Tag

mydło

Zdradziłam Garniera z Bielendą

By | Bjuti Pudi, Blog | 20 komentarzy

Jedliście kiedyś sople? No pewnie! Mi mama powiedziała, że na sople ptaszki sikają i mi przeszło 😛 A nacieraliście sobie kiedyś gęby śniegiem? No gdzież nie! Ja raz zjechałam pyskiem po zmrożonym śniegu, peeling taki, że krew się z mordy lała. Cieszmy się śniegiem, tak szybko odchodzi! Tylko gęby nim nie myjcie, bo teraz więcej w opadach smogu, niż pod jajami u smoka wawelskiego. Jak już się czymś myjemy, to niech to będzie coś dobrego. Wiecie, że ja jestem wierna Garnierowi. I pewnie gdyby nie spotkanie blogerskie, to nie zdradziłabym go z innym, ale stało się… To idzie nowość!


Bielenda, Expert Czystej Skóry, Kojący Płyn Micelarny 3 w 1. 400 ml.

Zaczniemy od ceny, bo wiadomo- ja przepłacać nie lubię. I tak dziada możemy mieć za około 14 złotych, ale i promocje się zdarzają. Już mamy plusa. Teraz flaszka. Normalna, co chcić. Daję minusa za duży odbyt wylotowy. Micel chlapie się w nadmiarze i zamiast ociupinkę na wacik, potrafi rzygnąć fontanną. I moje pierwsze podejście do niego zakończyło się wiązanką, bo chlupnęłam sobie srogo i napchało mi się w oczy. Zła byłam, ale wyłapałam, żeby dozować płyn z mniejszą ekspresją i przepadłam! Chyba jest miłość. Na bank jest. Zapach jakiś ledwie wyczuwalny, to właściwie nie ma o czym pisać. Akurat przy myjakach do twarzy, aromaty u mnie nie grają roli.

Musze to powiedzieć głośno- ten micel myje szybciej i dokładniej niż Garnier. Sorry Garnier, taki mamy klimat. Płynu używam do demakijażu, czasem przetrę gębę w wersji soft. Nic mnie nie podrażnia, nic mnie nie szczypie, tapeta złazi jak farba ze stuletnich drzwi- błyskawicznie. Pomijam tu pierwsze podejście, kiedy to na wacik jebłam solidną dawkę płynu i mi się go w oczy nalało. Ok- wtedy coś szczypnęło, ale sądzę, że to z przedobrzenia, bo od tamtego zonka nic złego się nie dzieje. A moje oczy są wrażliwe- kiedyś uczuliły mnie kolorowe waciki, płynu z Biedry nie mogę używać, bo mnie palą ślipia ogniem piekielnym, jedynie Garnier mnie zadowalał, a teraz Bielenda. Zdecydowanie polecam dziada. Zostaję przy nim i pozostanę mu wierna, no chyba, że…trafi się godny następca 😉

A jeszcze, żebyście brudni nie chodzili, bo wstyd, podrzucam coś miłośnikom mydełek w kostce.

Naturalne mydełko cytrynowe od Scandia Cosmetics. 45 gram.

Mydełko leżakowało w mojej szufladzie, bo cytryna jest tak intensywna, że aż kicham od samego niucha. Ale zapach ładny, świetnie odstraszało kota, który lubuje się w mierzeniu moich stringów. Kot zaprzestał przebieranek, bo zapach nie harmonizował z jego gustami. W końcu sięgnęłam po choinkę i zaczęłam używać jak trza- do myca. Nie umiem myć ciała mydłami w kostkach, chociaż w ostatnim czasie coraz bardziej lubię je w takiej postaci. Parę razy się natarłam i jest całkiem ok. Myje, pachnie, pieni się dobrze. Zapach po kontakcie z wodą, nie jest drażniący, a przyjemnie świeży. Aktualnie używam go do rąk, bo jakoś na całe ciało wolę żel.

Jeśli lubicie takie gadżety, to śmiało wypróbujcie. Polecam też właścicielom nieznośnych kocurów 😀

I tak to moje Drogie Czytelniki. Finisz. A wiecie, że niedługo moje urodziny? A zaraz potem będą 2 lata bloga? Szykujcie się na zmiany i niespodzianki. Trzymajta się!

 

Ale siara!

By | Bjuti Pudi | 19 komentarzy
Jestem, wróciłam do chałupy i do bloga. Kto śledzi mój insta KLIK, ten wie, że szlajałam się po Śląsku, a jeszcze wcześniej po dworkach różnych. No lato, lato- nie będę gniła przed kompem, kiedy ludzie pragną mnie zobaczyć na żywo 😉 Oprócz blogowania, uwielbiam zwiedzać. Na Śląsk jeszcze zajrzę, bo nie zdążyłam obfocić Nikiszowca 🙂 Ale ja nie o tym. Dziś będziemy myć ryja.
Ile to razy jęczałam, że mydeł w kostce nie lubię, że są chujowe ( bo są w większości), włażą pod paznokcie, pierścionki, zostawiają osad i generalnie nadają się tylko do tego, żeby się po nie w więzieniu schylać. Tymczasem sama z siebie zakupiłam mydło i to do mycia ryja! Szok i niedowierzanie. Sama nie wiem co mnie do tego skłoniło- chyba skąpstwo, bo miałam kupić coś do mycia twarzy, a mydełko kosztowało z 5 złotych w Esesmanie- Erotomanie i wzięłam.

 

Barwa, mydło siarkowe.
Żółte, zwarte i o neutralnym zapachu. Jak się wwąchamy, to zalatuje zapałkami, ale to delikatny aromat, nie drażni. Mydła używam codziennie rano od może trzech miesięcy, w każdym razie długo. Nadal je mam i jeszcze spory kawałek mi został, myślę, że jeszcze miesiąc, albo więcej pożyje. Mydło nie łamie się, nie kruszy, nie włazi w żadne szpary i otwory. Najważniejsze- nie zostawia osadu, tylko przynosi czystość prosto od Zygmunta Chajzera.
Barwa siarkowa, w postaci kostki, siedzi w kartoniku i woreczku. Ptaszki ćwierkają, że jest antybakteryjne i pokona wulkany. Etna nie szaleje na mojej facjacie, ale czarne łby, czy rozszerzone pory, gdzieś tam się przemieszczają. A jak pcham paluchy to czasem i jakiś syfilis wyskoczy 😉
Tutaj obfociłam obietnice producenta, najważniejsze informacje widać. A co mi robi mydeło? Ładnie oczyszcza skórę, nie wiem jak z sebum, ale wydaje mi się, że jest poprawa- skóra dłużej pozostaje matowa i odświeżona. Pory są w lepszej kondycji, a i zaskórniki już tak nie dokuczają. Wiadoma sprawa- wszystkich się nie pozbyłam, ale jest progres. Ogólnie jestem zadowolona. Na gębie nie zostaje osad, skóra nie jest ściągnięta, a nawilżona. Nie ma efektu wow, że o ja pierdolę, ale jest fajnie jak na kombajnie. Nigdy nie byłam na kombajnie, ale się domyślam. Odnoszę też wrażenie, że kostka łagodzi podrażnienia. Ale możliwe, że sobie wmawiam. Jedyny minus jaki znalazłam, to pieruńsko pali w oczy i jak wlizie w nos to kicham 😀 Da się przeżyć, jak szybko wytrę oczy to szczypanie od razu ustaje, a jak pokicham, to też mi przecież nerka nie wyskoczy.
 Podsumowując- mydełko fajne, godne polecenia. Póki co zostaję przy nim. Chociaż mam ochotę kupić żel siarkowy z tej samej serii, a jak na nieszczęście w obu Rossmannach, które mam w zasięgu, żelu nie ma. Chuje. Z tej serii, na pewno kupię też krem matujący, bo ponoć jest fajny. I to by było na tyle dziś. Znacie barwne mydełko? A może wiecie gdzie kupię ten żel? A może gdzieś mają darmową dostawę? Albo macie godny polecenia sklep internetowy, gdzie dorwę gagatka?

Umyj me ciało kotem

By | Bjuti Pudi | 22 komentarze
Mógłbym Cię mydlić mydełkiem Fa, lecz stać mnie na szare sialalalala. Mydło. Trochę gotowanej świni i aromat. Za komuny obiekt westchnień. Dziś często obiekt podśmiechujek, choć zauważyłam, że powoli to się zmienia. Mydło w kostce, znane od dawna, chyba każdy w swojej karierze mydła używał, choć czasem, szczególnie latem- mam wątpliwości 😉
Pradziadek opowiadał mi, że w okresie wojennym robił mydło. z…kotów. Tak z kotów. Takie były czasy i jak babcia chciała zrobić pranie to czymś musiała, a sama woda przecież nie dałaby rady. Nie było niczego, były koty. Było mydło z kotów. Z tego co wiem babcia do mikstury dodawała napar z rumianku i innych ziółek, które miała w zasięgu. Dziś brzmi to strasznie, ale takie były czasy i trzeba było umieć sobie poradzić. Mój kot jest bezpieczny 😉
Czasy się zmieniły, dziś jedynym zagrożeniem dla naszych kotów są Wietnamczycy 😉 Sama od mydła w kostce odeszłam. Nie dlatego, że kojarzyło się z kotami czy komuną, ale ze względów praktycznych. Nie przepadam za tą dziwną powłoczką, którą mydło pozostawia. Kostka ucieka mi po wannie, wyślizguje się z rąk. Myjąc ręce mydlane kawałeczki zostają w pierścionkach. Dlatego na co dzień przerzuciłam się na mydło w płynie i żele, olejki, płyny, pianki i inne wynalazki, które obmywają moje cielsko. Tymczasem do łask wracają mydła w kostce. Niektórzy sami gotują mydełka, dla innych mydełka to hobby i zbierają kosteczki, upychają je w szafach, a potem systematycznie myjają się nimi. Mydła zaczęły być gadżetami. Fikuśne kształty, ciekawe zapachy…wow jebnęłam referat o mydle, do diaska!
A chciałam tylko napisać o tym…
Trafiło do mnie mydło w kostce. Mydło z limitowanej serii od Barwy. I.. tyle o nim wiadomo 😀 Myjaczek zapakowany był tak jak widać- folijka, kokardka, papierowa “opaska”. Żadnych informacji. Mały napis. Prosto i ładnie. Musimy wierzyć na słowo, że mydełko jest naturalne. Sądząc po konsystencji i sprawowaniu kostki- jestem skłonna uwierzyć, że nie ma tam napchanych żadnych świństw. Nie wiem ile może być warte, może jeśli Barwa wprowadzi mydlaki do sprzedaży- dowiemy się więcej.
Nie dowiemy się także jaki zapach ma mydło. No, chyba, że użyjemy nosa. Ja obstawiam mydlane maliny. Zapach prawdziwego mydła miesza się z owocowymi akordami, strzelam, że to maliny i może jakieś inne swojskie owoce. Zapach delikatny, ale wyczuwalny, nie drażniący. Czarne kropeczki to jakieś zaczarowane drobinki peelingujące. Ostre i wyczuwalne, dla mnie ogromny plus. Śmiałam się, że mydło komuś w żużel wpadło, ale patent jest dobry.
Początkowo używałam w wannie i na gąbkę i bezpośrednio na cielsko. Na gąbkę lepiej się pieniło, ale nie czułam żużlu. Bezpośrednie nacieranie fajnie tarło, tylko było mniej piany. O dziwo, mydło nie spieprza, nie jest takie obślizgłe jak mydła drogeryjne i trzyma się łapy. Ale wiecie- ja nie mogę się mimo wszystko przemóc, żel jest dla mnie wygodniejszy, nie będę ukrywać. Kilka razy umyłam też ryj, daje radę. Ale jednak taka śmieszna mydlana powłoczka zostaje. Nosz kurwa- odkrycie Ameryki, przecież to mydło 😉 Teraz myję nim po prosu łapki. Wiedziałam, że tak będzie… Plus za zbitą konsystencję, mydło nie rozflacza się po umywalce, nie wbija pod pierścionki i jest wydajne.
Podsumowując- nie jestem zwolennikiem mydeł w kostce, ale skoro nawet dla mnie to mydło nie jest złe, to znaczy, że jest bardzo dobre 😉 Jeśli są tu jacyś miłośnicy naturalnych, gadżeciarskich mydełek- polecam. Ciekawe czy będzie można gdzieś kupić “Malinę w żużlu” 🙂 Kupilibyście?

Czarne mydło na czarnych włosach ;)

By | Bjuti Pudi | 31 komentarzy

Ostatnia niedziela kłaczanki okazała się niewypałem KLIK, dlatego tym razem chciałam przechytrzyć los i niedzielę zrobiłam w sobotę. Taka ze mnie spryciula 😀

Dziś użyłam czegoś naturalnego. Sobota pod znakiem prostoty totalnej. Wyobraź sobie tę naturę. Łany złocistych zbóż i wiatr weń tańczący. Wiatr lekko pieści każdy kłos, spływając po nim lekko, igra z każdym ziarnem skrytym wewnątrz. Zapach rozgrzanej słońcem ziemi penetrując Twoje nozdrza szepcze Ci do ucha pieśni znane tylko sobie. Złocista pszczoła zwinnie przerywa opowieść wiatru i zapachu i przysiada na miodnym kłosie. A tam pierdolę! Pokażę Wam lepiej czego użyłam 😀

Czarne mydło z 6 ziołami. Savon noir- jak ktoś woli.

Kupiłam za 15,90 w zMaroka przy okazji mojego ostatniego wypadu. Próbowałam już na twarz, na cielsko, dziś wypróbowałam na włosy.

Jak ktoś zna franse to może mi przetłumaczyć, bo ja nie kumata 😉 Wiem tyle, że mydełko jest naturalne, w składzie ma oliwki i ziółka. Oczyszcza, odświeża, tonizuje. Wszystko ukryte w poręcznym słoiku 200 gram.

W środku gęsta maź, taki towot, smar, który pachnie lekko jak nowa gazeta na papierze kredowym hehe 😀

No, ale dobra. Dziś wzięłam w garść kawałek tego czegoś, roztarłam ile mogłam i dwukrotnie umyłam włosy i w sumie tyle. Niby nic, a cieszy. Przy spłukiwaniu włosy były trochę tępe. Ale powolutku dałam radę. I tak uważam, że mogłam płukać dłużej, bo gdzieniegdzie wydaje mi się, że nie wypłukałam dokładnie, ale popij wodą, bidy ni ma. Włoski trochę podeschły i dawaj dosuszać. Rozczesywały się z lekkim oporem, ale lipy nie było, powolutku poszło. Suszę, suszę, suszę…tego śmego. Nic nie dodawałam, tylko ciut olejku na końce. Wysuszyłam. No i….

Aaaaaa! Zajebiście!Włosy takie żywe, że nie wiem. Takie dociążone, ale w dotyku mięsiste, takiego efektu nie miałam po niczym! Zrobiło mi się ich ze dwa razy więcej, optycznie ofkors 😉 Są super odbite od nasady, mimo iż nie układałam ich na szczotce, ani na niczym innym. Pięknie błyszczą.

Nie wiem jak Wam, ale mi się cholernie ten efekt podoba. Wydaje mi się, że włosy są nawilżone, albo mi się nie wydaje, a tak jest. Generalnie to jestem zachwycona i będę od czasu do czasu traktować je tym błotkiem.