystwo. Dziękuję Niemężowi, Mamie, kotom i komu tam jeszcze w takich sytuacjach się dziękuje. Dziękuję też sobie, za to, że jestem zajebista. Dobra kończę, bo już pierdolę od rzeczy. Narta!