Tag

na twarzy

Zdradziłam Garniera z Bielendą

By | Bjuti Pudi, Blog | 20 komentarzy

Jedliście kiedyś sople? No pewnie! Mi mama powiedziała, że na sople ptaszki sikają i mi przeszło 😛 A nacieraliście sobie kiedyś gęby śniegiem? No gdzież nie! Ja raz zjechałam pyskiem po zmrożonym śniegu, peeling taki, że krew się z mordy lała. Cieszmy się śniegiem, tak szybko odchodzi! Tylko gęby nim nie myjcie, bo teraz więcej w opadach smogu, niż pod jajami u smoka wawelskiego. Jak już się czymś myjemy, to niech to będzie coś dobrego. Wiecie, że ja jestem wierna Garnierowi. I pewnie gdyby nie spotkanie blogerskie, to nie zdradziłabym go z innym, ale stało się… To idzie nowość!


Bielenda, Expert Czystej Skóry, Kojący Płyn Micelarny 3 w 1. 400 ml.

Zaczniemy od ceny, bo wiadomo- ja przepłacać nie lubię. I tak dziada możemy mieć za około 14 złotych, ale i promocje się zdarzają. Już mamy plusa. Teraz flaszka. Normalna, co chcić. Daję minusa za duży odbyt wylotowy. Micel chlapie się w nadmiarze i zamiast ociupinkę na wacik, potrafi rzygnąć fontanną. I moje pierwsze podejście do niego zakończyło się wiązanką, bo chlupnęłam sobie srogo i napchało mi się w oczy. Zła byłam, ale wyłapałam, żeby dozować płyn z mniejszą ekspresją i przepadłam! Chyba jest miłość. Na bank jest. Zapach jakiś ledwie wyczuwalny, to właściwie nie ma o czym pisać. Akurat przy myjakach do twarzy, aromaty u mnie nie grają roli.

Musze to powiedzieć głośno- ten micel myje szybciej i dokładniej niż Garnier. Sorry Garnier, taki mamy klimat. Płynu używam do demakijażu, czasem przetrę gębę w wersji soft. Nic mnie nie podrażnia, nic mnie nie szczypie, tapeta złazi jak farba ze stuletnich drzwi- błyskawicznie. Pomijam tu pierwsze podejście, kiedy to na wacik jebłam solidną dawkę płynu i mi się go w oczy nalało. Ok- wtedy coś szczypnęło, ale sądzę, że to z przedobrzenia, bo od tamtego zonka nic złego się nie dzieje. A moje oczy są wrażliwe- kiedyś uczuliły mnie kolorowe waciki, płynu z Biedry nie mogę używać, bo mnie palą ślipia ogniem piekielnym, jedynie Garnier mnie zadowalał, a teraz Bielenda. Zdecydowanie polecam dziada. Zostaję przy nim i pozostanę mu wierna, no chyba, że…trafi się godny następca 😉

A jeszcze, żebyście brudni nie chodzili, bo wstyd, podrzucam coś miłośnikom mydełek w kostce.

Naturalne mydełko cytrynowe od Scandia Cosmetics. 45 gram.

Mydełko leżakowało w mojej szufladzie, bo cytryna jest tak intensywna, że aż kicham od samego niucha. Ale zapach ładny, świetnie odstraszało kota, który lubuje się w mierzeniu moich stringów. Kot zaprzestał przebieranek, bo zapach nie harmonizował z jego gustami. W końcu sięgnęłam po choinkę i zaczęłam używać jak trza- do myca. Nie umiem myć ciała mydłami w kostkach, chociaż w ostatnim czasie coraz bardziej lubię je w takiej postaci. Parę razy się natarłam i jest całkiem ok. Myje, pachnie, pieni się dobrze. Zapach po kontakcie z wodą, nie jest drażniący, a przyjemnie świeży. Aktualnie używam go do rąk, bo jakoś na całe ciało wolę żel.

Jeśli lubicie takie gadżety, to śmiało wypróbujcie. Polecam też właścicielom nieznośnych kocurów 😀

I tak to moje Drogie Czytelniki. Finisz. A wiecie, że niedługo moje urodziny? A zaraz potem będą 2 lata bloga? Szykujcie się na zmiany i niespodzianki. Trzymajta się!

 

Cienie, tusz i już

By | Bjuti Pudi, Blog | 38 komentarzy

Malowana lala lalalalala! Tapeta na ryju, lśniący szlam na ustach tralalala. Ostatnio na jakiejś grupie, przeczytałam wypowiedź pewnego Pana, który twierdził, że najładniejsze kobiety, to te naturalne i bez makijażu. Swoją wypowiedź podsumował zdaniem- “Czasem bez tego wszystkiego jesteście super”. “Czasem”- słowo klucz hehe 😀 No sorry, ale ja nie wstaję z twarzą nimfy, jak w kolorowym, amerykańskim serialu. Przesadziłabym gdybym napisała, że budzę się jak zombie. Ale jednak odpowiednio wyważona tapeta potrafi nas upiększyć. Czasami mi wyjdzie ta szpachla, czasami nie. Czasami źle rozetrę cień, czy sklei mi się rzęsa, ale czy to aż taka zbrodnia? Makijaż to zabawa, trzeba tylko uważać, żeby nie bawić się w klowna 😀 Cała reszta- dopuszczalna.


Z ostatniego spotkania blogerek nawiozłam tyle kolorówki, że głowa mała. Albo duża. W sumie zależy kto jaki ma łeb. W każdym razie dużo tego przytachałam i teraz namiętnie testuję. Dziś napisze Wam kilka słów o pojedynczych cieniach od eKobieca – Freedom oraz o cieniach Catrice. Pokażę Wam też popularny ostatnio tusz od Rimmel. Będzie i pozytywnie i negatywnie, czyli po prostu po mojemu i prosto z mostu.

Zacznijmy od Freedomków. Trafił mi się neonowy, matowy róż nr 226 i satynowy fiolecik nr.227. Oba piękne. Chociaż foty z neonowym makijażem gdzieś mi się zawieruszyły, ale zajrzyjcie na mój Instagram, tam coś się pałęta. Cienie pięknie napigmentowane, nie kruszą się, pokrywają powieki równomiernie, można się z nimi bawić i malować do bólu. Chociaż w sumie to mnie nic nie bolało. Róż jest idealnie matowy i nasycony, a fiolet pięknie lśni. Jeśli dodam, że cienie to wydatek rzędu 5 złotych za sztukę, to nic ino brać. Nie mam Freedomom nic do zarzucenia i chętnie przygarnęłabym inne kolory.

Ciemnofioletowy cień Caterice nr 710, Lilac Del Rey, to taki połyskiwacz. Niby nie satyna, ale ma takie pierdołowate drobinki. Nie jest jednak zbyt połyskujący, właściwie ciężko go określić. Taka pół satynowa błystka. Kolor na powiece nasycony, ale jakby nierównomierny. Niby się nie waży, ale robią się placki. Kolor też nie mój, bury fiolet…nie jestem przekonana. Nie jest zły, ale i nie mam serca go polecać. Musiałabym wybadać też inny kolor, może tylko moja sztuka jakaś trefna. Zrobiłam makijaż z nim w roli głównej, ale oko wychodziło łaciate i wywaliłam foty, coś z nim nie tak. Katarzynkę można kupić za około 10 złotych. To już lepiej kupić 2 Freedomy 😉

Jest i tusz. Ponoć mega, super, hiper i w ogóle kosmos. Eeee czy ja wiem? Jeśli kosmos to dolatujemy maks do… co tam jest za Ziemią? Mars! No to taki super jak do Marsa, dalej bym nie leciała z zachwytami. Napaliłam się na tą nowość jak Ruski na dolary i w sumie taki zwyklaczek. Nie zawiodłam się jakoś mocno, ale gdybym zabuliła za niego ponad 30 złotych w normalnych okolicznościach, to byłabym wkurwiona nie lada, że hej, że ho, że kolorowe sny kiedy ja dotykam Ciebie, hejjj hooo 😀 Moje rzęsy nigdy nie widziały zalotki. Właściwie to zalotka kojarzy mi się z narzędziem ginekologa, z podrzędnego porno, z lat dziewięćdziesiątych. Moje same się podkręcają, więc cholera wie czy tusz w tym temacie coś daje, czy nie. Nie kruszy się, ładnie się trzyma, zmywa ładnie. No to co mi nie pasi? Moje rzęsy na fotce przeciągnęłam tuszem chyba ze 20 razy! Raz, że szczoteczka nieporęczna, dwa- małe rzęsy ciężko złapać, trzy- długie przelatują przez nią ledwie muśnięte. Żeby pomalować dokładnie swoje chaszcze powiekowe, trzeba napierdalać ręką jak przy przepychaniu zlewu. No nie jest to zaleta. Taki pozytyw, że maskara nie skleja. Niespecjalnie polecam, chyba,że lubicie machać rączką.

A teraz jakieś mejkapy poglądowe. Nic tu nie kombinowałam z żadną obróbką, nawet pryszcz jakiś się trafi hehe, ale chciałam dać coś bez tych całych retuszów, bo jak patrzę na te wszystkie wymuskane makijaże w fotoszopce, to już mam dość.

Na oczyskach tusz z postu, Freedom od wewnątrz i Catrice w zewnętrznych kącikach. Na ustach chyba Maybelline. Ryj to Eveline i Ecocera z TEGO posta. Reszty nie pamiętam, za wszystko żałuje ble ble ble takie tam.

Tutaj poszła Catrice na całą powiekę i kąciki brąz z czegoś tam. Przy otwartych oczach jest ołrajt, ale jak łypnę powiekami w dół, to Kaśka taka plamista.

No i tutaj Freedom pięknie skrzy. Kaśka otula boczki i właśnie na boczki się nadaje.

No i co? I wsio 🙂 Ostatnio jakieś długie posty mi wychodzą 🙂 Mam nadzieję, że dotrwaliście do końca i dacie znać co sądzicie o mojej tapecie, cieniach, tuszach i całym tym bałaganie 🙂

 

Szach-mat błyszcząca mordo!

By | Bjuti Pudi, Blog | 31 komentarzy
Jak psu jajca. Jak gwiazdy na niebie. Jak oczy Żydowi, na widok 5 złotych. Jak szosa po przymrozku. Jak olej we frytkownicy. Jak jeszcze Wam się morda świeci? Bo mi się czasem świeci jak cholera i nie wiadomo czemu. Niby skóra ok, niby żadnych problemów z ryjem nie mam, ale się świeci. Taka karma. Nie jest to może jakiś mega błysk, ale i tak mnie wkurza. Ile to już pudrów i podkładów przetrząsnęłam, to głowa mała. I mam! Bingo, trafiłam ideały!
Do tej pory najlepszym podkładem był Kobo- KLIK, ale zlikwidowali mi Naturę i cały misterny plan też w pizdu. Puder też mieli spoko. Dobry puder to też Manhattan, albo nawet poczciwy Wibo, ale ciągle czegoś im brak. A tutaj proszę, przywiozłam moje ideały ze spotkania blogerek! Jestem zachwycona. Ale hola, hola, już piszę co i jak 😉

Jak przystało na Pudernicę, zacznę od pudru. Ecocera, Matujący puder ryżowy Fixer.Tanizna. 20 zeta. I już się gęba cieszy. Mój egzemplarz z  eKobieca. Biały, ale nie bielący, no chyba, że ktoś go szpachlą nałoży, to może jakaś córka młynarza by wyszła. Leciutki pyłek, leciuchno pachnie czymś ładnym. Taki aromat typu- “tyle o ile”, nie drażniący. Opakowanie kartonowe, w środku zgrabny słoiczek, dziurki zaklejone folią- standard. Gąbeczka chujowa, ale i tak jej nie używam, chyba, że do przytkania tych dziur. Polecam nakładać pędzlem, byle nie malarskim, bo znowu- córka młynarza 😉

Produkt hipo, eko i co tylko pod światem i w modzie. Żadnego syfu w składzie nie ma. Świetnie się z nim pracuje i przede wszystkim jest obiecany mat. Mat długotrwały i taki jaki być powinien. Bużka przyjemnie gładka i zadowolona. Rzeczywiście nie zapycha, chyba, że ktoś kupi 10 kilo i wpieprzy do kibla, to raczej kibel się zatka. Możecie testować. Cały dzień gęba jak trza, od nałożenia do demakijażu, więc czasem i dłużej niż 16 godzin. Mega!
15 gramów wystarczy mi na długo, w końcu to nie marycha 😀 Podobno puder bywa na promo w necie i można go wyrwać nawet za 15 złotych. Polecam z całego serca. 10 na 10. Kupię ponownie, bo działa niesamowicie, jest tani i wydajny. Jeden z lepszych kosmetyków, które miałam.
Czas na podkład. Kolejny hit. Eveline, Ideal Cover Full HD SPF 10, Matujący podkład kryjący.
W Rossmannie kosztuje w okolicach 20 złotych. Dla mnie bomba. Butelka z pompką zawsze spoko, lubię to rozwiązanie, chociaż przy wykańczaniu produktu zazwyczaj bluzgam, ale ciii… 😀 Koreczek troszkę się fafroli, ale jak ktoś jest wrażliwy, to może sobie go wycierać. Wersja Natural 203 pasuje mi jak w mordę strzelił. Na lato obstawiam, że Beige 206, lub coś w okolicach, będzie ok. Jest spory wybór kolorów, więc każdy powinien znaleźć coś dla siebie.
Genialne rozwiązanie- opis, czy tam wykres, na koreczku. Od razu widzimy w jakim stopniu podkład matuje, kryje i jak długo się utrzymuje.  A utrzymuje się od pomalowania, do demakijażu, czyli u mnie nawet kilkanaście godzin. Nie zapycha, nie włazi w dołki, nie waży się. Świetnie kryje niedoskonałości- możecie nim wysmarować teściową i już będzie doskonała. Albo zniknie. Tak czy siak- będzie na waszą korzyść 😉 Wydajny, wcale nie ubywa. No dobra, ubywa, ale wolno. Nie tworzy efektu maski, więc na karnawał w Wenecji, to tak niekoniecznie hehe 😀 No co? Nic, ino brać! Na pewno go kupię po zdenkowaniu tej flaszki.
Zarówno pudru, jak i podkładu używałam w różnych konfiguracjach. Raz puder z różnymi podkładami, raz podkład z różnymi pudrami i tak przez miesiąc. Najlepiej wypadają w duecie. Nie mogę złego słowa powiedzieć o tych kosmetykach. Dla mnie idealne.

Wara od miodu, wary w miód

By | Bjuti Pudi, Blog | 18 komentarzy
Dziubek, duck face, podkówka, wary- obcią…dobra nie kończę 😉 Gromada minek i masa określeń na nasze słodkie usteczka. Ciągle gonimy za nowymi pomadkami- teraz w modzie ciemne, najlepiej matowe odcienie. Ciągle czymś smarujemy, coś nakładamy. Zima czai się za rogiem, jak złodziej w tramwaju. Nigdy nie jechałam tramwajem. Te wszystkie maty na ustach, zimny wiatr i skubanie ustników pod wpływem stresu i mamy co mamy- usta stają się suche, spierzchnięte i już żadna pomadka nie wygląda dobrze…Suche skórki wiszą smętnie, jak stare majtki na płocie. Ratunkuuuu!!!
Avon, Naturals, Essential Balm with Beeswax, Uniwersalny balsam z woskiem pszczelim.
Ja wiem… Avon. Większość osób go nienawidzi. W sumie to nie wiem czemu. Owszem mają buble, ale mają i perełki. Wiem co piszę, bo z firmą mam do czynienia od stu lat. Jeszcze na początku lat 90 ciotka była konsultantką. Wtedy można było zbić na tym niezłe chajsy, serio! Potem gdzieś w gimnazjum sama zostałam konsultantką i byłam nią przez całą szkołę. Później zabrakło czasu na zabawę w katalogi, ale te Avonowe pieniążki sprawiały, że kasy od Mamy nie brałam, umiałam zarobić na wyjście na dyskotekę, czy jakieś ciuszki. Dzięki dostępowi do Avonowych kosmetyków mam całkiem dobre rozpoznanie w ofercie, chociaż teraz rzadko coś zamawiam, ale wiem co w trawie piszczy. Ach! Kiedyś nawet zaliczałam szkolenia- fajnie było 😉
Ale wróćmy do Miodku. Miodek- tak nazywam ten balsamik. Niby kosztuje coś koło 17 złotych, ale ja go zawsze kupuję na promo- wtedy jest po 8-10 złotych. Nie ma sensu przepłacać. 15 mililitrów to niby niewiele, ale wystarcza na jakieś pół roku, nawet trochę więcej. Słoiczek jest poręczny, tylko przy końcówce ciężko w nim gmerać. No i takie opakowanie nie jest zbyt higieniczne, szkoda, ale chyba inaczej się nie da tego upchnąć. No, bo jak? Może jakaś tuba, ale na to jest za gęsty, a na sztyft za miękki. I dupa. Musi być słoik.
Pomijam już kartonik, akurat znalazłam cudem w szafce, nie wiem jak się uchował, bo normalnie wywalam od ręki. Skład niby taki o, żadnego wow. Taki tam standard. Miodek jest zbity i szybko rozpływa się w kontakcie ze skórą. Ma słodki, delikatny zapach, bardzo go lubię. Można używać na wszystkie suchary. Oprócz tych od Strasburgera, bo jeszcze coś pierdolnie. Osobiście walę na wary. Jak mam katar- smaruję okolice nosa. Zdarzyło mi się smarować nos, jak go sobie przypaliłam w Grecji. Zawsze się sprawdza! Zimą używam go przed wyjściem, jeśli akurat nie nakładam kolorowej pomadki. Miodek ratuje usta po szminkach, które powodują przesuszenie. Smaruję nim ustniki przed snem i rano są super miękkie i nawilżone. Jeśli chodzi o jego działanie, to nie ma sobie równych. I wierzcie mi- przerzuciłam stosy pomadek ochronnych- Nivea, Carmex, słynna pomadka z cukrem od Sylveco i tak dalej- one wszystkie się chowają przy Miodku! Z ręką na sercu! Zużyłam już kilka opakowań, kupuje go od kiedy pojawił się w katalogu, czyli kilka ładnych lat i będę go kupować, póki będzie w sprzedaży. Nawet mój Niemąż czasem podbiera Miodek, więc nich to będzie najlepszą rekomendacją, bo jak facet mówi, że coś jest dobre, no to tak musi być 😉
A Wy czym zabezpieczacie swoje dzioby przed wiatrem, zimnem i po całowaniu na wietrze? 😉

Chodź, wysmaruj mi twarz- na żółto i na niebiesko

By | Bjuti Pudi, Blog | 12 komentarzy
Lubię i wiem, że Ty też lubisz. Ciepła dłoń przesuwa się delikatnie po skórze, a za moment zaczyna swój niepowtarzalny taniec. Piruety, ostre zakręty, łagodne kółeczka. Nagle mocne tarcie, krew bryzga po ścianach, skrawki skóry odrywają się i z plaskiem spadają na podłogę. Krew, znój i niepohamowana chęć zadania bólu. Ostro i klawo jak cholera. Lubisz, no nie? Po wszystkim jesteś odprężona, Twoja skóra gładka, a Ty spełniona.
Jak zwykle poleciałam z fantazją. Ale Wy przecież wiecie jak bardzo lubię ostry…peeling. Jeśli do ostrego peelingu dodamy jeszcze kojącą maseczkę- jest świetnie. A jeśli możemy mieć wszystko w jednym. Bajka! Da się? Się da. Ostatnio nawet nie kupuję korundu, który nadal uwielbiam, ale mam coś lepszego niż on.
Pamiętacie jak wspominałam Wam o współpracy z Cobest? Ich proste produkty powalają mnie na kolana. Pan Witold podczas pierwszej rozmowy powiedział, że jest spokojny o moje recenzje, bo nie zna osoby, która by się na kosmetykach od nich zawiodła. Przyłączam się do grona zadowolonych osób, które miały okazję poznać glinki Rapan. I nie mówię tego ze względu na współpracę, mówię to, bo tak jest. Dzisiaj biorę na tapetę glinki, które stosowałam na moim ryju. Lubię dobry peeling i glinki- o tym już wiecie, bo na moim blogu temat glinek i ostrej jazdy po naskórku, powraca jak bumerang.

Zacznijmy od żółtej glinki Rapan. Informacje macie powyżej, więc pozwolę sobie przejść do mojej opinii, bo wiem, że to najbardziej wszystkich interesuje. Żółtka kładłam raz w tygodniu, ponieważ chyba wszystkie glinki w tym kolorze należą do najsilniejszych. Więcej niż ten jeden raz- nie radzę, bo można przesuszyć sobie nadmiernie skórę. Ta kolorowa koleżanka jest niezastąpiona szczególnie u osób, które maja skłonności do trądziku, wyprysków, zaskórników, maja cerę tłustą. Moja cera nie jest jakoś mocno kapryśna, ale zaskórniki, zarówno otwarte, jak i zamknięte, to moja zmora. O ile otwarte dziady wypleniam na bieżąco czarną maską AFY, tak te zamknięte są bardziej uparte. Żólta glinka wyeliminowała u mnie jakieś 70-80 procent zamkniętych nikczemników! Świetnie oczyszcza twarz, ściąga pory, skóra jest dłużej matowa i generalnie gęba po niej jest taka, że można iść do ludzi. Wiem co mówię, bo zaczęłam ja stosować w połowie sierpnia. Tak, tak, u mnie testy to nie w kij dmuchał- serio muszę z kosmetykiem pobyć, żeby o nim coś napisać. Regularne stosowanie glinki żółtej zabiło zaskórniki zamknięte i ogólnie poprawiło wygląd buzi. Wyskakuje mi coraz mniej niespodzianek. Podczas urlopu nie kładłam żadnych pudrów, podkładów, róży- no dajcie spokój, wakacje nie są od malowania, a gęba wyglądała świetnie. Mimo regularnego stosowania, mam jeszcze pół słoiczka! 120 gramów, to koszt 24 złotych KLIK, jak dla mnie cena świetna, działanie jeszcze lepsze.
Niebieska glinka Rapan. Czym się różni? Przede wszystkim jest delikatniejsza. Polecana osobom o skórze wrażliwej, delikatnej, skłonnej do podrażnień. W swoim składzie ma mniej tlenku żelaza, który to nadaje kolor i moc glinkom żółtym. To, że glinka jest delikatniejsza, nie znaczy, że gorsza- przeciwnie. Najfajniejsze co zaobserwowałam, to niebieska siostra genialnie łagodzi podrażnienia. Jak to baba, lubię czasem wsadzić paluchy tam gdzie nie trzeba- wyduszę jakiegoś syfka, a potem jęk, bo czerwona plama. Na wszelkie czerwone placki mam rozwiązanie- ta oto zacna glinka. 15 minut na twarzy i zaczerwienienia brak. No dobra mały ślad jest, ale nie naleśnik na pół gęby. Bardzo zacnie ukołysze gębę do snu, złagodzi zaczerwienienia, wypryski. Buzia jest ukojona i wyraźnie w lepszej kondycji. Mam wrażenie, że gęba jest lepiej odżywiona i nawilżona. Bardzo przyjemny efekt ukojenia. Cena taka sama jak glinki żółtej, wydajność tak samo w dechę.
Obie maseczki sporządzam przy pomocy toniku z soli jeziorowej Rapan KLIK. Glinki maja postać gęstej papki. Do miseczki wrzucam małą łyżeczkę glinki i dodaję odrobinę soli jeziorowej, mieszam i na twarz hopla. Masuję i pocieram twarz i już mam peeling, bo glinki maja w sobie mnóstwo kryształków krzemu, który genialnie złuszcza martwy naskórek. Przy lekkim masażu mamy lekki peeling, a ja, wiadomo- jadę z tym koksem na ostro. Lubię czuć tą moc! I czuję. Po wytarmoszeniu ryja, rozprowadzam maskę i trzymam ją te 15 minut, czasem dłużej, jak mi się zapomni. Mycie to poezja- pierwsze glinki w historii, które nie mażą się jak psia kupa, tylko łatwo się zmywają. Na koniec oblecę jeszcze ryj solnym tonikiem i już.
Tutaj macie jeszcze więcej informacji o glinkach Rapan- KLIK. Uważam, że nie ma sensu przepisywać tego, co już zostało napisane. W skrócie napiszę, że są zajebiste 🙂 Oczywiście nasze błotka można dowolnie mieszać, dorzucać składników i tak tez uczynię. W pierwszej kolejności chciałam przetestować je solo, żeby nic nie zachwiało moich obserwacji. Próbowałam jedynie mieszać żółtka z niebieszczyzną i tonikiem oczywiście. Bardzo dobre połączenie, łagodność niebieskiej i siła żółtej świetnie się uzupełniają. Taka mieszanka łagodzi, oczyszcza, a jednocześnie nie wysusza buzi. Oczywiście to nie koniec moich eksperymentów, glinek mam jeszcze dużo, a ja eksperymenty lubię 🙂
No i tak to kolejne glinki mnie zachwyciły. Powtórzę- kocham glinki, a te w szczególności. A jak u was z glebowymi maseczkami? Który kolor jest Waszym ulubionym glinkowym kolorem? A może mieliście już przyjemność z Rapanowymi specjałami?

Myj ryj

By | Bjuti Pudi, Blog | 10 komentarzy
Co ma robić żel do mycia ryja? Myć ryj. No i nie oszpecać ryja. Szczególnie jak ktoś i tak z natury jest szpetny. No, bo po co komuś dowalać? No własnie. I oto tak, już dawno temu, dostałam żel do mycia ryja od eZebra. Dostałam i zaczęłam testować, a że żelu nie wytestuję w tydzień, to trochę mi zeszło, bo nie jestem patałachem żeby fruu recenzję na odpierdol zrobić.
Bourjois, Odświeżająco-nawilżający żel do mycia twarzy.
W drogeriach lata po jakieś 14 zeta. Na eZebra taniej- 9,46 złotówków. Wiadomo- dla sępów jak ja, miejsce idealne 🙂 Po co przepłacać, jak za jeden grosz można umyć 7 talerzy z Panią ze Wspólnej? No to wio. Tubka ma 150 mililitrów. Przeważnie żele maja 200, ale za to ten żel jest wydajny, więc jeden chuj. Kolory opakowania ładne, burżuazja prawie jak torebka od Szanela (byle nie podróba 😀 ). Napisy, takie tam. No ja na opakowania jakoś tam nie zwracam uwagi. Użyteczność opakowania już bardziej mnie interesuje. Tubka poręczna, także git majonez Czytelniki. Zatrzask się nie urwał od dwóch miesięcy, to i się nie urwie, tuba miękka, wysyra co trza, a my widzimy ile mazi jest jeszcze w środku.
Skład jaki jest każdy widzi. Jakoś nic nie powala, ale mnie nie wypryszczyło, znaczy, że przemiału z noworodków lam w środku nie ma. Żel ma piękny zapach. Przynajmniej dla mnie. Takie świeże ogórki- bardzo lubię takie aromaty. Przy upałach, które już niestety za nami, zapaszek był idealny. Dodatkowo żel faktycznie działał odświeżająco. Możliwe, że to świeży zapach robił robotę i mnie psychicznie tak ustawiał, że skoro pachnie świeżo to i odświeża. No matter. Konsystencja gałgana gęsta, zwarta i gotowa do działania. Wystarczy odrobina i ryj umyty. Pieni się bardzo delikatnie, tworząc taką kremową piankę. Przy zmywaniu sprawia wrażenie jakby zmywało się silikon. Taki śliski się robi, więc parę razy wodą gębę trzeba omieść, ale nie widzę w tym nic złego- zmyjemy więcej syfu. Próbowałam nawet zmyć makijaż- zmywa. Chociaż ja to zrobiłam raz, bo makijaż to ja jednak na sucho micelem łoję. Tak z ciekawości potraktowałam mejkap. W oczy nie szczypie, to dla mnie plus. Gęby nie wysusza.
No i co tam jeszcze robi? No myje. Żadnych nadzwyczajnych zdolności nie odkryłam, ale i producent nie ściemnia, że po tygodniu gęba zrobi się jak u jakiejś Moniki Bellucci czy innej Bullock. Odświeża, myje, krzywdy nie robi. Mi jeszcze trochę zostało, więc wydajność jest spoko.  Można wypróbować. Próbował już ktoś?

Rozsmaruj mi na twarzy!

By | Bjuti Pudi, Blog | 18 komentarzy
Filmik tylko dla tych, którzy akurat nie jedzą 😉
Co tam kilka moich zaskórników, można powiedzieć, że to pryszcz. Choć w odniesieniu do filmiku wyżej, to złe słowo 😀 W każdym razie moja buzia nie jest zła. Skóra normalna, z tendencjami do zaskórników. Od czasu do czasu coś mnie wysypie, ale głównie wtedy kiedy pcham paluchy. Generalnie problemów z gębą nie mam. Chyba, że pierdolnę coś zanim pomyślę, ale to już taka moja natura. Grunt, że myślę, bo ostatnio jakby mniej ludzi korzystało z tej opcji.Niemal wszystkie kremy, które są bliskie moich potrzeb, sprawdzają się na mojej ryjówce. Jeszcze nie zdarzyło się żeby po jakiejś parafince, pegu, czy innym dodatku zapchało mi skórę albo wysyfiło. Tutaj jestem odporna. Moja gęba lubi nawilżenie, bo inaczej pojawiają się suche skórki na czole i w okolicach nosa. Nie mogę też przesadnie łoić gęby smalcami, bo mi się ryj błyszczy, szczególnie kiedy mamy lato jak w tym roku. Zaskórniki powoli eliminuję. Te otwarte zabijam Czarną Maską AFY, a na zamknięte znalazłam nową broń- genialne glinki z Rapan Beauty. Ale glinki ciągle w testach, zdradzę tylko, że już skradły moje serce. Ale o tym innym razem, współpraca w toku. A dziś, po przydługim wstępie, pragnę przedstawić Wam…

Barwa, Barwa Siarkowa, Antybakteryjny krem matujący.

Swój kupiłam w aptece, przy okazji. Zapłaciłam około 17 złotych. Widziałam je też w Rossmanach i pewnie w innych drogeriach też są, ale nie rozglądałam się szczególnie, to ręki sobie nie dam obciąć. Kartonik ze wszystkimi informacjami, na słoiczku tylko wzmianki. Słoiczek plastikowy, solidny, lekki i poręczny. Ładnie to to wygląda.

Krem gęsty, lubię to, bo nic się nie rozchlapuje jak w tanim porno. W drogim zresztą też… Kolor kremowy. I pierwszy plusik- zapach 🙂 Piękny aromat cytrusów. Nie wiem co to dokładnie jest, ale coś pomiędzy limonką, cytryną, trawą cytrynową, takie klimaty. Zapach świeży i zdecydowanie śliczny. Na kartoniku macie obietnice producenta, przybliżcie sobie i czytajcie, nie będę kopiować, nie jestem stażystką w Urzędzie Miasta.

Kremu używam od dobrych 2 miesięcy i jestem zadowolona. Wcześniej miałam jakiś eko, sreko, trendi krem za jakieś sześć dych i przy tym się chowa. A niby wszystko co naturalne jest takie wow. Jak widać nie dla wszystkich. Znaczy się ryja mi ten eko nie wyjadł, ale był dla mojej skóry obojętny jak Nivea. Przy Barwie zauważyłam, że krem działa.

A jak działa? A dobrze. Mat. To się nazywa mat! Przy upałach sprawdzał się świetnie. Wiadomo, 40 stopni to nie przelewki, ale i tak krem dawał radę. W normalnych temperaturach 5 godzin bez błyszczenia. Przy ukropie sporo krócej, ale za to makijaż był trwalszy. Natomiast bez makijażu krem matował dłużej niż z. Ogólnie działał i nadal działa jak trzeba. Pod makijażem nic się nie wałkuje, jest świetny. Faktycznie skóra jest w lepszej kondycji. Zaobserwowałam mniej wyprysków, mniej tego wszystkiego badziewia. Fajno, że hej ho oooo makarenaaa! Nawilżał tyle ile mi potrzeba, bo żadnych suchych skórek nie zauważyłam. Krem szybko się wchłania, jest wydajny. Nie trzeba go ładować nie wiadomo ile, to nie feministka, wystarczy odrobina. Tym bardziej, że przy większej ilości lub przy niedokładnym rozsmarowaniu, możemy zaobserwować biały nalot na twarzy. To chyba ten krzemian. Także nie przesadzajmy z ilością i będzie ok. Ciężko mi stwierdzić czy skóra jest odżywiona, ale wygląda dobrze, więc załóżmy, że tak.

Bardzo polubiłam ten krem. Mam go jeszcze sporo w opakowaniu, myślę, że na około miesiąc. Potem spróbuję wersji nawilżającej, na zimę w sam raz. Natomiast do tego mazidła na pewno wrócę, bo strasznie mi podpasowało. Osoby ze skłonnością do przesuszenia skóry powinny być jednak ostrożne. Trzeba tez pamiętać, by nie kłaść grubej warstwy. Dziewczyny pisały mi też, że nie stosowały kremu codziennie, bo był dla nich za ciężki i zapychał. U mnie nic złego się nie działo i cholera lubię go. W ogóle lubię Barwę, szczególnie linię siarkową. A Wy lubicie, czy to dla Was siara?

Wodzę językiem po Kasi

By | Bjuti Pudi, Blog | 30 komentarzy
Dziś nie będzie żadnych zbiorowych gwałtów na psychikach. Dzisiaj co najwyżej niewinne fellatio na Waszych umysłach. Lekkie muśnięcie zmysłowego tematu. Chciałoby się rzec- liźnięcie tematu subtelnego i tak bardzo bliskiego nam kobietom. Szminka. Pomadka. Nasza wierna suka, którą zawsze mamy przy sobie. W torebce, kieszeni. Miota się po aucie, przerzuca po domu. Jest.
Rimmel, Lasting Finish Lipstick by Kate Moss, szminka. Odcień 26.
Pomadkę dostałam w ramach testów od eZebra (KLIK). Ucieszyłam się, bo to nie pierwsza Kate w mojej kolekcji. Mój zapał został ugaszony w momencie kiedy otworzyłam szminkę i zobaczyłam jej kolor. Wydał mi się mało sexy, mało różowy, taki bezpłciowy. Nie było szybszego bicia serca i motyli w brzuchu. Z piersi wyrwało mi się beznamiętne słowo klucz- “kurwa”… Kręciłam się, kręciłam wokół pomadki, aż pewnego dnia nałożyłam ją drżącą ręką na drżące usta. Z piersi ponownie wyrwało się słowo klucz tylko w innej intonacji. Tym razem kurwa była wybitnie soczysta. Kolor na ustach był piękny! Sama w życiu nie kupiłabym szminki w tym kolorze. Za to lubię testy losowych produktów- trafiam na kosmetyki, po które normalnie bym nie sięgnęła.
Opakowanie standardowe, czarne z autografem Kate. Mój podpis z pewnością byłby lepszy, ale popracuję nad tym w przyszłości 😉 Szminka miękka jak masełko, ładnie prowadzi się po ustach, nie wysusza. Utrzymuje się dość długo jak na pomadkę. Myślę, że 4 godziny to całkiem dobry wynik.
Na ustach prezentuje się subtelnie, lekko błyszczy. Powyższe zdjęcie świetnie oddaje jej realny kolor. Taki nudziak w wersji słonecznej. Kolor pasuje chyba do wszystkiego. Trzeba przyznać, że mimo mojej wcześniejszej niechęci, teraz używam jej często. Kiedy nie chce mi się myśleć jakie dziś usta- sięgam po nią. Pasuje zawsze 🙂
Jak som plusy to som i minusy niestety 😉 Pomadka trochę zbiera się w załamaniach ust i przy wejściu do otworu gębowego. Na szczęście nie rzuca się to bardzo w oczy. Widać to kiedy się przyjrzymy. Poza tym na eZebra kosztuje 9,39 co jest miłym zaskoczeniem. Za wcześniejszą Kate przepłaciłam w Rossmannie i to srogo. Wrzucę Wam też siostrę, a co tam 🙂
Ta sama Kate w wersji matowej, odcień 102. W rzeczywistości kolor jest odrobinę ciemniejszy niż na mojej fotce. To taki przydymiony róż, bardziej zgaszony i nie aż tak neonowy. Ciężko mi było uchwycić kolor. Jest piękny. Szkoda, że głupia ja przepłaciłam w Esesmanie za Kasię, dałam całe cholerne 20 złotych, ech gupia ja. Szminka tak samo przyjemnie kremowa i pachnąca niewiadomoczym, noo tak pomadkowo, ładnie 😉 Wydaje mi się, że matowa siostra trzyma się dłużej, ale po całym dniu usta są takie nieswoje. Nie są przesuszone, ale są na dobrej drodze do tego. Mimo to pomadka fajna. Odcień ładnie komponuje się z opalenizną. Jest dość uniwersalna i podobnie jak 26 będzie pasowała większości kobitek i do większości stylóweczek.
Podsumowując- polecam. Szczególnie jeśli płacimy połowę ceny 😉 Macie jakieś Kasie w swoich kosmetyczkach? Lubicie się z nimi?

Zakupy dla skąpca- kredka od Astor

By | Bjuti Pudi, Blog | 30 komentarzy
Witam gorąco mocą spadających gwiazd. Wstęp taki poetycki, że aż strach. To przejdźmy do konkretów, nie ma co się rozwodzić. Niedawno udało mi się podjąć sympatyczną współpracę z ezebra.pl. Pewnie znacie tę drogerię internetową. Zgłosiłam się na ochotnika na Fejsie, bo bardzo lubię zakupy w tym miejscu. A dlaczego lubię? Bo jak wiecie, jestem sępem i nie lubię przepłacać, a eZebra to miejsce stworzone dla mnie, miejsce gdzie ceny są maksymalnie niskie. Możemy zaoszczędzić nawet kilkadziesiąt złotych na kosmetyku, dla mnie wow. I nie piszę tego ze względu na współpracę, piszę to, bo dla mnie kilka, czy kilkadziesiąt złotych w kieszeni, to nie lada gratka. Zgodziłam się także ze względów osobistych- jestem małym lokalnym patriotą, a firma ma siedzibę w Lublinie. Mam to szczęście, że koleżanka pracuje tuż obok i często odbierała mi kosmetyki osobiście, więc nawet przesyłkę miałam gratis (dzięki Asiu) 😉 No już bardziej oszczędnie kupować się nie da. Uczcie się ode mnie 😉 Widzę, że niektóre dziewczyny, które załapały się na współpracę skleciły recenzje w trzy dni. No wybaczcie, ale u mnie testy to testy, w trzy dni to dla mnie żadna recenzja. Dostałam trzy fajne kosmetyki i dziś na pierwszy ogień idzie kredka.
Astor,Perfect Stay, Waterproof Eyeshadow Liner, Wodoodporny cień w kredce.
Cena sklepowa to około 25 złotych- sporo jak za kredkę. Cena na eZebra- od około 5 do 13 złotych, w zależności od koloru.Jest różnica prawda? Mój kolor to 200 intense blue, który kosztuje niecałe 5 złotych, a dokładnie 4,69, do kupienia TUTAJ. 20 złotych mniej, dla mnie różnica jest kolosalna. Jest szał! Ale zostawmy już cenę, chociaż ja ciągle przeżywam 😉 Przejdźmy do kredki.
Kredka ma piękny, nasycony, niebieski kolor. Rzeczywiście intense jak jasna Anielka. Na pierwszy rzut oka wydaje się być ciemnym kolorem, ale jak rzucimy okiem drugi raz ( uważajcie na oczodoły i weźcie dobry zamach) to jest to głęboki błękit z subtelnymi, połyskującymi drobinkami. Pięknie mieni się w słońcu, ale nie jest brokatem z remizy. Trwała niesłychanie. Co prawda nie pływałam mając ją na powiekach, ale w moim przypadku to niewykonalne- nie potrafię pływać. Natomiast ostatnie upały były świetnym popisem pisaka. Nic się nie ważyło, nie spływało jak sraczka po policzkach. Cień trzymał się tam gdzie miał się trzymać i nie zmieniał swojej postaci. Spójrzcie jak kredka wygląda naocznie.
Tutaj franca nałożona praktycznie solo. Tylko pod łukiem brwiowym roztarłam ją lekko jakimś beżowym cieniem. Jeśli chodzi o rozcieranie to wszystko git malina, tylko trzeba to zrobić od razu po posmyraniu powiek, bo po chwili kredka zasysa się do powieki i już przy niej ciężko manipulować. Piękny kolor prawda? Niby niebieskości na powiekach kojarzą mi się z Ukrainką, która stoi przy drodze (z jagodami oczywiście 😀 ), ale w tym przypadku odcień nie jest wsiowy, tylko klasycznie ładny.
Tutaj zmiksowałam kredkę z cieniami z Aliexpress, o których niedługo napiszę. Na ustach mam chiński błyszczyk KLIK, nie pamiętam który odcień 😉 Nasza niebieska bohaterka ładnie łączy się z innymi cieniami, tylko tak jak wspominałam, musimy szybko miksować i cieniować, bo dość szybko zasycha. Kredka mnie nie podrażniła, nie uczuliła, śmiało kładę ją także na linię wodną, wszystko fajnie jak w kombajnie.
Jedyną wadą cieni jest to, że kredkę trzeba temperować. Wygodniejszym rozwiązaniem byłaby opcja wykręcana, ale tylko tego można się czepiać. Już kupiłam temperówkę z dwiema dupkami- małą i dużą i po kłopocie. W Pepco mają temperówki po 79 groszy, ja zawsze wynajdę dobre promo, nawet na głupią temperówkę 🙂 I cóż…kredkę polecam. Domówię sobie jeszcze coś w beżach, brązach czy innych złotach, bo taki kolor zawsze się przyda. Pozostaje mi życzyć Wam miłych zakupów na eZebra, bo zaprawdę powiadam Wam- warto.

Black Mask z Aliexpress i każdy zaskórnik is zdechł!

By | Bjuti Pudi, Blog | 77 komentarzy
Żeby nie było, że ja taki kurwa kanon piękna, to Wam powiem, że czasem mi jakiś syf wyskoczy. A najgorsze są zaskórniki, które lubię dręczyć. Nie są może jakieś mocno natarczywe, ale jednak nerwa ruszyć potrafią. Oj, bez wstępu dzisiaj, ale chuj tam, na co to komu? Katuje te zaskórniki czym tylko mogę i co mi w łapy wpadnie. Kawitacja, sracja, maseczki, peelingi, mocz kota. No dobra moczu nie próbowałam, tak mi się pierdolnęło 😀 A jakiś czas temu kupiłam turbo wyjadacza. Kupiłam na Aliexpress. Do żółtych kosmetyków podchodzę ostrożnie, ale co mi skóry nie wypali- to mnie wzmocni haha 😀 W każdym razie czytałam, że maska jest całkiem git majonez madafaka, to wzięłam. A chyba każdy lubi mieć gębę bez syfilisów, no nie? Jak już ktoś zobaczy naszą twarz, to niech mu brakuje słów w pozytywnym znaczeniu hehe 😀
AFY Black Mask peel-off, kupiona tutaj- KLIK, a jakby link wygasł, to macie jeszcze link do sklepu gościa, od którego brałam- KLIK. Zapłaciłam 2,72$ czyli śmiech na sali. Teraz widzę, że Friend ma je po 3 dolce, niewielka różnica. Pojedyncze saszetki ma po 44 centy. Przyszła szybko, bo w niecałe 2 tygodnie, co uważam nie jest długim czekaniem, jak na zakupy na innym kontynencie. Był jeszcze kartonik, ale się w transporcie pogiął, maska doszła cała. Co śmieszne miałam ją w domu, zanim gostek potwierdził jej nadanie.
A tu sobie poczytajcie na co ta maseczka działa haha 🙂 Dobra powiem Wam- zaskórniki i syfilis wszelaki. Wkleję Wam też skład w mniej krzaczastym języku, który zeskrinowałam na stronie gdzie dokonałam zakupu.
Jeśli wierzyć w to co oni tam pchają, to oto skład. Ktoś tu pisał, że maska wali benzyną. Moja tak nie capi. Taki ma swój zapaszek nijaki, ani pachnie ani nic. Trochę alko czuć. Nic nadzwyczajnego. Produkt jest lepisty, czarny jak dupa murzyna afroamerykanina. Taki tam lepik, smoła. Maskę nakładamy na ryj po parówce, której mi się nigdy robić nie chce. Ja robię peeling, a potem się smaruję. Ostrzegam- radzę dać grubą warstwę, bo jak popaciacie małą ilością, to potem tego za Chiny Ludowe nie wyskubiecie. No fucking way. Smarujcie tam gdzie nie ma włosów, bo depilacja gwarantowana. Jak chcecie wyregulować brwi, to śmiało możecie tą maską wosk zastąpić- wyrwie co do kłaka.
Nie smarujcie chujstwem pod oczami, bo jak będziecie maskę odrywać, to wyrwiecie sobie oko, taka jest harda. Pod nosem też już nie smaruję, bo o mały włos wyrwałabym wargę wraz ze szczęką górną, a bez tego fragmentu ciała kiepsko się wygląda. Trzymam dziadygę aż mi wyschnie, a że walę na grubo jak niemowlę po pierwszym jabłku i marchewce, to schodzi ze 30 minut, albo i lepiej. No do wyschnięcia, z zegarkiem na ręku nie czuwam. Jak już wyschnie zdzieramy oszołoma.
I proszę ja Was szanowne moje Czytelniki, cały syf na płachcie zostaje. Zaskórniki, syfki, skórki, a nawet  jakieś kłaczki, można wypieprzyć w kosmos na serwecie z maski. Zedrzeć nie jest łatwo, maska trzyma się jak głupia, trzeba ją odrywać z wyczuciem, żeby nos nie odpadł jak Majkelowi Dżeksonowi. Ale za to jaki efekt! Po niczym takiej gęby czystej nie miałam! Peeling kawitacyjny chowa się jak owsik w psiej pupie przy tym wynalazku! Nasze peeloffowe maski to przy Czarnej Masce popierdółki. To jest taki wyrywacz, że nic Wam się nie schowa na gębie. Używam raz w tygodniu, tyle mi wystarcza. Wydajność normalna, nic nadzwyczajnego.
Radziłabym tylko podchodzić do maski ostrożnie osobom o delikatnej skórze, bo z racji tego, że przykleja się jak super glue do ryja, może podrażnić delikatne buźki. Myślę, że przy wrażliwej cerze maskę można by używać w strategicznych miejscach, na przykład tylko na nosie. U mnie podrażnień nie było. Po pierwszym użyciu wyskoczyły mi jakieś trzy zaskoczone syfy, ale u mnie to norma przy pierwszym użyciu czegokolwiek.  Potem już wszystko spoko. Czarnuch wyciąga każdą mendę do trzeciego pokolenia wstecz. Przez ponad 27 lat mojego życia nie spotkałam niczego lepszego w walce z zaskórnikami. Twarz jest czysta jak Wódka Czysta. Gładka, delikatna, absolutnie fenomenalna maseczka. Mój hit. Polecam z całego serca, nerek i wątroby 🙂