Tag

na twarzy

Mój mały hicior- Golden Rose, matowa pomadka do ust w płynie

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Nie tak dawno, dawno temu. Nie za górami i nie za lasami… W każdym razie były takie nieodległe czasy, że z kosmetyków do ust miałam tylko miodek z Avonu i jakieś tam pojedyncze pomadki i błyszczyki. Potem nakupiłam tonę matowych błyszczyków z Aliexpressu. Pewnie zostałabym przy nich gdyby nie fakt, że jak to na Ali- trafisz, albo i nie. Loteriada. Potem narobiło mi się tych wszystkich ustnych produktów tyle, że można wieżę jak z klocków ustawiać. Pewnego razu kupiłam matową pomadkę od Golden Rose i umarł w butach. No i właściwie wszystko inne teraz leży i gnije…

 

Golden Rose, Longstay Liquid Matte Lipstick, matowa pomadka do ust w płynie.

Golden Rose, Longstay Liquid Matte Lipstick, matowa pomadka do ust w płynie. 
Wszystko zaczęło się od numeru 8 i do dziś jest to mój ulubiony kolor. Jebutny róż w odcieniu japierdolękurwamać. Trzaska po oczach tak, że spojówki wypalone. Odcień ciepły, różowo-neonowy. Taka trochę Barbie z remizy wiejskiej, więc u mnie jak w mordę strzelił.
Potem doszła jeszcze dwójka. Nie, że kupa, tylko numer 2. Dwójeczka, to podobny kolor do 8, ale bardziej stonowany i chłodniejszy. Nie wali tak po oczach, więc myślę, że jest dość uniwersalny.
Na koniec skusiłam się na kurewską czerwień numer 9. Intensywna, soczysta, ciemnoczerwona łasica jak u jakiejś Merlin Monroe. Długo wahałam się czy taka krwista krwistość mi pasuje, a jednak tak.

 

Golden Rose, Longstay Liquid Matte Lipstick, matowa pomadka do ust w płynie.

 

Wszystkie pomadki trzymają się jak Prezes (ten Prezes) stołka i przywództwa. Nie do zdarcia. Zmyć to cudo można tylko dobrą dwufazówką, ewentualnie olejem po smażeniu kotletów. Polecam również ojebanie talerza tłustych pierogów- zlezie. Jeśli nie ojebiemy pierogów- pomadka będzie się trzymać kilka bitych godzin. Może nawet kilkanaście, nie wiem, bo przed snem szpachlę zmywam. Może się tak zdarzyć, że zjemy minimalnie pomadkę od środka, nie widać tego jakoś mocno, więc nie jest to wielki minus. Po zjedzeniu nie ma sraczki, więc luz, można wpierdalać.

 

Golden Rose, Longstay Liquid Matte Lipstick, matowa pomadka do ust w płynie.

 

Pomadki GR nie wysuszają ust, ale mogą wyglądać nieestetycznie na takich uprzednio spałachanych. Dlatego jeśli macie wary jak Sahara w porze suchej, to nie porywajcie się na maty na ustach. Usta na fotkach pomalowane na odpierdol, nie myślcie sobie, że jakaś krzywa jestem. Golden Rose ma w swojej ofercie i stonowane kolory, ale to nie dla mnie ? Za jedną pomadkę bulę 18,90 w małej, lokalnej drogerii (na przeciwko Żabki, jakby ktoś z dzielni pytał).

 

No i co? Wio. Ze sto różności ustnych wala mi się po domu, a ja używam tych trzech cudaków, czy może być lepsza rekomendacja?

Micelarny żel od Lirene – czy czujesz jak rymujesz?

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Makijaż zmywam szmatą albo rękawicą, czasami micelem, przeważnie jest to różowy Garnier, ale co ze zwykłym myciem? Uwielbiam pianki, jednak ostatnio jakoś nie są mi pisane i nic ciekawego nie widzę. Na drugim miejscu są żele do mycia fejsa. Nie mam ulubieńca i tak kluczę, szukam jak kura glizdy. Raz trafi się perełka, raz gówno i tak się powoli żyje na tej wsi. W ostatnich miesiącach testowałam ni psa, ni wydrę, a już na pewno ni kurę. Niby żel, niby micel takie oto toto.
Lirene, Dermoprogram, Physio, Micelarny Żel do Oczyszczania Twarzy z Błękitną Algą

Lirene, Dermoprogram, Physio, Micelarny Żel do Oczyszczania Twarzy z Błękitną Algą. Dłuższej nazwy się nie dało? Serio dwa wyrazy to jest max co zapamięta potencjalny klient. Żel to pokłosie Meet Beauty, dostałam trzy wybrane kosmetyki od Lirene za jakąś tam śmiechową ankietę. Spodziewałam się próbek, a dostałam normalne flaszki, no i spoko, mogłam potestować konkretnie. Micożel (nazwijmy go tak, bo nie będę przepisywać tej wydumanej nazwy) widziałam w Rossie za jakieś 15 złotych, a teraz chyba nawet jest promo i można go wyrwać za dyszkę.
Micożel traktowałam jak żel i myłam nim buzię codziennie rano, czasami w ciągu dnia, jeśli akurat się nie malowałam. Raz wypróbowałam zmyć nim makijaż, ale szło mi to ni w dupę ni w oko. Wolę szmatę, albo zwykły micel, tutaj mi się tylko ryj rozmazał. Natomiast jeśli chodzi o odświeżenie poranne hapy, spisał się świetnie. Nic nie podrażnione, buzia odświeżona jak zwłoki przed pochówkiem. Jedyna rzecz jaka mnie wkurwiała, to zero pianki. A ja tak lubię piankę! Wiem, że ta pianka to sztuczne spieniacze, ale ja i tak lubię i chuj. O i tak to.
Skład podobno całkiem ok (sprawdzam go z automatu na tej stronce, potem sobie analizuję na ile mój łeb ogarnia), chociaż dla mnie dużo tam tego, a i glicerynę nie każda skóra lubi. Osobiście nie mam się do czego przypierdolić, bo skutków ubocznych nie doświadczyłam. Dla mnie nawet szczyny szatana mogą być w środku, a póki mi róg na czole nie wyrasta, to spoko.
Nie wiem czy mi się coś od tego micożelu nawilżyło, bo nie wpieprzam sobie w skórę mierników nawilżenia (jest coś takiego?). Podrażnień faktycznie nie zaobserwowałam. Fajny żelik ogólnie, ale do zmywania makijażu, to bym go nie poleciła, chyba że przed Halloween -można rozmazać nim mejkap i przebrać się za kocmołucha. Spoko butelka, poręczna pompka i nic się nie zacina. 200 mililitrów własnie zaczynam denkować po 5 miesiącach! Wydajność niezła, zapach przyjemny i świeży, ale nic mnie nie powaliło na kolana, ot ryj se można umyć i jest ok, ale dupy nie urywa. Można se kupić, można olać, jak tam sobie chcecie.

Wibrujący gadżet…

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Mały, poręczny gadżet, który skradł serca wielu kobiet. Przyjemnie wibruje, łagodnie drży. Poręczny, delikatny, a jednak ma moc. Zmieści się w smukłej i zgrabnej rączce i umili niejeden nudny poranek. Do wyboru wersje z wyższej półki i takie za grosze. Pokażę Wam moją wibrującą maskotkę. Napiszę jak się jej używa i jakie zrobiła na mnie wrażenie. Mokrzy? Gotowi? Start!

Wygląda smakowicie, prawda? A teraz musisz być mokra! Na sucho ni chuj, nie idzie. Chyba każda z dziewczyn już wypróbowała ten gadżet. Mój pochodzi z Biedry. Jakieś 35 zeta i mogę rozkoszować się wibracjami tam i tu. ..
Ależ kurwa oczywiście, że cały czas chodziło mi o szczoteczkę soniczną Beauty Line paskudne, niewyżyte fanki skostniałego Greya! Chyba dawno Was nikt porządnie nie…a zresztą 😀 Kupiłam to dziwo ponad dwa miesiące temu. Niby nakładkę powinno się zmieniać co 3 miesiące. Ja się kurwa pytam- Biedronko, gdzie są nakładki na zmianę, hę? Ni ma. Musze wybadać temat na Ali. Oczywiście te bardziej rozrzutne dziewoje kupiły sobie szczoteczki z wyższej półki firmy jakiejś tam, za dwie czy 3 stówy. Nie jestem rozrzutna, a poza tym poczytałam sobie na blogach, że w działaniu i ta droga i ta Biedronkowa wersja niczym prawie się nie różni. No to jadę tą.
Falliczny kształt dobrze trzyma się w łapie. Wypustki przyjemnie masują, a zgrabna końcówka dociera do wszystkich zakamarków. O okolicach nosa mówię! Jprdl…Jeża używam co rano, chyba, że nie chce mi się stać i jeździć tym po gębie, to wtedy ochlapię ryja żelem i tyle. Rytuał jest prosty- moczę ryj, walę żel i uruchamiam potwora. Jeżdżę nim, aż mi się znudzi, potem uruchamiam drugi poziom wibracji. Dalej jeżdżę. Potem chuj mnie strzela, więc myję dziada, płucze ryj i już.
Cudak żyje na dwóch bateriach paluszkach, o ile dobrze pamiętam. Dawno nie zaglądałam, a działa od początku na tych samych dopalaczach, które wsadziłam po zakupie. Pudełko wyjebałam. Po co mi pudełko? Skóra po użyciu jest rumiana, więc pewnie oczyszczanie jest lepsze niż zwykłe tarcie dłonią. Gęba lepiej pije krem. Jest git. Ustrojstwo jest silikonowe, gumowe albo chuj wi z czego, więc bakterie koloni nie założą. Zdecydowanie lepsza opcja niż szczoteczki z kłaków, nie ufam im.
Czy mogę to polecić? W sumie to tak, jeśli Biedra rzuci nowy miot, to kupcie sobie z ciekawości. Fajerwerków nie ma, ale przydatny gadżet. Na bank nie kupiłabym takiej pierdoły za dwie stówki. Wolę buty se kupić. Taki nędzny substytut luksusu dla biedy stołującej się w Biedrze haha 😀 Tylko mi tu focha nie jebnąć, ja też stołuję się w Biednejstonce, to mnie potem na inne luksusy stać 😀

Szczoteczka do podkładu, czyli AliExpress po raz enty

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Laski prześcigają się w chwaleniu modnymi pędzlami do makijażu. Mam i ja coś tam. Wcale nie markowe i wcale nie na wypasie, a jednak są dobre. Do jednego tylko się nigdy nie mogłam przekonać. Pędzel do podkładu, to dla mnie temat tabu 😉 Pewnego (nie wiem czy pięknego) dnia Sylwia poleciła mi szczoteczkę. Czaiłam się, czaiłam i postanowiłam spróbować. Nie łatwo mi dogodzić, ale…
szczoteczka do podkładu, aliexpress, ali, szczotka, makijaż, make up,
Ale Ale były dwie, jedna chciała, druga nie. Po chuj mi szczoteczka do podkładu, skoro moje niezwykle zwinne palce robią mi dobrze? Pędzlami nigdy nie potrafiłam sobie dogodzić. Sierściuchy albo wypijały mój podkład jak szalone, albo robiły mazy na gębie. Nie no kurwa, po co mi to licho? Ale pacze i pacze – szczoteczka do podkładu kosztuje na Aliexpress dolara. Nie no…już nie będę dziadować za cztery zeta. Kupię. Kupiłam. Dostałam po jakichś 3 tygodniach i hopla. A tak, kupiłam na tej aukcji w tym sklepie.
Szczoteczka jest bardzo miękka. Nie wiem z czyjej dupy wyrwali futro, czy była to wiewiórka, czy plastikowy niedźwiedź, nie wnikam, nie interesuje mnie to. Wybrałam mniejszą wersję, ale świetnie daje radę przy nakładaniu tapety na całej facjacie. Rączka plastikowa, poręczna. Jest to pierwsze narzędzie dopodkładowe, które się u mnie sprawdziło. Szczota nie pije podkładu, nie zostawia smug na gębie, miękko rozprowadza fluidy rzadkie i gęste. Jest świetna. Jestem pozytywnie zaskoczona. Ostatnio próbowałam rozprowadzić podkład paluchiemia i nijak mi nie szło. Także zostaję przy tym zwinnym wynalazku.

Żeby nie było tak słodko-pierdząco, to szczoteczka wkurwia mnie pod jednym względem. Mycie. Jebana jest zbita jak dupa masochisty, wypłukanie każdej cząstki produktu spomiędzy jej kłaków doprowadzało mnie do szału. Moje pierwsze szorowanie skończyło się na płynie do naczyń, bo myślałam, że mnie coś trafi. Sylwia dała mi dobry patent. Przed myciem wystarczy namoczyć brudasa w oliwce, dzięki temu podkład łatwiej wyprać. Fuck yeah! Działa. Trzeba się i tak naszorować, ale nie ma lipy. Kiedy nie mam oliwki używam innych olei, czasem oliwa z oliwek, czasem olej migdałowy, ot każda dostępna tłuścizną, która mi się nawinie. Po dwóch miesiącach nie zauważyłam zużycia, nie wypadł ani jeden kłak. Polecam szczególnie tym, którzy nie wyobrażają sobie nakładania podkładu czymś innym niż własne palce. Do mnie już lecą kolejne sztuki, ot tak na zapas, żebym nie musiała myć jednej w kółko, bo to upierdliwe zajęcie.

Jeśli jesteśmy przy Ali, pokażę coś dla gadżeciarzy. Silikonowa mata do malowania paznokci. Zbędny bzdet, kupiłam z ciekawości. Przydaje się przy tworzeniu kolorowych, stemplowych wzorków na paznokcie. Można na niej mieszać lakiery, ciapać, mazać, co tam chcecie. Po wszystkim wystarczy przetrzeć zmywaczem do paznokci i wszystko jak nowe. Po co mi to? O tak o. Przydaje mi się i mój stół nie jest upierdolony jak ten Durczoka. Matę kupiłam na tej aukcji w tym sklepie.

Tyle. Idę sobie.

 

Clean Joy z Aliexpress, czy tańszy zamiennik Glov okazał się dobry?

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Wracamy do korzeni. Nasze praprababki myły gębę szmatą i my wracamy do szmaty. Bo dobra szmata, nie jest zła. Wsiąkłam w Glov na dobre, ale mój umysł sępa i poszukiwacza dał o sobie znać. Glov jest dobra, warto za nią zapłacić te cztery dyszki, ale to nadal szmata. Co jeśli inna szmata, za cenę szmaty, a nie cenę Glov, da ten sam efekt? No właśnie. Mój czujny nos powędrował na Aliexpress w poszukiwaniu tańszego zamiennika. I co? I ło!
glov, clean joy, rękawica, szmatka, demakijaż

Piwonia moja, nie chińska, jakby to kogoś obchodziło. Pewnie nie obchodzi. Clean Joy zakupiłam za zawrotną kwotę 2,38, w dolcach stolcach, czyli za niecałą dychę polskich nowych złotych. (Ktoś jeszcze pamięta stare złote?) Szmatka kupiona tutaj gdzie teraz czytasz, se kliknij. Jakby ktoś wolał link do sklepu, to niech dusi w te napisy. Zamówienie przyszło w standardowym czasie około trzech tygodni. Lubię takie zamienniki (nie mylić z podróbkami, bo podróbek nienawidzę), więc szybko ruszyłam z testami.
Oprócz koperty, szmatka siedziała w tobole na suwak ze sztywnego plastiku. Plastik trochę walił Azją (nie tym z pala), ale o dziwo ściereczka mocno nie dawała po nosie. Tak czy siusiak, puchacizna poszła w pralkę na 40 stopni, tak zaleca Majfrjend. Wyprałam i zaczęłam używać. Używamy jak Glova- moczymy i myjemy ryj, żadna filozofia. Po użyciu szmaciugę pierzemy mydełkiem. Ot cała instrukcja. Clean Joy jest bardzo mięciutki (bardziej niż Glov), przyjemnie się go używa. Pranie nie sprawia problemów. Raz na jakiś czas wrzucam cholerę do pralki i działa już drugi miesiąc. Całość nie jest zrobiona z chujwiczego, a ze zwykłej mikrofibry. Drogą dedukcji, zamiast Glov wystarczy kupić szmatę do mycia monitora i też powinno działać. Clean Joy kosztuje tyle co takowa szmata, więc why not?
I jak? Srak. Działa. Niczym nie różni się od Glov. Skoro za jeden grosz można umyć siedem talerzy, to po co przepłacać? Ja wiem, że w tym momencie nie wspieram polskich innowacji, ale chińczyk też chce żyć. Sorry Glov, od dziś karmię Żółtych Frjendów.
Co ciekawe, od kiedy zmywam makijaż szmatą (nie ważne którą), moja cera wygląda o niebo lepiej. Właściwie nic mi już nie wyskakuje na twarzy. Proste rozwiązania są jednak najlepsze 🙂

Szpachla Lirene No Mask – kupić, nie kupić?

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Jeśli facet mówi Ci, że lepiej wyglądasz bez makijażu, to oznacza jedno- chujowo się pomalowałaś. Nie oszukujmy się, umiejętny makijaż podkreśla walory i maskuje niedoskonałości. Lubię się malować, chociaż bez makijażu nie straszę. Każdy miał w swoim życiu jakieś makijażowe wpadki, ja również i nie wstydzę się tego, raczej wspominam z nostalgią i uśmiechem. Nawet teraz zdarzy mi się za gruba krecha eyelinerem, czy źle roztarty podkład. Małe wpadki to nie koniec świata. To tylko mejkap, zabawa. Nie jestem jakimś mistrzem makijażu, ale jako takie pojęcie mam. Nie wydaję kroci na kosmetyki, bo nie lubię przepłacać, jednak jeśli coś jest dobre- nie sępię. Moje wymagania nie są jakieś wybujałe. Taki podkład ma u mnie matować, lekko kryć, nie obłazić płatami, nie tworzyć łat. Poza tym nie lubię nadmiernego obciążenia, mocnej tapety. Podobno ten podkład taki jest, podobno…
lirene no mask podkład

Lirene, No Mask, płynny fluid + serum.
Swój egzemplarz przywiozłam z Meet Beauty. Do kupienia na przykład w Rossmannie za około 37 złotych, cena nie jest jakaś strasznie wybujała. Teraz pytanie, czy podkład jest wart tej ceny.
30 mililitrów rzadkiego fluidu siedzi sobie we flaszce. Flaszka nie ma pompki i to mnie w nim wkurwia najbardziej. Nie raz i nie dwa chlupnęło mi się nim zbyt srogo na rękę. Jakoś po miesiącu opanowałam technikę chlupnięć, ale czasami jeszcze mi się machnie od serca. Obsmaruję ten otworek, siebie…nie lubię marnotrawstwa. Lirene- zróbcie mi pompkę. Kolejnym minusem jest uboga gama kolorystyczna. Posiadam jedynkę. Numer jeden jest dla mnie idealny przy lekkiej opaleniźnie, a ja do bladych nie należę. Problem będą miały bladziugi. Na Meet Beauty Pani wspominała, że numer dwa jest idealny dla większości Polek…nie powiedziałabym. Ja czarnuch zadowalam się jedynką, a przy większej opaleniźnie pewnie max dwójeczka była by dla mnie dobra. Jest jeszcze odcień trzeci. Nie widziałam go na żywo, ale obawiam się, że to odcień kenijski.
Dalej będę marudzić. Podkład zmienia kolor jak kameleon, mimo iż producent obiecuje, że produkt się nie utlenia. Na zdjęciu widać, że kilka sekund i podkład ciemnieje.
Dobra koniec smutków. Poza tymi wadami podkład ma też zalety. I uważam, że zalety biorą górę. Przede wszystkim kosmetyk jest niesamowicie lekki, nie czuć go na ryju. Szybko stapia się ze skórą i lekko zakrywa niedoskonałości. Dokładając drugą warstwę, mamy już super krycie, bez efektu maski. Produkt daje satynowe, zmatowione wykończenie, a efekt utrzymuje się przez cały dzień. Nawet jeśli nie przypudrujemy podkładu jest ok. Osobiście lubię wszystko przyprószyć pudrem, ale w tym wypadku nie jest to koniecznością. Podkład nie wałkuje się, nie robi łat ani smug, wytrzymuje na gębie nawet w upał.
Podsumowując – podkład trafia do moich ulubieńców. Mimo swoich wad, na twarzy prezentuje się genialnie i jest tak lekki, że niewyczuwalny. Wygrywa z podkładem Eveline, który dotychczas u mnie królował. Co prawda Eveline daje lepszy mat, ale Lirene podbił moje serce lekkością. Myślę, że będę kupowała te dwa produkty zamiennie.
No i tyle. Idę sobie.

Glov- cudowna rękawica, czy chwyt marketingowy?

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Znam przypadek gdzie laska przed wyjściem na dyskotekę zamiast się myć “przelatywała” stopy szmatą, żeby syf odpadł z grubsza. True story bro. Znam takie co kawałek szmaty wystarcza im do toalety raz na tydzień, czy dwa. True story bro. Laski odstawione, paznokcie, rzęsy, make up, ale żeby się umyć….po co? Osobiście jestem wrażliwa na punkcie higieny i nie kumam czaczy jak można być brudasem. W życiu w makijażu spać nie poszłam, a co dopiero tydzień bez mycia! Jeśli jesteśmy przy demakijażu i szmatach, pokażę Wam dziś szmatę do demakijażu. Glov. Jest bum na ten wynalazek, ale czy warto inwestować szmal w kawałek materiału?

Duża łapka Glov On-The-Go oraz mały paluszek Glov Quick Treat. Pierwsza kosztuje 39,90, druga 14,90. Dostępne na przykład w Sephorze, a ostatnio w Hebe, oczywiście na necie też ich pełno. Swoje egzemplarze przywiozłam z Meet Beauty i od początku stwierdziłam, że kawałkiem szmaty, to mogę sobie buty wyczyścić, a nie ryj z tapety. Ponieważ nie dowierzałam w cudowne moce rękawic, testy rozpoczęłam od małego paluszka. Doszłam do wniosku, że jak paluszek będzie kiepski, to dużą będę czyścić monitor w lapku, bo miękkie bydle 😀 No i można powiedzieć, że się rozczarowałam, a mój monitor ujebany jak stół Durczoka. Bo co się okazało? Chujstwo działa na sto dwa!
Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że paluszek zmywa mój makijaż bez pierdnięcia. Do czysta! Do takiego czysta i z taką łatwością, że perfekcyjna pani domu może jeść kolację z mojej gęby. Jakby tego było mało, to jeszcze skóra delikatnie się peelinguje i nie tylko jest czysta, ale i gładka. Wystarczy zmoczyć Glova wodą i myć ryj. Po wszystkim szmatkę przepieramy mydełkiem w kostce, jakimś naturalnym. Raz uprałam zwykłym mydłem w płynie, to na drugi dzień szorowałam drugi raz, bo paluszek był sztywny jak pal Azji. Glov usuwa zarówno podkłady, pudry, róże, eyelinery jak i tusze i inne wszelkie badziewie. Wodoodporny mejkap też złazi. Najbardziej trwały tusz jaki posiadam to Maybelline Lash Sensational, kto go miał, ten wie, że zmycie dziada to wyzwanie. Owszem, musiałam poświęcić dłuższą chwilę żeby zmyć go za pomocą szmatki z wodą, ale tusz zszedł do czysta. Jeśli ta maskara schodzi, to ja nie mam pytań.
Przy demakijażu nie musimy się pocić, nie trzeba mocno trzeć, ryj nie cierpi, rzęsy się nie sypią. Dla mnie to fenomenalne rozwiązanie i uważam, że cena nie jest wysoka. Ja sęp i niedowiarek tak mówię, więc to już coś. Na początku warto kupić paluszek za 15 zeta i wypróbować, czy nam podpasi, czy nie. Producent twierdzi, że rękawica wystarcza na 3 miesiące. Mój maluszek-paluszek dał radę przez dwa i wygląda, tak jak na zdjęciu – troszkę odbarwiony, ale bez większych uszczerbków. Różową rękawicę użyłam kilka razy i nie różni się niczym (prócz wielkości oczywiście). Większa Glov powinna dać radę 3 miechy, maluch nie wyrobił, bo podczas demakijażu musiałam go przepierać w międzyczasie (mały, to nie ogarniał całego ryja).
Jeśli mój najnowszy zakup nie podoła, to kupię Glov ponownie. A jaki to zakup? Otóż znalazłam na Ali ściereczkę do demakijażu działającą na tej samej zasadzie co Glov, oczywiście kosztowała grosze. Testy nowości trwają i dam Wam znać czy kupię Glov, czy dam zarobić Żółtym Braciom.

Złote tusze Eveline, czy zasługują na złoto?

By | Bjuti Pudi, Blog | 29 komentarzy
“Ale Ty masz rzęsy!”- no wiem 😉 Od razu mówię, to po Mamie, a tuning dzięki Long 4 Lashes. Nie mam na nią żadnych uczuleń, zero skutków ubocznych, więc jadę na ostro chyba drugi rok z przerwami. Podczas przerw też nic złego się nie dzieje, ot wracają do siebie. To tak gwoli wyjaśnienia, bo wiem, że w komentarzach padną pytania o moje wachlarze. Zaginam czasoprzestrzeń. W gołych rzęsach nie chodzę, bo się wstydzą jak Janusz sandałów bez skarpet. Moje ulubione tusze, to tusze z Eveline. Miałam droższe, tańsze maskary, ale do Eveline zawsze wracam z radością. Takie pewniaki. Dziś pogadamy o dwóch złotych Evelinkach.
Tusze do rzęs Eveline Big Volume Explosion i Volume Celebrity
Big Volume Explosion (grubas) i Volume Celebrity (chudas), to mazidła za około 15 złotych. Jeden wygrałam, drugi dostałam na Meet Beauty. Gdyby nie ta niespodzianka i tak bym je kupiła, bo jak wspomniałam, jeszcze żaden tusz od Eveline mnie nie zawiódł, a byłam ich ciekawa. Obecnie stosuję oba tusze zamiennie, zależy który mi się złapie i różnią się od siebie tylko delikatnie. Oba są intensywnie czarne, nie kruszą się, nie rozmazują, ładnie się trzymają. Gruby ma 11 ml, a chudy 7 ml pojemności. Celebryta podobno jest wypakowany odżywką do rzęs, ale czy moim rzęsom jeszcze coś trzeba? No właśnie…tusz to tusz i oba traktuję jak zwyczajne tusze.  Czym się różnią, który okazał się lepszy?
Big Volume ma grubą szczoteczkę, ale nie da się nią zrobić krzywdy, wygodnie się nią manewruje, chociaż idealna nie jest. Tuszowi zdarza się lekko skleić rzęsy, ale nie jest to jakaś tragedyja. Równo omiata kłaki, pogrubia. Na zdjęciu lekkie posklejanie, ale celowo nic nie czesałam, bo chcę pokazać prawdziwy efekt, a nie jakieś szopki.Tusz oceniam jako dobry. Nie wiem czy przy krótkich rzęsach szczoteczka nie okaże się za duża, domyślam się, że może nie wyzbierać kurdupli.
 Volume Celebrity lepiej rozdziela rzęsy, ale mniej je pogrubia. Efekt jest bardziej naturalny. Świetnie wydłuża. Zdecydowanie uwielbiam ten tusz. Szczoteczka doskonale wyprofilowana. Dłuższe grzebyczki wyłapują boczne rzęsy, krótsze ładnie podkreślają te środkowe. Malowanie tą maskarą jest łatwe i przyjemne. Nic się nie skleja, nie maże. Mój nowy ulubieniec.
Jak widzicie oba tusze są godne polecenia. Celebryta to mój ulubieniec i póki co przy nim zostanę. Oczywiście grubasek też się zużyje. Jeśli szukacie niedrogich i dobrych tuszy, polecam szafę Eveline. Ja często tam zaglądam.

La Quintessence- esencja doskonałości

By | Bjuti Pudi, Blog | 11 komentarzy

Nie liczy się wygląd. Liczy się wnętrze. Ładne łatwiej kochać. Kochać na milion sposobów- rano, wieczorem, na stojąco, na leżąco. Ale to to co w środku jest najważniejsze, pamiętajcie! Kiedy w moje ręce wpadło piękne, surowe pudełko wypełnione “siankiem”, oko mi zbielało jak Majkel Dżekson. Już wiedziałam, że będzie miłość. Kiedy zobaczyłam co kryje się w butelczynach, miłość wzrosła. Kiedy zaczęłam używać…a co będę gadać, nie będę wszystkiego zdradzać na wstępie. To blog, nie film porno, będzie z niespodzianką, a nie od momentu telefonu do hydraulika wiadomo jaka będzie puenta.

La Quintessence podarowało nam na spotkaniu w Lublinie takie oto pudełeczka. Proste, skromne, ale wypełnione niemal złotem. Dla mnie samo pudełko jest bombowe, chociaż nie przywiązuję większej uwagi do opakowań, to już do opakowań opakowań tak. Śmiałam się, że nawet gdyby w środku był stolec, to i tak samo pudełko mnie zadowala 😀 Tymczasem w środku- złoty stolec. Kto nie wie co to, niech się dowie, ja nie Google.

Dwa przekurwiste mydełka. Pomysł i wykonanie to szczyt. Szkoda mi ich używać i póki co zdobią mi łazienkę. Skład mydełek też na wypasie, więc tak czy siak je zmydlę jak już się napacze. Te dwie flaszki to kwas hialuronowy i olej z pestek malin. Podjar taki, że kupa w porty.

Kiedy zobaczyłam olejek z pestek malin, pierwsza myśl- “na włosy”. W domu na spokojnie przemyślałam sprawę i doszłam do wniosku, że aż żal wychlapać wszystko na sierść. Raz nałożyłam i włosy bomba, miękkie, lejące i błyszczące, nawilżone i dociążone jednocześnie. Aktualnie pół kropelki daję na same końce po myciu, koniuszki są ładnie wygładzone i zabezpieczone. Maliniak sprawdza się na ryju. Bardzo wolno się wchłania, więc stosuję na noc. Przerobiłam już mazanie solo, z hialuronem i z kremem. Wszystkie sposoby są dobre, ale z hialuronem to już wypas.

30 mililitrów olejku kosztuje 69 złotych (69 – przypadeg?). Nie oszukujmy się, prawie siedem dych to jednak kilka browarów jest 😉 Ale…wiecie, że ja nie lubię olejków na mojej skórze? Wiecie. A ten uwielbiam. No to coś na rzeczy jest. Jeśli ja dałam się przekonać do olejku na gębie, to musi to być coś ekstra. Pachnie suchymi gałązkami malin. Nie wiem czy kumacie aromat, ale tak właśnie pachnie. Dla mnie pięknie. Wydajność w dechę, wystarczy dosłownie mała kropelka i cała facjata usmarowana. Najfajniej rozprowadza się po ryju zagruntowanym kwasem hialuronowym, ale to zaraz napiszę coś więcej o kwasie, powoli, bo się rozpierdoli. Wchłania się, jak już wspomniałam, powoli, ale jednak w mordę się wgryza. Doskonale łagodzi podrażnienia i nawilża. Zaobserwowałam także, że twarz stała się bardziej uspokojona, jakby mniej syfu na twarzy. Olej już za chwilę będzie mi towarzyszył w opalaniu, bo zawiera naturalny filtr przeciwsłoneczny. Nie jestem zwolenniczką filtrów chemicznych, więc mam nadzieję, że w przyszły weekend już będę mogła skorzystać ze słonka i oleju. Ponoć świetnie działa na przebarwienia, na szczęście nie mam żadnych plamek, więc tutaj niewiele mam do powiedzenia, ale powiem Wam, że jeśli chodzi o nawilżanie, to maliniak jest moim namber łąn.

Czysty jak łza kwas hialuronowy. Zatrzymuje w naszej skórze wilgoć. Dlatego połączenie z maliniakiem to dla mnie max geniuszu. Sam kwas jest dość gęsty, bezbarwny, bezzapachowy. Taki luźny glutek. Nakładam go oszczędnie, bo też jest wydajny. Stosuję głównie na japę, ale zdarzyło mi się dodawać go do…no jasne, do masek na włosy, jakby inaczej. Dzięki jego właściwościom, włosy nie tracą tak szybko nawilżenia dostarczonego im w maskach. Wracając do twarzy- mieszałam go z kremem, ale trochę się glutuje taka mieszanka, więc najpierw on, a potem na niego olejek lub krem. Dodawałam hialuronka także do kwasu migdałowego, podczas peelingu. Fajnie złagodził podrażnienie skóry. Wspólnie z maliniakiem pielęgnowałam nim skórę pomiędzy złuszczaniem kwasami i skóra szybciej regenerowała się z nimi, niż bez nich (jesienią robiłam kwasy i smarowałam tylko kremem i ryj wyglądał gorzej).

30 mililitrów kwasu to 119 złotych. Jeszcze więcej browarów, niż za maliniaka. Cóż. Wszystko jest stuprocentowe, bez barwników, substancji zapachowych. Za to się płaci. Hialuron co prawda ma mały konserwancik, ale bez niego pewnie w tydzień pleśń i grzyb by go zjadł. Mus. Jeśli macie na zbyciu taką kwotę i możecie sobie pozwolić na taki wydatek- warto. Zmarszczek niby nie mam, ale lepiej zapobiegać, niż potem leczyć. Wydawało mi się, że moja skóra jest napięta i takie tam, ale jednak ryj mi zaczyna trochę zjeżdżać (dobrze, że nie cycki). Gdyby nie ten kwas, to nawet nie obczaiłabym, że robią mi się buldogowe zwisy. Po jakimś miesiącu, półtora z kwasem dziwnie mi się twarz uniosła haha 🙂 Gołym okiem widać, że skóra jest gęstsza i jakby uniesiona, naprężona. Ciężko to wyjaśnić. Tak żeby Wam wytłumaczyć naocznie, to jak se strzelę z plaskacza po gębie, to mi ta skóra tylko się stelepnie i wraca na swoje miejsce. Wcześniej jak se przypierdoliłam, to pliczek długo majtał się w powietrzu jak osika. No, to znaczy napięło mnie, jak stringi w rozmiarze S na grubej dupie. Jak mi zaczną cycki wisieć, to kupię sobie tego wiadro i będę moczyć wymię. Nawet jakbym miała za to wiadro tysiąc złotych zapłacić.

W skrócie. Kwas mnie napiął, olej nawilżył. Jeśli miałabym kupić tylko jeden produkt, to wybrałabym kwas. Najlepsze rezultaty i szał dupy osiągniemy stosując duet. Lubię szał dupy, a pieniądze szczęścia nie dają, więc lepiej te pieniędze spożytkować na coś co jest dobre. To jest dobre. Kupujcie ludzie, kupujcie, a jak chcecie przyszczędzić, to za 159 zeta jest ten zestaw w kupie. Znaczy, nie w kupie, że kopa, tylko, że w zestawie. Tani się ni da.

Wiem, że dostałam za darmo, ale jak Janusza kocham, kota mego rudego, zestaw jest przezajebisty. Nawet nie mam się do czego przypierdolić. Jak to mówią- dobre produkty, obronią się same. Te nawet bronić się nie muszą, po prostu są z góry skazane na wygraną.

 

Słynne Błyszczyki z AliExpress, kolorowy set

By | Bjuti Pudi, Blog | 33 komentarze
Jak to jest, że to przeklęte AliExpress tak wciąga? A powiem Wam Szanowni Państwo- chuj wie. Lubię Ali za to, że znajduję tam perełki, które u nas są niedostępne, albo dużo droższe. Kiedyś tam, przed wojną, pokazałam Wam słynne błyszczyki (KLIK). No i co? I nadal uważam, że są rewelacyjne i oczywiście dokupiłam więcej. Na co mi tyle ustnych mazideł, tego nie wiem ani ja, ani Ty, ani nikt tego nie wie, nawet mój rudy kot nie wie. A jak Rudas nie wie, to nie wie nikt.

 

Oto słynne błyszczyki z AliExpress, które nazywam Słynnymi Błyszczykami z AliEcpress. Ogólnie to już wiecie, że są zajebiste i przypominają bardziej matowe pomadki w płynie, niż błyszczyki, bo się nie błyszczą. Po więcej detali odsyłam ponownie tutaj —> TU SE KLIKNIJ. No, to jak mamy jasność, to ja może przejdę do nowych kolorów i nowych spostrzeżeń. Jadym!

Tę trójkę kupiłam na tej aukcji- KLIK, sklep- KLIK. Aktualna cena- 1,48$.
13. Piękna! Nie mam do niej większych zastrzeżeń. Nie jest typowym matem, lekko pobłyskuje, ale tak minimalnie. Przy dużej ilości lekko się klei, dlatego polecam cienką warstwę i jest ok. Kryje genialnie więc nie ma co z ilością szarżować.
12. Metaliczny róż. Nie do końca mój kolor, ale pomazam się od czasu do czasu. Ta się troszkę klei, ale generalnie i tak jest nie do zdarcia.
34. A zajebista czerwień fchuj. Intensywna, kryjąca i z jakimś drobinkami. Też przy dużej ilości może się kleić, ale jak znamy umiar to jest git malina.
Te trzy gałgany są z tej aukcji- KLIK, sklep- KLIK. Cena- 0,86$. Aktualnie pusto w sklepie, ale pewnie wróci.
17. Trochę lepiąca i średnio kryjąca. Czasem używam, ale jakoś taka ona ni halo.
25. Mój hit! Rewelacja po prostu, że idzie się posrać z radości. Absolutny mat, zajebisty głęboki kolor i nie lepi się nawet jak by jej tonę nałożyć. Efekt kredy normalnie. Mój ulubiony kolor ever, używam kiedy się da.
31. A tu bubel roku dla odmiany. Nie kryje i lepi się niemiłosiernie. No użyję czasem, ale bieda.
Podsumowując to kocham te błyszczyko-pomadki tak czy siak. Trafił mi się mega ulubieniec, 25 wymiata jak Dżesika na zabawie w remizie! Trafiła się też porażka, czyli 31. W tej chwili mam 10 tych mazideł i wszystkie mi się podobają mniej lub bardziej, nie licząc jednego bubla. Trzymają się rewelacyjnie, w większości nie lepią się wcale lub kleją minimalnie. Polecam, bo uważam, że warto wydać kilka złotych na takie fajne błyszczyki. Jak widać, może nam się trafić zonk, ale jeden na dziesięć idzie wybaczyć. Nie ma innej rady jak próbować, bo Ali to loteria, ale jakie przy tym emocje, wie ten, kto choć raz otwierał chińską paczkę 😉