Yearly Archives

2015

Shine like a psu jajca

By | Bjuti Pudi, Blog | 31 komentarzy

Wiecie, że ja na dobrą sprawę dopiero od roku maluję paznokcie? Jaja, nie? Oczywiście kiedyś tam, przed wojną, też malowałam, a nawet świrowałam pawiana ze zdobieniami, ale potem zstąpiła na mnie jasność w postaci żelu. Po wszelkich szkoleniach żelowych przez lata nie rozstawałam się z frenczem. Raz w miesiącu żelowałam francuzy i z bańki. Z resztą na stopach nadal noszę jedynie żelowy frencz, bo uważam, że na stopach wszelkie zdobienia nie wyglądają dobrze, a klasyka zawsze pasuje. Gdzieś rok temu raptownie zaczęło mi przybywać w kolekcji lakierów i tak dziś mam ich ponad 50. Matko Bosko Krasnostasko! No i co? Leżeć nie będą! A że z czasem u mnie krucho, to nie mogę sobie pozwolić ze schnięciem w nieskończoność. Z pomocą przychodzą mi topy z funkcją wysuszaczy. Najlepszy wysuszacz jaki miałam do tej pory to ten z Color Club KLIK. Gdzieś ktoś coś komuś po coś, że ten z Sally Hansen jest dobry. To kupiłam.

Sally Hansen, Diamond Flash Fast Dry Top Coat, Szybkoschnący top diamentowy. 13,3 ml.
Na Wizażu zmroziła mnie cena. Że co kurwa?! 45 zeta?! No tyle to bym nie dała. Nie widziałam go w moim Rossmannie, więc oczywiście poszłam myszką do eZebry. Poszłam patrzę- 14,50. Trza brać, jak gadajo, że dobry. Koleżanka odebrała mi go z siedziby Zebrowej i dostarczyła. Top siedział jeszcze w białym pudełeczku, którego próżno szukać. Flaki mi się przewracają, że wysuszacz jest w czarnej flaszce- nie widać zużycia, co mnie lekko irytuje. No ale dobra, niechaj. Wali wysuszaczem, wygląda jak wysuszacz, tu się nie ma nad czym rozwodzić.
Nie wiem ile czasu odczekuję po nałożeniu lakieru, żeby posmarować palucha topem, nie liczę. Kończę malować drugą rękę i zaczynam smarowanie od pierwszej. Cała filozofia. Oczywiście 60 sekund schnięcia. No bez jaj. To nie Wielkanoc. W 60 sekund to nawet pird się spokojnie po pokoju nie rozejdzie, tym bardziej paznokcie Wam nie wyschną. Podsuszone pazury są po jakichś 10-15 minutach. Tworzy się pierwsza warstwa suchości, ale jak zaczniecie manewrować za mocno po świeżo malowanym, to jeszcze odciski się pojawią. Po 30 minutach już jest całkiem spoko. A po 40 minutach mamy suchość absolutną. Z tym, że już po pół godzinie jest bezpiecznie. Chyba, że po 30 minutach będziecie szorować podłogi to sorry, ale spierdoli. Producent zapewnia, że paznokcie będą Wam szajning lajk psu jajca, ale dla mnie to no… zwyczajnie maja połysk. Jest ładnie. Nie wiem czy wzmacnia pazurki, bo ja pod lakierem mam żel, więc byle gówno mi się na paznokciach minimum tydzień trzyma.
Podsumowując- wysuszacz jest dobry, działa jak trzeba. Wysusza w przyzwoitym tempie. Ostatnio zaopatrzyłam się w stempelki i top przydaje się jeszcze bardziej. Przed odciśnięciem wzorku na świeżym lakierze wystarczy mu około 10 minut. Potem można odbijać motylki, jelonki, biedronki, kuny, łasice, borsuki, jenoty, łyski, bekasy, cietrzewie…mamy jednak obawy o dalszy los cietrzewia. Top na leciutką 5, jest całkiem ok. Brakuje mu troszkę do perfekcji, ale polubiliśmy się 🙂

Zakupy dla skąpca- kredka od Astor

By | Bjuti Pudi, Blog | 30 komentarzy
Witam gorąco mocą spadających gwiazd. Wstęp taki poetycki, że aż strach. To przejdźmy do konkretów, nie ma co się rozwodzić. Niedawno udało mi się podjąć sympatyczną współpracę z ezebra.pl. Pewnie znacie tę drogerię internetową. Zgłosiłam się na ochotnika na Fejsie, bo bardzo lubię zakupy w tym miejscu. A dlaczego lubię? Bo jak wiecie, jestem sępem i nie lubię przepłacać, a eZebra to miejsce stworzone dla mnie, miejsce gdzie ceny są maksymalnie niskie. Możemy zaoszczędzić nawet kilkadziesiąt złotych na kosmetyku, dla mnie wow. I nie piszę tego ze względu na współpracę, piszę to, bo dla mnie kilka, czy kilkadziesiąt złotych w kieszeni, to nie lada gratka. Zgodziłam się także ze względów osobistych- jestem małym lokalnym patriotą, a firma ma siedzibę w Lublinie. Mam to szczęście, że koleżanka pracuje tuż obok i często odbierała mi kosmetyki osobiście, więc nawet przesyłkę miałam gratis (dzięki Asiu) 😉 No już bardziej oszczędnie kupować się nie da. Uczcie się ode mnie 😉 Widzę, że niektóre dziewczyny, które załapały się na współpracę skleciły recenzje w trzy dni. No wybaczcie, ale u mnie testy to testy, w trzy dni to dla mnie żadna recenzja. Dostałam trzy fajne kosmetyki i dziś na pierwszy ogień idzie kredka.
Astor,Perfect Stay, Waterproof Eyeshadow Liner, Wodoodporny cień w kredce.
Cena sklepowa to około 25 złotych- sporo jak za kredkę. Cena na eZebra- od około 5 do 13 złotych, w zależności od koloru.Jest różnica prawda? Mój kolor to 200 intense blue, który kosztuje niecałe 5 złotych, a dokładnie 4,69, do kupienia TUTAJ. 20 złotych mniej, dla mnie różnica jest kolosalna. Jest szał! Ale zostawmy już cenę, chociaż ja ciągle przeżywam 😉 Przejdźmy do kredki.
Kredka ma piękny, nasycony, niebieski kolor. Rzeczywiście intense jak jasna Anielka. Na pierwszy rzut oka wydaje się być ciemnym kolorem, ale jak rzucimy okiem drugi raz ( uważajcie na oczodoły i weźcie dobry zamach) to jest to głęboki błękit z subtelnymi, połyskującymi drobinkami. Pięknie mieni się w słońcu, ale nie jest brokatem z remizy. Trwała niesłychanie. Co prawda nie pływałam mając ją na powiekach, ale w moim przypadku to niewykonalne- nie potrafię pływać. Natomiast ostatnie upały były świetnym popisem pisaka. Nic się nie ważyło, nie spływało jak sraczka po policzkach. Cień trzymał się tam gdzie miał się trzymać i nie zmieniał swojej postaci. Spójrzcie jak kredka wygląda naocznie.
Tutaj franca nałożona praktycznie solo. Tylko pod łukiem brwiowym roztarłam ją lekko jakimś beżowym cieniem. Jeśli chodzi o rozcieranie to wszystko git malina, tylko trzeba to zrobić od razu po posmyraniu powiek, bo po chwili kredka zasysa się do powieki i już przy niej ciężko manipulować. Piękny kolor prawda? Niby niebieskości na powiekach kojarzą mi się z Ukrainką, która stoi przy drodze (z jagodami oczywiście 😀 ), ale w tym przypadku odcień nie jest wsiowy, tylko klasycznie ładny.
Tutaj zmiksowałam kredkę z cieniami z Aliexpress, o których niedługo napiszę. Na ustach mam chiński błyszczyk KLIK, nie pamiętam który odcień 😉 Nasza niebieska bohaterka ładnie łączy się z innymi cieniami, tylko tak jak wspominałam, musimy szybko miksować i cieniować, bo dość szybko zasycha. Kredka mnie nie podrażniła, nie uczuliła, śmiało kładę ją także na linię wodną, wszystko fajnie jak w kombajnie.
Jedyną wadą cieni jest to, że kredkę trzeba temperować. Wygodniejszym rozwiązaniem byłaby opcja wykręcana, ale tylko tego można się czepiać. Już kupiłam temperówkę z dwiema dupkami- małą i dużą i po kłopocie. W Pepco mają temperówki po 79 groszy, ja zawsze wynajdę dobre promo, nawet na głupią temperówkę 🙂 I cóż…kredkę polecam. Domówię sobie jeszcze coś w beżach, brązach czy innych złotach, bo taki kolor zawsze się przyda. Pozostaje mi życzyć Wam miłych zakupów na eZebra, bo zaprawdę powiadam Wam- warto.

Black Mask z Aliexpress i każdy zaskórnik is zdechł!

By | Bjuti Pudi, Blog | 77 komentarzy
Żeby nie było, że ja taki kurwa kanon piękna, to Wam powiem, że czasem mi jakiś syf wyskoczy. A najgorsze są zaskórniki, które lubię dręczyć. Nie są może jakieś mocno natarczywe, ale jednak nerwa ruszyć potrafią. Oj, bez wstępu dzisiaj, ale chuj tam, na co to komu? Katuje te zaskórniki czym tylko mogę i co mi w łapy wpadnie. Kawitacja, sracja, maseczki, peelingi, mocz kota. No dobra moczu nie próbowałam, tak mi się pierdolnęło 😀 A jakiś czas temu kupiłam turbo wyjadacza. Kupiłam na Aliexpress. Do żółtych kosmetyków podchodzę ostrożnie, ale co mi skóry nie wypali- to mnie wzmocni haha 😀 W każdym razie czytałam, że maska jest całkiem git majonez madafaka, to wzięłam. A chyba każdy lubi mieć gębę bez syfilisów, no nie? Jak już ktoś zobaczy naszą twarz, to niech mu brakuje słów w pozytywnym znaczeniu hehe 😀
AFY Black Mask peel-off, kupiona tutaj- KLIK, a jakby link wygasł, to macie jeszcze link do sklepu gościa, od którego brałam- KLIK. Zapłaciłam 2,72$ czyli śmiech na sali. Teraz widzę, że Friend ma je po 3 dolce, niewielka różnica. Pojedyncze saszetki ma po 44 centy. Przyszła szybko, bo w niecałe 2 tygodnie, co uważam nie jest długim czekaniem, jak na zakupy na innym kontynencie. Był jeszcze kartonik, ale się w transporcie pogiął, maska doszła cała. Co śmieszne miałam ją w domu, zanim gostek potwierdził jej nadanie.
A tu sobie poczytajcie na co ta maseczka działa haha 🙂 Dobra powiem Wam- zaskórniki i syfilis wszelaki. Wkleję Wam też skład w mniej krzaczastym języku, który zeskrinowałam na stronie gdzie dokonałam zakupu.
Jeśli wierzyć w to co oni tam pchają, to oto skład. Ktoś tu pisał, że maska wali benzyną. Moja tak nie capi. Taki ma swój zapaszek nijaki, ani pachnie ani nic. Trochę alko czuć. Nic nadzwyczajnego. Produkt jest lepisty, czarny jak dupa murzyna afroamerykanina. Taki tam lepik, smoła. Maskę nakładamy na ryj po parówce, której mi się nigdy robić nie chce. Ja robię peeling, a potem się smaruję. Ostrzegam- radzę dać grubą warstwę, bo jak popaciacie małą ilością, to potem tego za Chiny Ludowe nie wyskubiecie. No fucking way. Smarujcie tam gdzie nie ma włosów, bo depilacja gwarantowana. Jak chcecie wyregulować brwi, to śmiało możecie tą maską wosk zastąpić- wyrwie co do kłaka.
Nie smarujcie chujstwem pod oczami, bo jak będziecie maskę odrywać, to wyrwiecie sobie oko, taka jest harda. Pod nosem też już nie smaruję, bo o mały włos wyrwałabym wargę wraz ze szczęką górną, a bez tego fragmentu ciała kiepsko się wygląda. Trzymam dziadygę aż mi wyschnie, a że walę na grubo jak niemowlę po pierwszym jabłku i marchewce, to schodzi ze 30 minut, albo i lepiej. No do wyschnięcia, z zegarkiem na ręku nie czuwam. Jak już wyschnie zdzieramy oszołoma.
I proszę ja Was szanowne moje Czytelniki, cały syf na płachcie zostaje. Zaskórniki, syfki, skórki, a nawet  jakieś kłaczki, można wypieprzyć w kosmos na serwecie z maski. Zedrzeć nie jest łatwo, maska trzyma się jak głupia, trzeba ją odrywać z wyczuciem, żeby nos nie odpadł jak Majkelowi Dżeksonowi. Ale za to jaki efekt! Po niczym takiej gęby czystej nie miałam! Peeling kawitacyjny chowa się jak owsik w psiej pupie przy tym wynalazku! Nasze peeloffowe maski to przy Czarnej Masce popierdółki. To jest taki wyrywacz, że nic Wam się nie schowa na gębie. Używam raz w tygodniu, tyle mi wystarcza. Wydajność normalna, nic nadzwyczajnego.
Radziłabym tylko podchodzić do maski ostrożnie osobom o delikatnej skórze, bo z racji tego, że przykleja się jak super glue do ryja, może podrażnić delikatne buźki. Myślę, że przy wrażliwej cerze maskę można by używać w strategicznych miejscach, na przykład tylko na nosie. U mnie podrażnień nie było. Po pierwszym użyciu wyskoczyły mi jakieś trzy zaskoczone syfy, ale u mnie to norma przy pierwszym użyciu czegokolwiek.  Potem już wszystko spoko. Czarnuch wyciąga każdą mendę do trzeciego pokolenia wstecz. Przez ponad 27 lat mojego życia nie spotkałam niczego lepszego w walce z zaskórnikami. Twarz jest czysta jak Wódka Czysta. Gładka, delikatna, absolutnie fenomenalna maseczka. Mój hit. Polecam z całego serca, nerek i wątroby 🙂

98 stopni w cieniu, w głowie sieka

By | Blog, Przemyślnik | 50 komentarzy
No co? Skończyłam remont. Powiedzmy. W tym roku skończyłam. Windows 10 wyjebał mnie z rytmu i kompa, ale już ok, wróciłam do ósemki. Dane cudem odzyskałam. Grzeje. Lato jest, a jak jest lato to musi być gorąco. Trawa w ogródku jest rosnącym sianem. Kupię kozę. Alpaki są fajne. Taka alpaka w ogródku mogłaby mieszkać, żeby tylko nie srała jak dzik. Ale nie jest dzikiem, więc mogłaby być. Ale całe życie w jednym ogródku? Lipa. Lipa już przekwitła i jakaś taka żółta w tym roku. Z gorąca. Lody tylko jeść. Ale obiad na zimno? Opiekacz do lodów by mi się przydał. Taki obiad w sam raz na upały. Ewentualnie zaserwowałabym galaretę z grilla, salceson z ogniska też brzmi dumnie. Łeb pierze to słońce.
Niby 35 stopni, a jak się położysz na ulicy to i 44. Jak włączysz telewizor to 98 Ci wyskoczy. Sorry, taki mamy klimat. Temperatura Mocarz. Grzeje tu u mnie. 3+5+4+4+9+8=33. 3+3=6. Czerwiec to szósty miesiąc i co z tego? Sześć ramion ma gwiazda Dawida. Dawid to imię męskie. Andrzej też. Andrzej to nowy prezydent. Przypadeg? Nie sondze. Jak Wam się żyje z nowym prezydentem? Już wybraliście dni tygodnia, w które będziecie uczęszczać na szóstą (znowu 6!) rano do kościoła? Podobno, kto 3 razy w tygodniu na szóstą nie pójdzie, ten na toruńskie radio 666 złotych zapłaci. Szóstki i trójki…i jak tu w numerologie nie wierzyć? Piekielne rzeczy się dzieją. A jak już przy piekle, upałach jesteśmy, to trzeba w świat ruszyć. Bo zima przyjdzie. Bo śnieg. Bo mróz. To w drogę.
Bo remonty mnie wessały,że nie było kiedy się wyrwać, a jak się wyrwałam to po bandzie. Cyców 4. Z moimi to 6. Znowu szóstka. Wiecie, że tu u mnie mknął niegdyś pociąg relacji Nielisz- Mońki- Cyców? Nie lizałam. Ale w Nieliszu byłam nie raz i nie dwa i nie pięćdziesiąt. W Cycowie cycków nie widziałam, ale udałam się kawałek za titsy nad jezioro Grabniak. Nie było grabów, opalałam się w cieniu pod brzozą smoleńską. Strzałów nie słyszałam. Sławek- nie znam człowieka, ale mówił, że będzie się z synem w podtapianie bawił. Za moich czasów to się dzieci w beczkach po kapuście kitrało, humanitarnie, a teraz do jeziora. Czasy się zmieniają. Chciałam ryb nałapać metodą na psa. Pies do jeziora i gębą łapie, ale nie miałam psa. Ryby za małe. Cycki na plaży jakieś zwisłe. Syrenki wychodzące z wody jakieś takie bardziej jak topielice. Ale plaża była dla vipów. Po 3 złote za sztukę człowieka. Lans. Woda czysta, pewnie dlatego, że kible czyste i za darmo. W końcu vipy. 98 stopni w cieniu, krew się gotuje, świeża kaszanka. Jezioro z 6 razy przepłynęłam. Znowu 6. Przepłynęłam w myślach, na gugle mapsach, bo przecież nie w realu, bo nie umiem pływać, ale to co. Pływanie jest dla frajerów. Po co mam pływać, jak mogę latać?
Żaba mi się w słońcu piecze. Temperatura nie spada. Niech grzeje. Pielgrzymka ma krucho, z buta taki kawał. Może niech im ktoś powie, że autem jest szybciej? Leżałam w ogródku w ostatnią niedzielę. Książka i leżak, taka sytuacja. Idzie coś i fałszuje. ” Po chuj, po chuj” – słyszę jak śpiew kulawy się niesie. Nie wiem po chuj, wy mi powiedzcie. Słucham i słucham, a oni “po chujjjj, po chujjjjj”. Ładnie, se myślę, pielgrzymki ewaluowały, chyba to pokolenie fanów Popka wybrało się do Częstochowy. A oni dalej chujają. Ja wiem, że sporo osób na pielgrzymki chodzi, żeby po nocach buchać się w sianie, ale żeby już pieśni pochwalne ku temu tworzyć? O tempora, o mores! Ale jak mi się wycieczka bliżej ogródka przytoczyła, wsłuchałam się, a oni śpiewają “Pokój, pokój”. Acha spoko. Ktoś doniósł, że pokój remontuję.
Dalej ma grzać i przypiekać. Dobrze. Niech nam słońce salta nakurwia, bo za miesiąc, czy dwa znowu usłyszę, że zimno, że oby do lata. Jest lato, to ma być gorąco.

Czy Zenek Martyniuk kupowałby Marion?

By | Bjuti Pudi, Blog | 18 komentarzy
Dziś bardziej opowieść niż recenzja, bo tak wyszło. Jak wiecie, albo i nie, jakiś czas temu załapałam się do takiej małej współpracy z Marion. jako że kosmetyki z tej firmy lubię, zgodziłam się. Przetestowałam glinkę, która okazała się świetna, olejek do demakijażu, który też był całkiem spoko, olejek do ciała, który bardzo polubiłam i maseczkę do włosów, która może na kolana mnie nie powaliła, ale okazała się całkiem ok. Na bank Zenek Martyniuk kupowałby Marion! W zapasach miałam jeszcze coś, nie wiem czy Zenuś stosuje.
Hair anti-age, maska odmładzająca do włosów dojrzałych, osłabionych i zniszczonych.
Ładna flaszka, poręczna. Cena jeszcze lepsza- około 10 złotych. Psiukacz się nie zacina, przynajmniej mi nie siadł, ale przyznaję, że użyłam maski dosłownie kilka razy, dlatego dziś będzie opowieść, a nie recenzja.
Dlaczego czaiłam się jak pies do jeża? Dlaczego popsiukałam włosy kilka razy? Ze strach cholera bita. Niby maska sama w sobie nie straszy. Przepięknie pachnie, konsystencja mleczka jest przyjemna w aplikacji, produkt wydaje się być wydajny. To co do jasnej Anielki jest nie tak?
Spójrzmy na skład. Niby wszystko spoczko, ale na trzecim miejscu Alkohol Denat. I amen. Zacięło mnie. Z drżeniem ręców, nogów i odwłoka użyłam kilka razy wynalazek. Faktycznie włosy były miękkie i bardziej błyszczące, nawet końce się nie puszyły i wizualnie było fajno. Ale ten denat, nooo! Bałam się, że jak sobie poużywam, to włosy początkowo odżywione zaczną się zamieniać w przesuszone ściernisko. Ten rodzaj alkoholu toleruję we wcierkach, bo wiadomo- jest to taki transporter, który pomaga wprowadzić substancje odżywcze w skórę. Ale na długość? Ała! Wiecie, że ja składów nie demonizuje, a czasem ta cała zła chemia ma na mnie lepszy wpływ niż organiczne cuda. Ekowariatką nie jestem. Stosuję to co działa. Ale denatu nie mogę wybaczyć. No nie mogę 🙁
Nie potrafię ocenić tej odżywki, ale szkoda mi, że stoi taka sama samotna, smutna jak mops i czeka jak Penelopa na Odysa. A ja boję się być tym Odysem i wziąć siłą Penelopkę i zerżnąć ją do dna. Boję się, bo Penelopka nadużywa alkoholu, a związek z alkoholikiem to nie jest dobry pomysł. Cóż czynić ludzie? Spróbować ją wcierać w łeb? Traktować jako wcierkę? No chyba raczej nie sądzę. Niby jest napisane, że działa przeciwwypadaczowo na kłaki, że poprawia krążenie…może tak ją traktować? Jako zwykłą wcierkę. Sama już nie wiem co z tym fantem zrobić. I chcę jej bardzo i nie mogę chcieć. I nie chcę jej i nie mogę mieć….brać chcę jej miłość i nie mogę brać…Zenuś- kupiłbyś?

Maska Hair Jazz i rabarbar na łbie ujarzmiony!

By | Bjuti Pudi, Blog | 31 komentarzy
Ahoj Czytelniki!
Dzisiaj piszę drżącą ręką, bo wiem, że spłynie fala nienawiści hehehe 🙂 Wiecie, że współpracuję z Harmony Plus, a ich Hair Jazz ma swoich zwolenników jak i przeciwników. Ci przeciwnicy chcieli mnie mordować po recenzji szamponu i odżywki, które to na ich nieszczęście świetnie się u mnie spisały. No może nikt mnie zamordować nie chciał, ale pogróżki na maila szły aż miło. Jeszcze w ramach tamtej (KLIK) recenzji dodam, że zestawu nadal używam i nadal jestem zadowolona. Zresztą widzieliście w ostatnim włosowym poście jak mi włosy skoczyły.Od stycznia miałam miesiąc przerwy i podczas tej przerwy nic złego z włosami się nie działo, więc bez obaw. Włosy po prostu po odstawieniu wracają do swojego tempa rośnięcia, to wszystko. Ostatnio spotkała mnie miła niespodzianka i od Harmony dostałam maskę do włosów. Właściwie nie dostałam jej w ramach współpracy, to był miły gest, ale maska jest fajna, więc postanowiłam, że wrzucę recenzję. A poza tym lubię jak hejterzy się pocą i tracą swój czas tylko po to, żeby mnie pobluzgać, czytanie sprawia mi sporo frajdy 😀
Hair Jazz, Intensywnie odżywiająca maska z masłem shea i składnikami aktywizującymi wzrost włosów KLIK.
Maska w półlitrowym, poręcznym słoiku. Szata graficzna typowo Jazzowa, przejrzysta. Tym razem z polskimi napisami na odwrocie, już nie ma doklejanej karteczki, ale to dla mnie w sumie jest nieistotne. Maska jest budyniowa, o odpowiedniej konsystencji, coś jak Kallosy. Wydajna, wystarczy mała dawka na całe włosy. Pachnie też Jazzowo- mentolowo, ale ma słodkawą nutkę zapachową w tle. Dla mnie zapach fajniejszy niż szampon czy odżywka.  Aromat jest delikatny, przyjemny.
Jak wiecie w składach nie jestem wybitnym specjalistą, ale coś tam rozkminiam. Masło shea uwielbiam i w tej masce jest ono wyczuwalne. Mamy też proteiny soi i kilka innych fajnych składników. Troszkę chemii jest, ale zauważyłam, że czasami chemia działa na mnie lepiej niż produkty eko, więc przeciwniczką nie jestem, byle działało 😉 A działa.
Maskę stosuję od dobrych trzech miesięcy. Pierwszy miesiąc katowałam non stop, bo co aplikację włosy były coraz fajniejsze i nawet się nie przeproteinowały, szok. Teraz używam jej rzadziej, bo mi jej szkoda do walenia co drugi dzień heheh 🙂 No i mimo wszystko wolę się nie najebać tymi proteinami 😉
Nie wiem jak maska ma mieć wpływ na wzrost włosów, skoro nie nakładam jej na skórę, ale ok, może jakiś wpływ by miała gdyby tam się pojawiła. W każdym razie na skórę idzie odżywka Jazzowa, a na resztę włosów ta zacna maszczyna. Zostawiam ja na minimum 5 minut, chociaż producent wspomina o 3 minutach. U mnie wszystko do góry nogami jak w Australii. Czasem i godzinę z nią latam, bo efekty są lepsze. Już w trakcie spłukiwania włosy są śliskie jak dupa żaby. Bo dupa żaby jest śliska, no nie? Po wyschnięciu włosy są mega ujarzmione i lejące. Kłaki nie sterczą jak aureola pijanego archanioła. Mięciuchne kołtuny można tulić i tulić takie są milusie. To chyba ta kochana shea daje takiego nawilżającego kopa.
Działanie maski mogę porównać do bananowego Kallosa, z tą różnicą, że Hairr Jazz jest z dziesięć razy lepsza. Jedyną jej wadą jest cena…80 złotych. I już wiecie dlaczego ją oszczędzam 😀 Gdyby kosztowała tak 50 złotych, to nawet bym się nie zastanawiała z zakupem, a tak to ręka mi zadrży. Będę czekać na jakieś promo, bo wiem, że na pewno ją kupię. Mogę ją śmiało polecić. Na moich cienkich i delikatnych włosach sprawdza się wyśmienicie, nie mam zastrzeżeń. Nawet bardziej wymęczone końce są ukojone i nawilżone. Przez miesiąc używałam jej co drugi dzień, a przez ostatnie dwa- raz lub dwa razy w tygodniu i mam nadal mniejsze pół “budyniu”. Wydajna. Na jakieś kolejne trzy miesiące powinna wystarczyć. Polecam, nawet jeśli znowu mam odbierać maile, że zamordujecie mi kota to i tak polecam, bo mój Januszek umie się obronić, a i ta maska obroni się sama 🙂

Olaplex- cud nad Wisłą i Wieprzem, i Wartą, i Krzną!

By | Bjuti Pudi, Blog | 68 komentarzy
Niedziela dla włosów, odbyta w piątek i opisywana w poniedziałek, takie rzeczy tylko u mnie 😉 Ale najważniejsze jest to co tym razem namodziłam. A namodziłam srogo. Słyszeliście o Olaplex? Nie chce mi się powielać internetów, więc powiem w skrócie- jest to preparat, który regeneruje mostki siarczkowe we włosach, czyli robi nam dobrze, żeby włosy nie były jakby pierun siarczysty w kupkę szyszek przypierdolił. Można specyfiku dodawać do rozjaśniania, farbowania lub zrobić zabieg regeneracyjny. Staram się nie męczyć już moich włosów, więc zdecydowałam się na ich regenerację. To tak jakby w skrócie.
Mam takie szczęście, że “posiadam” prywatną fryzjerkę w postaci mojej dobrej koleżanki. Kiedy do niej idę to wiem, że roboty nie spierdoli. O Olaplexie wyczytałam jeszcze zimą na jakimś zagramanicznym forum i nawet myślałam, żeby zamówić sobie zestaw na Amazonach czy innych eBayach, ale wiecie sto dolców w ciemno to nie w kij dmuchał. Wiosną objawił się polski dystrybutor i od razu doniosłam o tym mojej fryzjerce, która nadała znaki dystrybutorom i tak Olaplex trafił na naszą wiochę 😉 Póki co w naszym lubelskim województwie Olaplexią w Chełmie i własnie w Krasnym Yorku u mojej Pati- KLIK. Ludu- podziękujcie mi 😉
I tak oto w piątek Patryszja umyła me włosy wiatrem stargane i nałożyła ociupinkę zawartości pierwszej flaszki. Wystarczy posiedzieć z tym 5 minut, ale ja siedziałam dobre 40. Potem na pierwszą powłokę poszła druga flaszka, oczywiście odpowiednia ilość, nie cała 😉 Siedziałam godzinę, a minimum to 10 minut. Żeby było jeszcze drastyczniej, to siedziałam połowę tego czasu pod grzaniem, podczas gdy na zewnątrz temperatura dochodziła do 40 kresek. Lubię hardcore.
Siedziałam jak chuj na weselu ze dwie godziny, a potem włoski do mycia. Nie dawałyśmy już żadnych odżywek, bo byłam ciekawa efektu tylko po samej Oli. I oto proszę ja Was efekty.
Pierwsza fotka to moje włosy bez niczego, czesane wiatrem. Drugie zdjęcie to efekt jaki otrzymałam po Olaplexie. Przepraszam a jakość fotek, ale robiłam je telefonem, a i światło takie średnie. W każdym razie efekt widoczny. Kłaki zostały też ujebane o centymetr, dla lepszej kondycji. Włosy stały się mega miękkie, jeszcze bardziej niż były. W końcu ładnie się błyszczą i są jedwabiste w dotyku. Nawet wymordowane końce dostały kopa jak od Pudziana. Układają się jednym ruchem ręki, więc drugą mogę naginać selfiaki. Stały się lejące jak dwóch dresów pod remizą, normalnie nowe życie. Nawilżone jak Sasha Grey przed kręceniem nowej sceny. Jestem zachwycona i mam w planie powtórzyć zabieg co najmniej dwa razy. Znając życie to więcej 😉
Włosy są po dwóch myciach i efekt nie traci na mocy niczym odkręcone tanie wino. Śmiem twierdzić, że tak jak prawi producent, preparat włazi we włosy i tam pozostaje, a żeby nie utracić nowego życia włosów musimy o nie się troszczyć. Ot wsio. Koszt tego zabiegu u mojej Pati to od 100 złotych w górę. Mniej niż wszędzie i to są zalety mieszkania na zadupiu Prącie Państwa! Wiem, że u innych jest to minimum 150 złotych, a nawet 300. No już kurna bez przesadyzmu, ale wiadomo- większe miasto to też wyższe opłaty.  Patrycja jeszcze nie wie o tym wpisie, ale zapraszam do niej, bo patrząc na jakość usług poziom jest wysoki, natomiast ceny to miła niespodzianka. Opyla Wam się dojechać na Olaplex nawet z Warszawy, bez kitu…Pati wie ile to centymetr, a to niewątpliwa zaleta, takiej fryzjerki to ze świecą szukać, a nawet z halogenem i ledem i nie wiem z czym jeszcze, ale mało takich co to znają się na miarach. Polecam Olaplex i polecam Patrycję. I już.

Przypal trawę, nie żryj dopalaczy!

By | Blog, Przemyślnik | 37 komentarzy

 

Dzisiaj poważnie, choć w sumie lekko. Pewnie żeby ten tekst był perfekcyjny, przydałoby mi się coś przypalić. Ale palę tylko e-ciga. Bo u mnie wszystko jest e, wszystko online 😉
Dopalacze. Pojawiły się nie wiadomo skąd, nie wiadomo kiedy. Za moich czasów…kurwa jak to brzmi … paliło się trawę. Czas jakoś szybko zasuwa, a przecież jeszcze dobra dupa ze mnie. W każdym razie- kilkanaście lat temu, kiedy to człowiek młody był i wakacje trwały dwa miesiące, trzeba było popróbować tego czy owego. Policja za to nie ścigała, bo nie miała pojęcia co to za słodki zapach dymu. A już na pewno nikt na moich wichurach za to nie ganiał. Paliłam. Jezu, nawet się zaciągałam, a nie jak Bill Clinton. Jezu, wszyscy palili. Na 22 osoby w klasie, każdy przynajmniej spróbował. Trawę można było kupić wszędzie i to milion lat temu. Trawa była czysta, nikt wtedy jej z niczym nie żenił. Niektórzy hodowali. Marcinowi (imię przypadkowe) babcia kazała przesadzić “ten ładny kwiatek” zza stodoły w centralny punkt ogródka 😀 Tomek miał cały strych suszu i tapczany powypychane topami. Nikt z prywatnych hodowców nie sprzedawał, kto sobie uprawiał ten się dzielił. Dawno, niedawno, a jakie eldorado. A wcześniej było jeszcze lepiej. Mój pradziadek karmił konopiami krowę, kiedy ta była nerwowa i konia kiedy nie umiał wyluzować. Całe miedze miał obsadzone konopiami, babcia obsadzała kapustę, żeby jej mszyca nie zeżarła. Tak, tak to były konopie indyjskie, a nie przemysłowe. Dziadek aż się ze mnie zaśmiał, kiedy stwierdziłam, że to pewnie konopie włókiennicze. Trawa rośnie tam chyba do dziś, tylko w mniejszej ilości, bo takie mamy czasy, a nie inne, że mój 90 letni dziadziuś dostałby z 10 lat i sto lat śpiewali by mu w kiciu, choć nie pali i nie handluje. Nie, nie powiem Wam co to za miejscowość 😀 W każdym razie trawa była jest i będzie. Jednak w pewnym momencie zrobiła się straszna nagonka. Bo ćpajo, pijo, bijo, gwałco, stodoła i komóra, czy tam Sodoma i coś tam.
Nagle policji zaczął przeszkadzać słodki zapach, a za wyłapywanie małolatów mieli premię. Ale czy trawa szkodzi i uzależnia? Mi ani nie zaszkodziła, ani nie uzależniła. Popaliłam, potem jeszcze od czasu do czasu ściągnęłam buszka i jakoś zapomniałam o ganji. Nie czuję się uzależniona, z 8 lat w gębie tego nie miałam i mnie nie ciągnie. W sumie to strach teraz to kupić, bo urządzają takie mieszanki, że nie wiadomo co w tym siedzi. A gdyby była legalna? Wtedy pewnie przechodziłaby jakieś testy, czy oby na pewno jest to tylko roślinka, a nie jakieś topy moczone w domestosie. Byłoby bezpiecznie. Oczywiście ktoś zaraz powie, że zna osoby, które przez trawę się stoczyły. Ja nie znam. Trawa sama w sobie nic złego z człowiekiem nie zrobi, zauważcie jednak, że gro palaczy dorzuca do tego inne dragi lub alkohol. I czy teraz powiecie, że przez trawę się stoczyli? Uważam, że to wyroby alkoholowe powinny być bardziej kontrolowane. Każdy zna jakiegoś alkoholika. Co alkohol robi z ludźmi, nikomu tłumaczyć nie muszę. Sama praktycznie nie piję, raz do roku okazjonalnie kieliszeczek wódki czy drinka, raz na miesiąc, albo i rzadziej jakieś piwerko i tyle. Nie mam czasu i ochoty na alkohol, szkoda mi kasy, wolę się najeść 😉
Uczepili się tej trawy jakby co najmniej trucizną była. Latają za małolatami co 2 gramy sprzedali. Niby handlarze śmiercią haha no proszę Was! Marihuana to zwykła roślina znana od wieków. Powinna być sprzedawana w Kolporterze. Znam gorsze roślinki- popularny ostatnio barszcz sosnowskiego, albo głupi bieluń, który chyba od zawsze rósł w moim ogródku. Jakoś nikt mnie za bieluń nie zamknął, a przecież jak bym kogoś nasionami nakarmiła to mógłby wyciągnąć kopyta. Trawa nikogo nie zabiła. Ale nie, nie możesz sobie trawy hodować, topów posiadać nie, bo nie. A przecież zakazany owoc najlepiej smakuje. Jeśli ja kilkanaście lat temu nie miałam problemu z dostępem do suszu i to na wsi, to pomyślcie jaki dostęp jest teraz. Ale cwaniaki zwęszyli temat i tak oto mamy dopalacze.
Dopalacze pojawiły się gdzieś koło 2010 roku, przynajmniej w mojej świadomości. Nikt nie wiedział co to, ale było legalne, więc młodzież ochoczo rzuciła się do testów. Ja nie. Nie wezmę do gęby czegoś co składa się z tablicy Mendelejewa. Na fotce sprzed pięciu lat macie zobrazowane co sądzę o dopalaczach- najchętniej spuściłabym je w kiblu. Na bank klop by lśnił. Lśnił by od tej chemii, a i szczury by wyzdychały w kanalizacji. Pchają tam co tylko można wsadzić- tłuczone szkło, domestos, trutka na szczury, denaturat, wszelkiej maści chemikalia i tak dalej. Wszystko niby legalne, ale przeznaczenie zgoła inne. Niby sprzedawcy mają czyste ręce, bo oficjalnie proszki, susze i inne dopalaczowe postacie to produkty nie do spożycia, okazy kolekcjonerskie. Taki tam kruczek prawny. W sumie coś w tym jest- sprzedawca noży, sprzedaje noże do krojenia warzyw czy czegoś tam, a jak ktoś tym nożem konkubinę zarżnie to nie wina sprzedawcy. Dopalaczowy dealer sprzedaje okaz kolekcjonerski, jak się nażresz i wykorkujesz- Twój wybór. Niby wszystko jest dla ludzi. No to spoko- zdrowiej będzie jak napijesz się Kreta do udrażniania rur, przynajmniej lekarz będzie wiedział jak Cię ratować, bo skład na Krecie jest widoczny. Dopalacze nie są dla ludzi, są dla idiotów. Jak taki idiota nażre się, spali czy co tam zrobi z tym swoim Mocarzem, to niech płaci za leczenie z własnej kieszeni. Zjadł na własną odpowiedzialność, niech płaci i będzie odpowiedzialny do końca. Jakiś czas temu niby to rząd dobrał się do dupy sprzedawcom dopalaczy, ale pogadali, pojęczeli, ucichło, a teraz wróciło z podwójną siłą.
Dzieciaki głupie, czy ciekawe- kupują na pniu to świństwo, mimo iż codziennie aż huczy, że tam ktoś umarł, tam ktoś w ciężkim stanie. Dopalaczy nikt nie zlikwiduje, ale marihuanę można by zalegalizować. Tak jak wspomniałam trawy nie palę, ale zasmakowałam i nie widzę niczego złego w jej działaniu. Pomijam już kwestie leczniczych właściwości, bo to dla mnie kuriozalne, że nadal nie można korzystać z darów natury w celach zdrowotnych. Rumianek piją? Piją. Miętę? Też. Dlaczego więc nie marihuana? Roślina jak każda inna. Trawa legalna czy nie i tak jest dostępna. Wszędzie i bez przeszkód, szkoda, że  podziemie żeni topy chuj wie czym, legalna była by czyściutka, albo chociaż czyściejsza. Kasa z podatków- ogromna. Mniej pracy sądów, w których ciągną się sprawy małolatów złapanych z jednym skrętem. Usprawniona praca wielu instytucji każdego by ucieszyła. A poza tym- bawiliście się kiedyś w chowanego po spaleniu? Cała noc w parku i wspomnienia na lata 😉
Miałam szampon do włosów z wyciągiem z konopi indyjskiej, czy to już przestępstwo? Jakie jest Wasze zdanie w temacie dopalaczowo- trawiastym? Sadzić, palić, zalegalizować? A może puścić wszystko z dymem? 😉

Lato ze szmato

By | Blog, Świat Szmat | 22 komentarze
Nienawidzę wycieczek po urzędach. Dziś miałam przymusową wędrówkę po znienawidzonych miejscach, więc potem musiałam się odstresować. Udałam się do czeluści piekieł- ciucha, a potem marnotrawiłam dzień w zacnym gronie koleżanek tucząc się pizzą i karmiąc uszy plotkami. Odstresowałam się i od razu lepiej 🙂 Ciuch był pełen rozwścieczonych konsumentek szmat z drugiej ręki, więc wbiłam się tam chytrze i zaczęłam buszować jak buszmen jakiś. Przedstawiam Wam moje zdobycze na letnie wojaże.
Kalison krótki, wersja świetlik firmy Hot Kiss za 9 złotych. Hot Kiss- żeby mnie teraz po nogach nikt na ulicy całować nie zaczął, bo w ryj strzelę. Cały przód upierdolony w świecące brylanty z królewskiej korony. Na fotce jakoś nieświetliście wyszły, ale normalnie walą po oczach. Sweet kicz. Teraz mogę udami ryby łapać, na błystkę. Postrzępione jakby mi pies je wyżarł. Świetnie leżą. To nic, że w tym miesiącu kupiłam już z 5 par krótkich gaci, taka karma.
Hamerykańska kufajka za 6 złotych od Atmo. Mam nadzieję, że to 52 to nie mój wiek, ani rok urodzenia. Załóżmy, że to moje miejsce wśród milionerów tego świata wg Forbes. Taki przynajmniej jest plan, bo ja jestem urodzonym milionerem, tylko tak się złożyło, że jeszcze hajsów troszkę brakuje, resztę predyspozycji posiadam, a kasę się zmontuje. Skafander wygląda na nowy, materiał przewiewny, bawełenka i kotony od Minge. Świetny na wypad do Miami i na rolki nad oceanem, z braku laku póki co będę nim kusić w moim mieście. W Miami jest duszno, a od oceanu wieje, nie będę jechać do tej frajerni 😀
Kufaja z baśką od New Looka za aż 15 złotych, jeżuuuu! Małe meszki na brzuchu- oblecę to gówno maszynką do takich spraw i mam nówex, reszta w stanie nienaruszonym. Pięknie leży, miękki cudny materiał. Rzadko kupuję czarne ciuchy, jak już kupuję to tylko te które mnie zachwycą. Ona mnie zachwyciła. Kupiona podstępem. Idę sobie idę, przerzucam wieszaki i już ją widzę majaczy się w oddali, a nawet w bliskiej bliskości i nagle jeb! Jakaś menda capnęła jak wydra śledzia. “Och och jaka proszę ja Ciebię wykurwista kufajka, nada się w buraki, och och”- stwierdza obiekt chwytający do swojej towarzyszki. O Ty mendo, zła niedobra, mój łup podpierdoliłaś. Ale tak patrzę- laska, że tak to ujmę gabarytów znacznych, myślę se nie no jaja se robi,ona w to chce nogę wcisnąć? Ale nic to, co zrobić. Idę dalej ale flądrę mam na oku. Napierdalam zezem- jedno oko w szmaty, drugie za dziunią. Buszuje równo ze mną. Poszłam się przymierzyć, dziunia na oku. Mierzę się, dziunia mierzy się obok. I bum kurwa! Nawet przez głowę nie była w stanie przełożyć. Zdziwiona ( kurwa serio?!) odkłada baśkę na bok, a ja ją sruu kurwa, salta, szpagaty, przysiad, czołganie i ją mam. Mierzę. Jest moja.
Kufajka tajgerowa od Atmo za 4 złote. Na fotce nie widać, ale materiał usiany takimi neonowymi, małymi, nitkowymi kuleczkami. Bardzo miękka, przewiewna i przyjemna w dotyku. Troczki z przodu można związać, albo coś do nich przywiązać, na przykład wiadro kartofli, albo bańkę mleka. Co tam lubicie.  Wymiętolona, ale jeszcze nie doszła do pralki, więc wali dzikim kotem i ciuchem. Jutro się upierze i będę jak zwierze.
Kufajka od LMFAO, 9 złotych. Ta franca też ma te ozdobne kuleczki w materiale- tutaj akurat białe, fajnie to wygląda. Materiał tak samo cudaśny i milutki. Z napisem się nie dyskutuje, ot cała prawda o mnie i wypierać się nie będę 😀
Zestaw kufajek letnich uzupełniony, teraz tylko skończę remont- never ending story, powiedzmy, że skończę ten etap remontu, który jest w trakcie, popracuję i wakacje. Pewnie jak zwykle złapie mnie jesień, co zrobić. Grunt, że potem drinki, palemki, sandały, skarpety, reklamówka z Biedry ehh… Tymczasem borem, rzeką lasem, na fejsie trwa rozdanie- KLIK, zapraszam, a ja se już idę.

Biolaven- zapach dziewicy

By | Bjuti Pudi, Blog | 28 komentarzy
Co najbardziej wśród kosmetyków lubi Puderniczka? Jak jej myjadła fiołkami, a nie obornikiem pachną! Tak, tak, Wy wiecie, że jak mi coś ładnie pachnie, jest wydajne i nieproblematyczne w obsłudze- to już jestem kupiona. Wygrałam jakiś czas temu super zestaw, do tego z firmy, którą sobie chwalę. Zagłosowałam na kosmetyki tej firmy na blogu Lili i los chciał, że lubiana przeze mnie marka wysłała mi pachnący zestaw. Dziś o żelu i balsamie.
Biolaven organic od Sylveco. Balsam do ciała i żel myjący do ciała. Olej z pestek winogron i olejek lawendowy.
Dwie niemal identyczne flaszki, ładne grafiki, przejrzyste treści- Sylveco słynie z piękna w prostocie. Słynie także z eko składów i naturalnych mieszanin. Balsam z pompką- uwielbiam takie rozwiązanie. Pompka była czarna, ale wiadomo- jebła mi na łeb na szyję i na płytki przy okazji. Jak znacie moje szczęście spadła na sam łepek pompki i pompka się odłamała. Nooo krasz testów nie przeszła hehe ale u mnie to i stalowa butla pewnie nie miałaby szans. Jeśli jakaś firma szuka testera opakowań- polecam się 😉
Jeśli już mowa o składach i obietnicach producenta, rzućcie okiem na focisławę powyżej. Żadnych silikonów, parabenów, slsów, slesów, barwników. Nie ma tu nic czego można się czepić. 300 ml pojemności to też nie mało. Standardem są dwieście pięćdziesiątki. Balsam biały, konsystencja standardowa, wydajny. Żel jak to żel- zwarty, gęsty i wydajny jeszcze bardziej. Cenowo- około 20 złotych za butelczynę, nawet dla mnie sępa jest to cena przystępna. Tym bardziej jeśli zaczniemy mówić o działaniu i zapachu, co w moim przypadku jest bardzo ważne.
Żel ładnie się pieni, niewielka ilość wystarcza, żeby obmyć stopy z ziemi, takie świeżo wyjęte z onucy. Ale nie tylko stopy, całe ciało będzie tą niewielką ilością doskonale oczyszczone. Nie ważne czy nosisz onuce, kufajkę, filce czy stare portki, czy też chadzasz w Luji Witą i Dolczę Gibanie- mała ociupinka wyczyści Cię tak jak ryby wyczyszczą zwłoki w rzece, które leżą tam od roku. Balsam to prawdziwa bomba olejków. Czuć je podczas namaszczania zwłok- balsam aż jeździ po skórze przy aplikacji, poślizg gwarantowany. Aż strach pomyśleć do czego by się nadał 😉 Mimo tej ślizgawicy- balsam to wciąż balsam, a co ciekawe nie zostawia tłuścinki, wchłania się zaskakująco szybko, a skóra aż piszczy tak się raduje od tego nawilżenia. Smarując się wieczorem, na drugi dzień skóra nadal była miękka i nawilżona, nic się nie roznosi po ciuchach, wszystko włazi w skórę jak byk na młodą jałówkę.
Zapach! Słuchajcie. Jeden z lepszych jaki czułam, a już na lato…marzenie! Będzie szok, ale kosmetyki nie walą molami i naftaliną, z którą kojarzy się lawenda. Mamy bombę winogronową. Świeże, soczyste owocki, a w tle nuta dopiero co zerwanej lawendy. Zapach powala, uspokaja, relaksuje i poprawia humor. Podczas ostatnich upałów czułam dziewiczą świeżość, aż się bałam, że smoki mnie schwycą, bo one dziewice lubią. A przecież jechałam przez Kraków…
Czy kupię? Tak, zdecydowanie. Muszę się rozejrzeć gdzie na moim zadupiu są stacjonarnie Biolaveny, obstawiam aptekę. Jeśli nie, jest jeszcze internet 🙂