Category

Pudernica

To co, wolisz na twarz czy po całym ciele?

By | Bjuti Pudi | 13 komentarzy
Jakiś czas temu kupiłam  proszę ja Was krem do ciała i twarzy. Kupiłam w Zjawie. Wzięłam, bo był tani- taka prawda. Nie potrzebowałam kolejnego mazidła, ale siedem złotych z ogonkiem zawróciło mi w głowie i wzięłam.

Verona Laboratories Face& Body Cranberry& Argan Oil

A tak na nasze to krem do ryjka i cielska z żurawiną i olejem arganowym, który ma nas odmłodzić i załagodzić.
Krem mieszka w zakręcanym słoiko- pudełku o pojemności 250 mililitrów, czyli całkiem pojemny gad jak za siedem złociszczy. Szata graficzna jest dla mnie nieistotna. Wystarczy, że zawiera te informacje, które mnie interesują.
Krem zużyłam do balsamowania zwłok. co prawda jest napisane, że twarzoczaszka też może być nim potraktowana, ale na gębę zapodałam tylko raz. Nic mi na nosie nie wyskoczyło, gęba nie pokryła się plamami jak u salamandry, więc raczej można i twarz nim smarować. Ba, nawet makijaż się na tym kremie trzymał tak jak trzeba.
Poza jedną aplikacją na twarz, krem w całości zużyłam na me jędrne ciało. Nie odmłodził mnie choćby o rok, a tak marzyłam, by znowu mieć dwadzieścia lat, albo chociaż dwadzieścia dwa, ale cóż… Jeśli chodzi o łagodzenie i ukojenie ciała- zgadzam się- moje ciało jest łagodne jak baranek. Skóra ukojona i uśmiechnięta jak ja kiedy przewijam moment jak DiCaprio tonie w bryle lodu w “Titanicu”.
Krem bardzo ładnie nawilża i łagodzi swędzące placki na skórze. Nie, żeby mnie coś z brudu swędziało, ale czasami po woskowaniu nogi tudzież dwóch skóra jest lekko podrażniona i kremik bardzo ładnie niweluje nieprzyjemne szczypanie. Za to duży plus.
Nawilża też bardzo ładnie, może nie jakoś super ekstra mega hiper i co tam jeszcze, ale na dobrą czwórkę z plusem, co w moim przypadku jest wystarczające.
Zapach- zapach jest piękny. Delikatnie kwaskowaty, żurawinowy. Pewnie dlatego pachnie żurawiną, bo nie jest truskawkowy? Hmmmm zgadzacie się? Jego woń jest subtelna, nie drażni dlatego wiem, że sprawdzi się latem w gorące dni kiedy nadmiar woni mnie wkurza.
Tutaj możecie zobaczyć jak toto prezentuje się w opakowaniu. Moje opakowanie jest już prawie puste, a stokrotki w tle zhańbione kosiarką.
Maź jest gęsta i wydajna, bardzo dobrze rozprowadzi się na Waszych jędrnych udach i gorącej hmmm ok tutaj jest moment, w którym się zamknę 😀
Pobawiłam się troszkę paluszkami na rzecz posta. Utytlałam kwiatki, a co? Kto mi zabroni?
Tutaj świetnie widać, że nic nie spływa. Niestety kwiatki nie wchłonęły, ale ludzka skóra trochę różni się strukturą, podobno smakuje też inaczej…Sprawdzał ktoś? Bo słyszałam, że człowiek smakuje jak kurczak, tylko jest bardziej słodki. No, ale o tym to może innym razem i jak założę blog kulinarny 😀
Prawda, że kwiatki w kremie wyglądają kusząco? Jutro sprawdzę czy nie zdechły 🙂
A krem? Krem jest fajny, ma dobrą cenę i świetne właściwości. Na pewno kupię go ponownie, być może,  kolejnym razem inny zapach, bo wybór jest spory, a ja lubię testować.

Piaskowy Piasek Piaseczny od Lovely

By | Bjuti Pudi | 16 komentarzy
Dobra dzisiaj ostatni raz ( w tym miesiącu pewnie) zaśmiecam bloga duperelami. Bo uważam, że pisanie o lakierze do paznokci to duperela jakich mało. Wciąż zadziwiają mnie laski, które o lakierze piszą cały poemat 😀
Neonowy lakier strukturalny Ibiza od Lovely, kolor numer 3 czyli żarówiasto pomarańczowy (lekko trąci różem). I to by było na tyle hehe 😀 Żartowałam 😉
Do piaskowców nie byłam przekonana. Przekonała mnie fioletowa dziewczyna. Lazłam po Essesmanie, patrzę- coś się świeci, podeszłam krokiem gibkim i oko me zawiesiwszy na półce wypatrzyłam gadzinę. Świeciło toto na kilometr, a że ja jestem kolorowa łania, myślę se “wezmę, co se bedę” i wzięłam. To znaczy kupiłam, nie że zawinęłam pod ekshibicjonistyczny płaszcz- wszystko odbyło się legalnie, kilka złociszczy niemiecka sieć na mnie zarobiła.
Do posiadłości powróciwszy karetą zwróciłam uwagę na napis złowieszczy, który rzecze tak- ” Głupia pipo ten lakier możesz se aplikować gdzie chcesz, lecz wiedz, że tylko na sztuczny pazur się nada” albo coś takiego. Zrobiłam ich wszystkich w przysłowiowego penisa chujem zwanym potocznie gdyż moje szpony od dnia narodzin z łona matki mej boskiej żelowe są! I se mogę malować ile sobie zażyczę! HA!
A czemu, to czemu spytacie gawiedzi, cóż to w tym małym pojemniczku siedzi? Czemu to zwykła białogłowa dama nie użyje bez tipsów tego łachmana? Nie użyje, bo Unia Europejska zabroniła używać w krajach zrzeszonych jednego ze składników, który to nadaje żarówiastość lakierowi . Chodzi o ilość “czegoś”- czegoś tam jest za dużo niż być powinno. W Rosji ten składnik nie jest na przykład zakazany, ale wiadomo, że Czelabińscy ludzie są nieśmiertelni, nie ten level co my  😉 Chociaż wydaje mi się, że używając Ibizy na polskie paznokcie też nikt by nie jebnął w kalendarz, ale co ja tam wiem, jak ja głupia baba ze wsi jestem 😀

Dodam od siebie, że mój żel trochę odrósł i tam gdzie mój naturalny paznokieć miał styczność z piaskowcem wyrosły mi grzyby, pieczarki, ścięłam i dałam do pizzy. Nie no nic się nie działo, nikt i nic nie ucierpiało 🙂 Także podejrzewam, że to jakiś kolejny unijny wymysł.
Lakier trzyma się kozacko, nic nie odpryskuje, trzyma się jak Macierewicz wizji zamachu. Myślałam, że ze zmyciem będzie katastrofa, ale nie było tak źle. Wystarczy wacik ze zmywaczem potrzymać chwilę i lakier złazi jak trzeba. Wiadomo, że jest trochę bardziej toporny niż zwyklak, ale damy radę.

Kolor tak jak wspominałam jest oczojebnym pomarańczem, ale w różnym świetle bije po oczach innym odcieniem. Tak lekko wpada w róż od czasu do czasu jak mu się przypomni. Na moich zdjęciach akurat mu się zapomniało.

Ale fajny jest skurczybyk, nie? Takie bombowe kudłate paznokcie, albo piaskowe, albo nie wiem jakie, może jak płytki w wychodku na jakimś dworcu. Nie równe w każdym razie, chropowate jak głos żula.

A cholera, tyle fotek nacykałam, że teraz już pisać nie ma o czym, a głupio mi same pikczersy naginać 😀

To jeszcze parę słów dodam. Lakier polecam. Polecam szczególnie tym, którzy do piaskowców nie są przekonani. Facetom nie polecam, bo jednak facet z lakierem na paznokciach kiepsko wygląda. Właściwie to nie jest już wtedy facetem, a skoro nie jest to niech se też kupi 😀

Ostatnia fotka jak bole lole. Kończę te wywody, bo serio wyszedł mi poemat o lakierze do paznokci, czyli, że jednak się da!
Ta dam!
Oklaski!
Brawa!
Ukłony…
Tak, już sobie poszłam 😀

Co to? Złoto! Czyli jak moim włosom odbiło (od nasady)

By | Bjuti Pudi | 22 komentarze
I tak przy niedzieli coś tam dłubiemy przy włosach.
Tym razem nie szalałam za mocno. Postanowiłam przetestować złoto.
Wujek co to miał Amber- Wiecie zdążył trochę majątku pokitrać po rodzinie i mi się akurat torba złota trafiła. Ot taki miły gest.
No dobra kupiłam cukier trzcinowy do drinów, ale ja za dużo nie popijam to mi to złotko marnieje.
Szkoda żeby tak stało i się zbrylało. Pomyślałam, że mogłabym w końcu spróbować pilingu cukrowego.
Próbowałam już kawowego . (Tam proszę myszą nadusić to sobie przypomnicie co i jak). Teraz przyszedł czas na cukrowy. Użyłam trzcinowego, bo po pierwsze miałam, a po drugie ma więcej dobroci w sobie ( kwasy owocowe AHA, wapń, potas, magnez, fosfor, żelazo i takie tam). Czego by w sobie nie miał- piling ma za zadanie złuszczyć martwy naskórek i pozbyć się wszelkiego niepotrzebnego badziewia co to nam w sierści osiadł.
Włosy zwilżyłam wodą (no a czym? wódką? ), do garstki cukru dodałam trochę szamponu Barwy piwnej i zaczęłam umieszczać toto we włosach wykonując masaż. A tam masaż- pocierałam po prostu tym mazidłem tak długo aż ścierpłam wisząc nad wanną. Jedno wam powiem- cukier jest ostrzejszy niż kawowe okruszynki więc nie polecam trzeć za intensywnie żeby się nie przeszorować i nie porozpruwać skóry. Na początku pocierałam intensywnie, bo wydawało mi się, że kryształki cukru się rozpuszczają. Trochę się rozpuszczają, ale jak poczułam, że mimo wszystko są ostre to trochę zwolniłam tępo.
Drugie mycie wykonałam już tylko szamponem. Osuszyłam włosy, nałożyłam maskę z Alterry  granat i aloes. Potrzymałam chwilę. Zmyłam. Na skórę Radical, końcówki wypaprałam Vatiką- czyli standard.  Wysuszyłam. No kurczaczek banały, aż się wzruszyłam, że piszę takie głupoty.
Konkrety- włosy miałam jak ta gwiazda z mojego Rubina ( to taki tiliwizor gówniarze 😀 ). Pięknie odbite od nasady, jak to po peelingu. Niestety fotki nie wstawię, bo wyszły same szitowe i wstyd wstawiać, a mój fotograf aktualnie robi fotki w Rio jakimś Rubikom ahaha 😀 No skoro woli kangury fotografować, dobra mniejsza o większość.
Rezultaty świetne. Równie dobre jak po kawie. Jedyna różnica jest taka, że kawa może przyciemnić kłaki, a cukier nie. Acha i cukier może być bardziej hardkorowy, bo kryształki mają ostrzejsze krawędzie. Nie mniej jestem zadowolona.
Zainteresowanych pilingami odsyłam ponownie TU do wpisu o kawie. No i co więcej? A może mała czytanka przy niedzieli ? Macie linka do mojego tekstu o tym jak stać się bohaterem TU KLIK .
THE END KUTWA 😛

7 efektów Marion, tylko który z nich to nie bujda

By | Bjuti Pudi | 6 komentarzy
Jakiś czas temu zakupiłam pewne ampułki do włosów. Ampułki owe mają skrajne recenzje, których szczerze mówiąc nie czytałam przed zakupem. Dziś na ich temat mam już swoje zdanie, którym się z Wami podzielę. Jeśli chcecie poczytać oczywiście 😉
Dziś będzie mowa o…
… ampułkach do włosów z olejkiem arganowym Marion.
Według producenta ma być 7 efektów:
-przywracają połysk
-ułatwiają rozczesywanie i układanie
-nadają miękkość i elastyczność
-chronią przed szkodliwościami wszelkimi
-regenerują i wygładzają
-wzmacniają i nawilżają
-zapobiegają przesuszaniu.
Bo ja wiem czy to się sprawdza…
Przy pierwszej ampułce nie zauważyłam nic. Nic oprócz tego, że specyfik naelektryzował mi włosy. Naelektryzował do tego stopnia, że mogłabym włosami telefon naładować jakby prądu zabrakło.  No nic, próbuję dalej. Tak jak producent zalecał co drugi dzień (czyli w moim przypadku po każdym myciu) po umyciu włosów szamponem nakładałam ampułkę. Jedna wystarczyła by na dwa razy, ale zważywszy na konsystencję nakładałam całość.
Po drugiej dawce, włosy już się tak nie elektryzowały, po trzeciej przestały. Włosy po kuracji mają więcej objętości, są całkiem przyjemne w dotyku i lepiej się układają (ale to ze względu na lepszą objętość). I to by było chyba na tyle. A gdzie reszta? A nie wiem. Obiecują jak politycy przed wyborami, a potem nic z tego.
Wracając do samego opakowania, dozowania i tego typu pierdół rzućcie proszę okiem na zdjęcie.
Kartonowe pudełko mieści w sobie 5 ampułek po 7 ml każda. Ampułki są skonstruowane bardzo przyjemnie. Połączone ze sobą, łatwo je oderwać. Plusem jest to, że każdą fiolkę można zakręcić i nic się nie wyleje. Plastik jest nie za miękki, nie za twardy- maź dobrze się dozuje.
Konsystencja jest bliżej nieokreślona. Wodnista, ale lekko oleista, dość rzadka, ale mniej rzadka niż woda. Ciężko określić. Z dłoni ucieka, ale nie na tyle szybko żeby zwiała na dobre. Kuracja nakłada się dobrze, szybko wchłania się we włosy i po krótkiej chwili można ją zmyć. Pięknie pachnie! Nie mam pojęcia z czym, ale z czymś mi się kojarzy ten zapach. Jest słodkawy, ale nie mdły. Piękny, niestety w ogóle nie utrzymuje się na włosach.
Jeśli chodzi o skład to proszę bardzo…
Jak wiecie wielkim specem nie jestem, ale wiem jedno- to drugie Trimesrimechujwieco to silikon zmywalny jedynie przez SLS lub SLES. Jakieś arganowe popłuczyny toto ma nawet gdzieś przed połową. PEGi sregi i mnóstwo innych dziwnych rzeczy. Skład jakoś mocno nie porywa, ale i też nas nie zabije. Ma swoje plusy i minusy.
I jak to wszystko podsumować, pytam się ja? Zapłaciłam siedem złotych z ogonkiem w (z)Jawie. Nie zaszkodził mi ten wynalazek, ale i nie powalił na kolana obdrapując skórę z piszczeli.
Kupować, nie kupować? Ja już nie kupię, bo nie wniósł do mojego życia tyle radości ile bym oczekiwała. Nie jest to jednak jakiś straszny niewypał, no można próbować…

Eyeliner hot i not, czyli Lovely w dwóch odsłonach

By | Bjuti Pudi | 13 komentarzy
Zajmijmy się dzisiaj oczyskami.
Lubię mieć podkreślone ślepia, czarny eyeliner to dla mnie jeden z ulubionych kosmetyków. Jak też wiecie nie lubię przepłacać, lubię dobre kosmetyki w niewygórowanych cenach. Od bardzo dawna używam jednego i tego samego mazaka do oczu. W międzyczasie z braku mojego ulubieńca- przetestowałam też jego brata czy tam siostrę. Niby to samo, a zupełnie co innego.
Dzisiaj będzie o moim ulubionym eyelainerze z serii Lovely (czyli od Wibo) wersja Matte czyli matowa. Oraz o jego złym bracie Glossy czyli ultraczarnym eyelinerze o wysokim połysku. Mat i błysk to tak na skróty 😉
Najpierw ten mat, którym jestem zachwycona.
Mała fioleczka ze dwa gramy, a mieści w sobie tyle radości! Łatwo się nakłada, posiada przyjemny w użyciu pędzelek. Kreska trzyma się cały dzień i nie pacia po wszystkim. Kolor jest intensywny i nie blaknie oraz nie znika cholera wie gdzie. Zasycha na tyle szybko, że nie zrobi krzywdy, a na tyle wolno, że można go poprawić. Nie uczula, nie ropieją mi gały, a kreska idealna za pierwszym pociągnięciem.
Kosztuje jakieś 7 złotych z kawałkiem, w Esesmanie oczywiście 😉 Daję Wam zbliżenia na opakowanie, bo nie chciałabym żeby ktoś go pomylił z jego złym bratem ;0 Ten jest w czarnym opakowaniu. Calutki.
Taka mała fiolka wystarcza mi na dobre trzy miesiące codziennego używania. Wydajny jak cholera. Przy demakijażu nie stawia oporów.
Ale Zły Błyszczący Brat to inna historia…
Kupiłam cholernika, bo mojego faworyta nie było. No niby na początku wydawało mi się, że podobny, a jednak nie. Fakt- kreska jest bardziej błyszcząca. Ale co z tego ?
Jest napisane, że ultraczarny, czy ja wiem…tak samo czarny jak tamten, tylko ten lekko połyskuje.
Jego konsystencja jest podobna jak poprzednika, z tą różnicą, że tamtego katuję i trzy miesiące, a ten już po jakichś dwóch tygodniach zamienia się w gluta i wlecze po powiece jak stara chabeta. Najgorsze jest to, że ten cwaniaczek tworzy efekt skorupy. Nie wiem jak lepiej to określić, ale tamten jakby się wchłania, a ten oblepia powiekę, tworzy taką skórkę, która potrafi spękać i schodzić płatkami. Masakra. To samo przy zmywaniu- ciągną się gluty, śpiochy, skorupki cholera wie co to. Takie gumowe chujstwa.
Dla porównania na mojej łapie błysk i mat. Różnią się tylko tym, że jeden jest lśniący, drugi nie, ale to złuda jak świecące próchno z lipy, jak ognik na bagnach, który mami zbłąkanego wędrowca. Nie dajcie się oszukać, błyszczący wywiedzie Was w pole gdzie rośnie staropolska grusza, która chroni plebejskiego uciekiniera ( tak “Miś” to mój hit 😉 ).
Widzicie jak błyszczący złazi płatami? Masakra. Matowy po prostu się zetrze jak przejedziemy go paluchem, a ta cholera tak złazi przez cały dzień.
Czyli Baby bierzcie matowy- jest świetny i uważajcie na błyszczącą dziadygę, bo jest do dupy.
Ktoś mnie ostatnio dopytywał o coś więcej “o mnie”. Coś więcej o mnie możecie znaleźć na moim drugim blogu. Nie lubię mówić o sobie, a tu chyba jedyny wpis tego typu KLIK . W ogóle zapraszam też na drugiego bloga, jeśli ktoś chce mnie lepiej poznać 😉

Blask z reklamy i moja śliska, jędrna koleżanka Awokadka

By | Bjuti Pudi | 12 komentarzy
Co robimy w niedziele? Długo śpimy, odpoczywamy i katujemy włosy eksperymentami 🙂
Tym razem moje włosy dostały (o)lśnienia. Zgaduj zgadula co mi we włosach hula?
Ta oto panienka prosto z Tesco hasała mi po włosach do porzygu. Ale zanim pohasała została zerżnięta. Najpierw na pół.
Wbrew pozorom rżnięcie jej się podobało. Miała wielkie nasienie w środku, ale to nie wszystko. Poszliśmy na całość. Wzięłam łyżeczkę i drążyłam Awokadkę do bólu. Wydrążyłam maleńką do cna i rozkiszczyłam widelcem. Była bardzo śliska w środku- taka jak lubię. Mięsista, gładka jak smalec, tłuściutka i mięciutka. Taka przeorana trafiła do słoiczka po maśle do ciała.
Wybrałam najbardziej miękką jaka była w zasięgu, dzięki temu nie musiałam używać żadnych skomplikowanych przyrządów- zwykła łyżeczka i widelec rozbebrały jej delikatne ociekające wspaniałościami wnętrze.
Żeby tego było mało do jej wnętrzności dodałam dwie łyżki maski do włosów.
Prosto z Hebe maska. Nowiuśka i pachnąca i wyglądająca tak —>
Lekka biała formuła, nie za gęsta, nie za rzadka. O delikatnym ledwie wyczuwalnym zapachu.
Po zmieszaniu mojej małej uległej koleżanki i maski powstała jednolita żarówiasto-zielona maź.
Co było ciekawe i dziwne glut ładnie pachniał. Pachniał jak świeże kiwi. Dziwna sprawa skąd to kiwi? Myślę, że mała koleżanka musiała jeszcze w sklepie bliżej zaprzyjaźnić się z  jakimś przystojnym włochatym kiwowcem. Nie wiem co wydarzyło się między nimi…
Włosy umyłam, osuszyłam ręcznikiem i zapodałam miksturę. Nakładało się dosyć przyjemnie, a moje włosy wprost piły dobrodziejstwo z owocowej fantazji. Przykryłam włosie czepcem, nałożyłam czapkę i odczekałam około 30 minut.
Rozwinęłam się po tym czasie,spłukałam wszystko z łatwością, osuszyłam, wtarłam Vatikę w końce i Radical w skórę. Patrzę i nie dowierzam! Mam we włosach jakieś kurwa owsiki!
Wszędzie się czaiły cholerstwa! Ale się nie dałam, bo to przecież tylko jakieś żyłki z mojej malutkiej Awokadki 😉 Przy suszeniu wszystkie spierdoliły na podłogę i rozeszły się do swoich zajęć. No dobra- wywaliłam je do śmietnika 😉
A włosy? A włosy po tym zabiegu były tak mięsiste jak awokado. Jak pupcia Jennifer Lopez- po prostu masz ochotę dotknąć i nie puszczać, ugniatać i macać. Rewelka. Błyszczały też bardziej niż zwykle, lśniły niczym oczy Jarosława na widok nowego wąskiego kota!
Patrzcie! Włosy mi urosły! Podobno 2,5 centymetra w ostatnim miesiącu! Patrycja wczoraj badała 😉 A ta flaszka po prawej to rum- piszę żeby się już nikt nie dopytywał 😉 Wracając do moich kłaków to tak jak widać- lśnią i są zajebiste po awokado, miękkie ale nie spuszone- wręcz przeciwnie są genialnie dociążone.
Z bliska bardziej to widać, chociaż na zdjęciach i tak nie dam rady pokazać jakie są fajne teraz. A fajne są nie ma to tamto 🙂
Tak polecam awokado, bo to bomba witaminowa dla organizmu, włosów, skóry. Jeśli chodzi o organizm to go nie poratuję tym owocem, bo mi nie smakuje. Jeśli chodzi o skórę- to fajnie nawilża. Wiem, bo zanim dodałam maseczkę do papki to trochę papki walnęłam na twarz- skóra bardzo ładnie się nawilżyła i stała się przyjemna w dotyku. A jeśli chodzi o włosy- to tak jak widać- działa bardzo pozytywnie. Pamiętajcie tylko żeby kupić miękkie awokado, a nie jakiś twardy głąb.

Upojne noce z Khadi Swati

By | Bjuti Pudi | 22 komentarze
Mamy już kwiecień- plecień, a ja jeszcze marca-garnca nie ogarnęłam 🙂
Wzięłam udział w akcji olejowania. W sumie to taką akcję mam nieustannie od grudnia, ale tym razem było oficjalnie 😉
Marcowe upojne noce spędziłam z olejkiem Khadi produkowanym przez Swati.
Zrobiło się jedno wielkie zamieszanie, bo niby Khadi Swati to nie oryginalne Khadi Khadi. A wszystko to prawdopodobnie wielka ściema, a nikt tego nie raczył wytłumaczyć. Olejek kupiłam w okolicznym sklepie zielarskim, dopiero w domu zczaiłam się, że coś jest nie tak. Zapłaciłam około 40 złotych, ale pomyślałam, że może dlatego, że w “moim” sklepiku zawsze jest taniej. Siadłam przed kompem i zaczęłam wnikać. Kobity na blogach pisały, że to podróbka. Ale jak to? Kupiłam w sklepie, nie na Alledrogo czy byle jakim bazarze. To nie może być podróbka! I nie jest. Khadi Swati to oryginał, po prostu produkowany przez inną firmę – to tak w skrócie. Jeśli ktoś jest ciekawy korzeni moich ustaleń i ma ochotę wnikać w temat – może sprawdzić tu oraz tu .
Wyjaśniłam co i jak, bo sama szukałam info i nie było łatwo, dlatego postanowiłam rozwiać wątpliwości 😉 Nie jestem świnią, może komuś to się przyda.
Wracając do tematu mój olejek to Khadi z firmy Swati herbal vitalizing hair oil czyli olejek stymulujący wzrost włosów. Butelka ma 210 mililitrów. Flaszka z porządnego plastiku. W momencie zakupu była owinięta zgrzaną, grubą folią. Wygodna w użytku, zatrzaskowa.
Przez miesiąc olejowania zużyłam niemal całą butelkę. Stosowałam co drugą noc, czasami częściej. Olejowałam na sucho. Wlewałam troszkę więcej niż połowę “kieliszka” czyli jakieś 12-15 ml. Wcierałam w skórę głowy oraz namaszczałam całość wicherków. Wydajność olejku oceniam na normalną, przeciętną, jeden chuj.
Olejek ma w składzie to co widać- indyjskie badziewie z suchego pola co rzadko widzi deszcz, ale mimo to ma świetne właściwości.
Shikakai – wzmacnia cebulki włosów i mobilizuje nasze kudły do wzrostu.
Mulethi – lukrecja -odżywia jak nalewka babci, nawilża jak lubrykant z pornoli,  wybija bakterie i nie dopuszcza do łupieżu.
 Amla- nabłyszcza, wzmacnia, dobrze wpływa na skórę, usuwa łupież, przyśpiesza wzrost, zapobiega przedwczesnemu siwieniu i wypadaniu.
 Cyperus Rotundus (Nagarmotha) –Stymuluje pracę gruczołów łojowych blisko korzeni włosów.  
 Olej sezamowy- uelastycznia i wygładza kruche, przesuszone końcówki włosów i nie pozwala na łamliwości ich kości (czy włosy mają kości? ) hehe no kłaki się nie łamią 😉
Bhringraj odżywia łeb. Zapobiega wypadaniu, łysieniu i siwieniu włosów oraz rozdwajaniu się końcówek. Do tego włosy są mięciutkie jak puszek i lepiej się układają.
  Jatamansi- wzmacnia  włosy i przyspiesza regenerację.
 Neem oil –  odżywia, wzmacnia jak stejki, oczyszcza jak perfekcyjna pani domu .Wzmacnia i regeneruje cienkie jak barszcz i słabe jak pipa włosy.
Tak to to działa według producenta. Według mnie też. Nie mam łupieżu, nie wyłysiałam, nie posiwiałam, gruczoły mi pracują, a moja skóra jest jak pupka niemowlaka. A tak konkretniej to olejek mi nie zaszkodził, włosy faktycznie są coraz lepsze, ale na to składa się cała moja pielęgnacja, a olejek to tylko jeden z jej elementów. Nie potrafię jednocześnie stwierdzić, czy wszystkie pozytywne zmiany to zasługa olejku. Za dużo wszelkiego gówna pcham na łeb, żeby jednoznacznie powiedzieć- tak ten olejek jest zajebisty. Jednego jestem pewna- działa dobrze na włosy. Na pewno nie szkodzi. Na pewno moje włosy zrobiły się przyjemniejsze w dotyku po nim. Prawdopodobnie wpłynął też na porost moich kłączy, ale tak jak wspomniałam ciężko mi jednoznacznie powiedzieć, że to tylko jego wina 😉
Tutaj na fociszczu macie namiary na producenta i takie tam.
Olejek pachnie ładnie- lekko mentolowo, ziołowo, delikatnie. Konsystencja jest taka jak trza- oleista, no bo jaka niby ma być skoro to olejek?
Gwoli podsumowania- olejek wpływa pozytywnie na włosy, nie śmierdzi jak tygodniowe skarpetki, jest przyjemny w użytkowaniu. A wersja Swati- to nie podróbka ;). Możliwe, że do niego wrócę. Tymczasem kwietniowe noce spędzam ze śmierdziuchem- Amlą 😀

Lakier Wibo- koci przysmak

By | Bjuti Pudi | 18 komentarzy
Opętał mnie szaman. Ostatnio mam fazę na lakiery. Dzisiaj mam jakiegoś zielepacha.
Wibo, Express growth, nr484.
Że niby paznokcie po nim tak rosną. Oby nie, bo będę musiała żel częściej nakładać 😉 Niby w lakierze siedzą magiczne właściwości i multi-witaminy, które wspomagają wzrost paznokci. Może i tak, ale mi to nie jest do niczego potrzebne. Kupiłam, bo nigdy nie miałam takiego koloru.
Kolor ma taki zgniłego zielonego jabłuszka, albo coś koło tego. Skisłe niedosuszone siano, przydymiony seledyn, takie coś. W każdym razie na paznokciach jakby i złotawo podlatuje.
Wydaje mi się, że przy trzech warstwach byłby bardziej zielony. Dwie warstwy nie kryją tak ekstra i jak się przyjrzeć to prześwituje cielisty kolor żelu. Ale mimo to kolor nie jest zły o ile ktoś taki kolor lubi.
Lakier ładnie się rozprowadza, nie robi smug jak saneczkujący pies. Schnie jakoś za wolno jak dla mnie. Ale schnie. Jeszcze tego by brakowało, żeby nie sechł. Flaszka standardowa, pędzelek też. Lakier ładnie się błyszczy.
Lakier jak lakier. Jeśli komuś podoba się kolor to może brać. No co job twoja mać więcej o lakierze mam napisać?! Nie będę się spuszczać, bo nie ma nad czym, po prostu pokazałam co kupiłam i tyle. Żadnych filozofii nie wymyślę, że lśni niczym psu jajca na wiosnę- no lśni i co z tego. To jest tylko lakier 😀
Facet mi powiedział, że mam pazury jak zombie w tym kolorze. Że lakier ma kolor trupa i wygląda na to, że schodzę z tego świata począwszy od paznokci 🙂
Januszowi też chyba się nie spodobał kolor, bo zareagował tak…
…chyba chciał go obgryźć. Albo może lakier jest smaczny- nie wiem nie jadam. Trzeba by jego zapytać, ale on przeważnie wszystkich olewa i jest mało rozmowny. Za to często wpada w furię.
Lakier przetrwał, więc jakość jest okej. Jeśli nie masz kota- możesz kupić. Janusz Rudykot mówi nie, ale jego nie ma co słuchać, bo to wredna wywłoka 🙂
***Podczas używania lakieru nie ucierpiało żadne zwierze***

Bourjois- burżuj wśród przeciętniaków

By | Bjuti Pudi | 20 komentarzy
Miałam Was wczoraj oszukać z okazji pierwszego kwietnia, ale pomyślałam, że jak wymyślę jakąś maseczkę na włosy to jeszcze ktoś się za bardzo nabierze i wyłysieje 😉
To dzisiaj będzie serio 😉
Każda z nas się maluje. Jedna bardziej, druga mniej, ale każda kiedyś tapetę zmyć musi. A zmyć należy zawsze! Żeby się paliło i waliło i w ogóle z nieba leciałyby tupolewy i meteoryty- wieczorem zmywamy cholerny makijaż. Ja zawsze zmywam i z ręką na sercu nigdy nie poszłam spać w mejkapie, no chyba, że przysnęłam w dzień 😉 Znam taką jedną osobę, która będąc na wczasach spała w makijażu, mało tego wstawała o piątej rano, zmywała i nakładała nowy, a potem jeszcze powtórka w ciągu dnia. Wow! Mi by się nie chciało, ale ok są ludzie i ludzie 😉 Osobiście uważam, że buzia nocą ma odpoczywać i się regenerować, a nie walczyć o przetrwanie 🙂
Po tym chujowym wstępie, przy długim do tego pragnę Was zaznajomić z moim absolutnym faworytem jeśli chodzi o demakijaż.
Bourjois- micellar cleansing water.
Wiem, że zdjęcie koślawe, jakoś tak mi wyszło. Nazwa absolutnie nie do wymówienia, dla mnie to po prostu woda micelarna z Burżuja 🙂 Kosztuje około 13 złotych w Esesmanie i jest warta swojej ceny.
Wiele osób zachwala micerala z Biedry- dla mnie jest taki sobie. Zmywa, bo zmywa, ale jak dla mnie mało dokładnie i pieką mnie ślepia. I do tego jest jakiś mało wydajny.
Burżuj jest genialny! Nic nie piecze, nie ściąga skóry jak indianiec skalpa. Myje tusze, tapety, cienie- wszystko co trzeba. Nie muszę się wysilać, ani trzeć jak opętana, wszystkie szczątki makijażu spieprzają gdzie pieprz rośnie. Zero wysiłku, a efekt genialny! Nie zostają żadne śpiochy kredkowe, ani cienie z niedomytych kosmetyków o poranku nie przyprawią o zawał serca Waszego męża czy innego konkubenta 😉
Skład jest taki jak powyżej, dla mnie najważniejsze, że nic mnie nie uczula, a ryj mam czysty jak ta lala.
Dodatkowym atutem miceralka jest to, że jest wydajny. Flaszka jest pojemna, to raz, a dwa- nie trzeba go dużo lać na wacik. W porównaniu do Biedrończego płynu- w czasie kiedy używam Burżuja, zużyłabym dwie flaszki Biedrony. Tak- sprawdziłam. Czyli, że gówno nie oszczędność 🙂
No i tutaj producent opisuje, że nie podrażnia i takie tam. Muszę się zgodzić! Tego gamonia używam od ponad roku i jestem zadowolona pod każdym względem. Nie mam żadnego ale. Nawet kiedy malowałam włosy i przetarłam nim zabrudzoną skórę dawał radę. No co wincy chcić? Nic ino brać!
Przy okazji Esesmańskie waciki w dużej paczce są najlepsze 🙂
No to co Baby, myjemy ryjki i idziemy się opalać, póki słońce bździ na niebie. A wkrótce napiszę Wam o genialnym olejku do opalania 😉

Aloes- eksperyment, który ujarzmił mi włosy

By | Bjuti Pudi | 25 komentarzy
Wczorajsza niedziela została zasponsorowana przez moje przesadzanie kwiatków 😉
Przesadzałam mojego pięknego aloesa od Babci i tak wyszło, że uwaliłam mu dwa “liście” 🙂
Jak wiadomo, aloes ma cudowne właściwości. Od kiedy pamiętam w moim domu było co najmniej kilka tych roślinek. Przekrojony listek pomagał na drobne oparzenia, ranki, zadrapania i wszelkie podrażnienia. O tej cudownej roślinie można by było pisać w nieskończoność, ale od czego są internety- nie będę powielać- kto ma ochotę znaleźć więcej info wujaszek Gogiel pomoże 😉
Szkoda mi było wywalać dwóch odnóżek, więc postanowiłam je spożytkować na włosy. Najlepiej byłoby przyrządzić maseczkę z miąższu aloesowego, miodu i soku z cytryny. Ale miód wychlałam z zieloną herbatą (mój nałóg) więc zostały mi same gałęzie.
Umyłam cholerstwo, obcięłam kolce i ściachałam na małe cząstki, bo nie chciało mi się wybierać galaretki. Wszystko (oprócz kolców) wrzuciłam w opakowanie po maśle do ciała i wytelepałam, żeby wydobyć sok. Potem jeszcze wymiętoliłam resztki z cząsteczek, żeby nic się nie zmarnowało.
Wyszło z tego jakieś 50 mililitrów soku z resztkami liści. Umyłam włosy Facelle. Początkowo zakładałam, że natrę włosy samych sokiem, ale mi nie szło. Skórkami które mi zostały natarłam skórę głowy, sucharki wywaliłam, a do soku dodałam odżywki.
Taka zwykła Ziajka. Zupełnie obojętna dla moich włosów, nie robi chyba nic oprócz tego, że ładnie pachnie winogronami i pomaga w rozczesywaniu włosów. Dlatego dodałam właśnie jej- żeby mieć pewność, że nie ma wpływu na mój eksperyment, a wszystko inne to sprawka aloesowych czarów.
Tutaj macie wszelkie info na jej temat. Nie ma co się więcej rozpisywać, bo odżywka to zwyklaczek- ani ziębi ani grzeje.
Moja mikstura- sok z aloesu plus ziajka dała mi konsystencję mleczka. Trochę ciężko było tę miksturę nałożyć, ale się udało. Założyłam czepek i czapkę i zostawiłam eksperyment w świetnym spokoju na około pół godziny. Aloes lekko mrowił w skórę głowy, ale było to raczej przyjemne uczucie. Coś się działo. I z góry zakładałam, że same dobre rzeczy, bo przecież aloes ma właściwości odżywiające, kojące, nawilżające i sto innych.
Mikstura ładnie się zmyła. Wysuszyłam włosy na szczotce i moim oczom ukazały się ładne włosy.
Ostatnimi czasy na włosy już nie narzekam, bo daję im tyle dobra ile przez całe życie nie doświadczyły 😉 Mimo to aloesowy sok prosto z drzewa ( Aloes, którego użyłam to aloes drzewiasty 😉 ) dał mi coś innego niż wszystkie dotychczas sprawdzone eksperymenty. Włosy ładnie się błyszczą, są jakby cięższe , dociążone. Moja sierść jest z natury miękka i delikatna jak kaczy puszek, albo dziecięce włosy. Dzięki aloesowi włosy nie latają na wietrze jak oszalałe tylko miło ciążą w dół. Nie są przylizane, czy nie miłe w dotyku, ale tak fajnie ujarzmione. To bardzo duży plus dla mnie. Co poza tym zaobserwowałam? Włosy dłużej pozostają świeże, wolniej się przetłuszczają. Może nie jakoś drastycznie, ale zauważyłam różnicę. Minusów nie ma. Plusów może też nie ma jakoś strasznie dużo, ale teraz już wiem czym uspokoić moje niesforne  kacze włosy 😉 To pierwszy “produkt”, który bez skutków ubocznych tak zadziałał i dlatego powtórzę ten eksperyment ponownie. Wkrótce zaopatrzę się w świeży  miodek prosto z pasieki i pobawię się w trzyskładnikową maskę, o której wspominałam na początku 🙂
Efekt na włosach wygląda tak…
…fociszcze robione w słońcu, bez lamp i żadnych przeróbek. Tak mniej więcej moje kłaczory wyglądają w rzeczywistości. Widać, że aloes ładnie je “usztywnił”, leżą spokojnie mimo wiatru i nie latają we wszystkie strony świata.
Sorry za wsiową bluzę, ale zarzuciłam se ot tak i przycupnęłam na schodkach przy domu 😉 No i cycki, macie cycki 😉
A czy Wy eksperymentujecie z różnymi dziwactwami, roślinkami czy innym czymś ?