Category

Wywczas

Wywczas z Pudernicą- Fuerteventura (2)

By | Blog, Wywczas | 18 komentarzy
Hola! Ja wiem, że dzisiaj Halołiny, ale jakoś nie przepadam za oklepanymi tematami, no chyba, że ktoś temat ujmie nietuzinkowo. O Rossmannie też Wam nie napiszę, z tego samego powodu. Nie jestem oczywista, a że zaczęłam od hola, to już wiadomo co tam mi w trawie piszczy. Zabieram Was na wycieczkę na Fuerteventurę. Pierwsza część jest TUTAJ. Polecam klikać w fotki i sobie je powiększać 🙂
Startujemy energicznie-wulkanicznie. Autko na Fuertawenturze mieliśmy przez 2 dni. Pierwszego dnia tłukliśmy się po plażach, miasteczku i zahaczyliśmy Puerto del Rosario- czyli stolicę wyspy. Stolica jak stolica, nic zachwycającego, ale jednocześnie urokliwe miasteczko. Połaziliśmy po uliczkach, zajrzeliśmy do portu. Na fotce macie kawałek naszego spaceru promenadą. Na Fuercie nie zaznacie nie wiadomo jakich zabytków. Fuerta jest od rozkoszowania się widokami i przyrodą, a ta zachwyca na każdym kroku. Idealne miejsce do odpoczynku, również aktywnego.
Drugi dzień był bardziej intensywny. Cały dzień postanowiliśmy spędzić w podróży i objechać tyle ile się da. Przed wyjazdem z Polski zaopatrzyłam się w przewodnik po wyspie z Pascala, o tu wrzucałam na Insta- KLIK. Nie jest może jakiś idealny, ale daje dobry zarys najważniejszych punków, które możemy zobaczyć. Przeczytałam cały podczas lotu. W samolocie miałam przyjemność siedzieć obok małżeństwa, które drugi raz leciało na Fuertę, więc połowę drogi przegadałam z sympatycznym Panem. Polecam rozmowy z osobami, które dane miejsce już trochę znają- dowiemy się najwięcej. Pan polecił Ajuy i rybkę w którejś z nadmorskiej restauracji, więc to Ajuy obraliśmy za nasz cel. Z wypożyczalni aut i hotelu zebrałam mapy i ulotki i w drogę.
Wystartowaliśmy w Corralejo i pokierowaliśmy się na południe w stronę La Olivy. Po drodze częstym widokiem są wapienniki, czyli takie piece, które służą do wypieku wapna. Nie wiem czy interesujecie się tym tematem, ale ręczę, że intrygują podczas podróży 😉
W La Olivie na naszej trasie znalazł się kościół Iglesia de Nuestra Senora de la Candelaria. Chyba jedyny kościół jaki widziałam na wyspie. Zero moherów i zero jakiegokolwiek nacisku na religię. I like it. Charakterystyczna budowla, po jej prawej stronie mała knajpka z turystami i ludźmi jak z filmu. Filmowi ludzie to bezstresowi tubylcy. Siedzą, popijają kawę i mają wyjebane. Cudowny widok. Prawie naprzeciwko urząd miasta i jakiś hmm… dziwmy park? Nie wiem co to- dziwaczne budowle. W każdym razie krótki spacer dostarczył nam wrażeń. To senne miasteczko ma też inne punkty do zobaczenia, na przykład  Casa de los Coroneles, czyli dom pułkowników, Casa Mane Centro de Arte Canario– tutaj współczesne wystawy, czy Casa Cilla Museo del Grano gdzie dowiemy się ciekawostek o rolnictwie na wyspie. Ale szczerze- nie pojechałam żeby obskakiwać muzea. Pojechałam żeby odpocząć i nacieszyć się widokami. Dlatego- jedziemy dalej. Kierujemy się na Betancurię.
Trasa przez góry jest niezwykle piękna. Ale uwierzcie- prawie się posrałam. Nie wiem jak można się bać latania, wysokości czy czegoś tam, ale jak mijasz się z drugim samochodem, na wąskim zakręcie, nad przepaścią i w międzyczasie wyłazi Ci na środek diabelska koza, to o kurwa mać. Kopa w majty. Ale jak już jest gdzie się zatrzymać i podziwiać widoki, to kopa się cofa i raduje w kiszce razem z Tobą.
Pierwszy punkt widokowy to obserwatorium po lewej stronie, pominęliśmy tę atrakcję, bo gdzieś w tym czasie wylazła nam ta pierdolona koza. Tuż za obserwatorium, po prawej stronie, przed Betancurią znajduje się punkt widokowy Mirador Morro Velosa. Charakterystyczne miejsce z posągami legendarnych władców Fuerteventury-  Ayos i Guize. Władali sobie wyspą, ale pewien francuz żeglarzyna, zrobił sobie tu wycieczkę i ochrzcił pogan. To tak w skrócie. A chłopy stoją i się gapią w dal.
Zauważyłam, że chłopak po prawej ma wyszurane palce. Pewnie trzeba go złapać za rękę żeby wrócić, czy coś. Potrzymałam go za rączkę, ale ten z lewej zaraz zazdro. No dobra, do ręki nie doskoczę, ale za siurdaka mogę złapać, niech się cieszy. Twardy chłopak powiem Wam, nawet mu powieka nie drgnęła, ale kalisony to miał pełne 😉
Taki widok mają chłopaki co dnia. Piękny! Podobno wszędzie łażą wiewiórki, stąd znaki we wszelkich możliwych miejscach z zakazem dokarmiania. Gryzonie akurat, jak na złość, pochowały się przede mną. Trudno, ich strata 😉
Jedziemy dalej. Kolejny punkcik na mapie. Znowu po prawej stronie, nad urwiskiem, wisi sobie Mirador “Risco de las Penas” w Parque Rural, na którego terenie właśnie sobie przebywamy.
Miło posiedzieć nad przepaścią. A te białe kamyczki za mną, to droga i znowu kupa w portkach.
Wiewiórki ponownie poszły na jakąś libację, towarzyszyły nam za to wdzięczne kruki, które chętnie pozowały do zdjęć.
Jedziemy dalej na południe. Betancurię w sumie oleliśmy- przejechaliśmy przez nią i nie chciało nam się zatrzymywać żeby obczaić jakiś tam kościół. Wolę widoki. Tak prezentuje się wjazd do miasteczka Pajara. Pięknie tam! Troszkę taka dzicz nie skalana turystami. Sennie, swojsko i egzotycznie. Miasteczko to kilka knajpek w centrum. W knajpkach dziadeczki z papierosem, kawą i gazetą. Nie wiem jak te knajpki się utrzymują. Czas się zatrzymał, płynie powoli- inny świat. Trochę zamotała nam się droga. Mniej więcej za tym murkiem z fotki, powinniśmy odbić w prawo na Ajuy. Ale wjechaliśmy do “centrum”, chociaż ciężko to nazwać centrum. No dobra, siku nam się chciało i nie byliśmy pewni gdzie skręcić. No to do knajpki, ktoś pomoże. A tam..
Taaaakiii hoy 😀 Nikt nie panimajut pa angielski. Pęcherz ciśnie, mapa w ręku. Troszkę na migi dogadałam się z miłą Panią. Wskazała toaletę i widząc mapę, załapała dokąd jedziemy. Na migi pokazała gdzie skręcić. Przemili ludzie, choć po angielsku niewiele tam pogadacie. W sumie to nie pogadacie. Ujęła mnie za to otwartość tych ludzi, chęć pomocy. Ha! I za kibel chajsu nie chcieli 😀
Dotoczyliśmy się do Ajuy. Auto najlepiej zostawić przy wjeździe do miasteczka, parking jest bezpłatny, asfalcik, elegancja Francja. Generalnie jadąc na Fuerteventurę zdziwicie się brakiem pazerności tubylców. Nie naciągają, nie oszukują, nie kręcą i nie łupią z dudków jak w Zakopanym. No chyba, że mój czar i urok tak na nich działał 😀
Schodzimy z parkingu stromą uliczką w dół i naszym oczom ukazuje się czarna plaża. Czarna jak sam belzebub! Dobra, jaram się, bo pierwszy raz widziałam czarną plażę i to w dodatku taką, która nie brudzi stóp. Ale co ja tam widziałam, gówno widziałam, ale zobaczę wszystko, o!
I druga strona plaży, z dużą jaskinią. Weszliśmy tylko troszkę, bo strach hehe 😀 No i oczywiście jacyś nieogarnięci turyści. Słuchamy, słuchamy, a tu kurwy lecą. No nieee… jedyni polscy turyści, których spotkaliśmy na wakacjach. A czemu akurat tu? Podobno sporo Polaków przyjeżdża do Ajuy tylko ze względu na nazwę ( “j” czytamy po hiszpańsku jak “h” i tak to każdy chce być w “Ahuj”). Ale chuj z tym. Ci turyści widać, że przyjechali tu tylko dla jaj, bo głośno o tym mówili, dodając przy tym, że beznadziejnie tu. Serio? Pięknie! Przepięknie i urokliwie. Wystarczy polatać po skałkach, poszperać w jaskiniach. Jest cudownie, a samo miasteczko znane dopiero od niedawna. Wcześniej mało kto tu docierał. A teraz czas na obiad…
Poszliśmy do pierwszej od oceanu knajpki. Nie ma różnicy do której pójdziecie, wszędzie takie same ceny i pyszne świeże rybki. Przy samym brzegu restauracji jest 4 lub 5. Zamówiliśmy lokalny specjał za 13 euro. Niedużo według mnie. Sok, woda po euro- nawet u nas jest drożej. Siadamy i czekamy, w tle szumią fale. I oto na stół wjeżdża to…
Vieja- czyli po hiszpańsku “stara”. Rybka o tej wdzięcznej nazwie uroczo się uśmiechała. Oczywiście żeby poznać jej nazwę, musiałam wypytać o nią już w hotelu, gdzie niektórzy znali angielski. Pan w knajpce jedynie co umiał powiedzieć po angielsku to- “fresh, fresh, I make this morning, here,here”- wskazał ręką na przycumowane łodzie, pokazał gestem jak to rano zarzucał sieć lub wędkę, ciężko stwierdzić co zarzucał, ale coś zarzucał, bo pokazał 🙂 Porcja na wypasie, do tego tradycyjne kartofelki w koszulkach (ziemniaki kanaryjskie, papas arrugadas , gotowane w wodzie morskiej), surówki, warzywa, bułeczki, sos ( mojo picon, wersja mojo rojo- czyli czerwony sos z chili, kminku, oleju czosnkowego). Obiad przepyszny! A po obiedzie wracamy do Corralejo. Kierujemy się ponownie w stronę Pajary, potem odbijamy na Costa Calmę, a za La Pared (urocze miasteczko!) skręcamy na północ w stronę Puerto del Rosario. I hopla wschodnim nabrzeżem przez Tarajalejo i inne miejscowości gonimy, bo post się zrobił długi jak wystąpienie polityka.
Za Puerto del Rosario mijamy wulkan i już prawie jesteśmy na miejscu. W tym miejscu zaczynają się wydmy. To taki fajny, naturalny drogowskaz. Chociaż na Fuercie drogowskazów nie brakuje. Jazda jest przyjemnością, trasy świetnie oznakowane, a ruch niewielki.
Na wyspie nie brakuje też wiatraków. Są wszędzie. I takie oto zabytkowe i takie, które śmigaja wyczarowując energię wiatrową, w końcu Fuerteventura to wietrzna wyspa i dosłownie i w przenośni. O dziwo wiatraki nikomu nie przeszkadzają. Ba! W Corralejo, niemal w centrum, stoją dwa piękne kolosy! Na południu widzieliśmy całe, ogromne połacie wiatraków, które naginają aż miło. Nikomu nie wadzą, kury się niosą, a kozy octu nie dają tylko mleko jak na kozy przystało. U nas pewnie zaraz byłby protest 😉
Kiedy naszym oczom ukazuje się Lobos- wyspa w tle, wiemy, że jesteśmy niemal na miejscu. Na Lobos nie starczyło nam czasu, no kurde tydzień to nie tak dużo, a chcieliśmy też odpocząć 😉
Dojechaliśmy do końca. Ciekawe kto dotrwał? Oczywiście to wciąż nie koniec postów z tej serii. Dziś był zarys małej wycieczki. Jeszcze Wam tu pomarudzę o innych ciekawostkach, bo wierzę, że komuś przyda się garść informacji. To co? Czekacie na następny post?

Wywczas z Pudernicą- Fuerteventura (1)

By | Blog, Wywczas | 21 komentarzy
Zrobiło się już tak paskudnie, zimno i mokro, że zabieram Was na wycieczkę! Kilka osób upominało się o tekst o moich wrażeniach z pobytu na ostatnich wakacjach. Długo się wahałam, ale w sumie- taki post się przyda osobom, które wybierają się na Fuertę. W necie jest mało info na temat tej wyspy. Sama szukałam długo i wytrwale wszelkich informacji przed wyjazdem i powiem Wam, że znalazłam mało konkretnych tekstów. No to będzie konkretnie. I długo. I pewnie podzielę to na więcej postów, bo w jednym będzie ciężko. Za to postaram się Wam przekazać dużo przydatnych ciekawostek i wskazówek. Fotki będą różne- fajne kadry i zwykłe pstryki z telefonu.
Wycieczkę kupowałam w laście, bo (nie)stety nie jestem w stanie zaplanować wakacji pół roku wcześniej. Za to last minute to zawsze oszczędność. No i nie zawsze lecimy od razu. Ja miałam tydzień na spakowanie 😉 Wycieczkę kupowałam w biurze Travel&Holidays w Lublinie, na ulicy Kapucyńskiej 6. Biuro nie ma niestety strony internetowej, ale bardzo serdecznie polecam Wam to miejsce. Miła obsługa, nie wciskają nam kitu, nikt nie naciąga, świetnie pomagają w wyborze wakacji, hotelu zgodnie z naszymi preferencjami- zarówno pod względem finansowym, jak i pod względem naszych oczekiwań. Pani Eliza to anioł- załatwi parking na lotnisku, wszystko wytłumaczy. Z usług biura korzystałam nie pierwszy raz i za rok znowu tam pobiegnę. Wycieczka trafiła się z Itaki. Nigdy nie latam z jakiegoś biura- krzaka, które padnie po miesiącu. Itaka jest godna zaufania. Tylko nie słuchajcie tych wszystkich rezydentów, bo pierdolo od rzeczy. Raz byłam na spotkaniu z rezydentem i dałam sobie spokój- strata czasu. Jeszcze nigdy nie latałam na wczasy na własną rękę. Trochę dlatego, że nigdy nie zastanawiałam się nad faktem jak to wszystko samej zorganizować. A trochę z lenistwa- nie chce mi się wszystkiego samej załatwiać, dzwonić, mailować, rezerwować. Lubię zapłacić za wszystko i mieć w dupie organizacje. Jak się trafi na dobrą okazje- to nie wchodzi to wcale drożej. Może kiedyś mi się zechce. No matter. Lecimy.
Dolecieliśmy w nocy. Koło południa miałam taki obrazek za oknem. Chce się żyć. Czemu koło południa? Otóż pogoda na Fuerteventurze zaskakuje- rano bywa pochmurnie, ale w ciągu chwili chmury znikają i mamy ukrop. Słońce smali dość srogo. Wiaterek trochę pomaga. Ale…wrzesień to miesiąc kiedy wiatry są delikatniejsze, wysoka temperatura bardziej odczuwalna, a woda w oceanie najcieplejsza. Kolega radził mi wziąć kilka bluz na wieczór, bo kiedy nie ma słońca, wiatr potrafi być chłodny. Wzięłam i użyłam tylko raz. Jednak we wrześniu nie wieje tak strasznie jak w lipcu i sierpniu. Można goło nakurwiać makarenę w środku nocy.
Hotel, w którym zatrzymaliśmy się z Niemężem to Aloe Club w Corralejo KLIK. Mogę go śmiało polecić. Ludzie oczywiście zawsze się czegoś przyczepią, ale dla mnie hotelisko w dechę. Kiedy czytałam opinie przed wyjazdem, nie wiedziałam czy się śmiać czy płakać, ludziom przeszkadzała na przykład mrówka w salonie 😀 Czujecie to cebulactwo?! Mrówka! Ja pierdolę! Obejrzyjcie sobie polski film Last Minute 😀 Ogólnie to żarcie pyszne, codziennie inne lokalne przysmaki do skosztowania. Ja lubię jeść, więc dobre żarcie to u mnie podstawa. Obsługa sympatyczna. W recepcji Polka, którą oczywiście wypytałam o to jak tam się żyje, co z netem i podatkami…no wiecie- na wypadek, jakby trzeba było z kraju spierdalać, to lepiej wiedzieć;) W hotelu kompleks basenów, na fotce tylko “moja” połówka Aloe.
Hotel Aloe Club położony w dogodnej lokalizacji. 5 minut
spacerkiem do najbliższego centrum handlowego i niewiele więcej do centrum
miasta. Do najbliższej plaży 10 minut drogi. Mimo tych niewielkich odległości,
nie mam nic do zarzucenia, tym bardziej, że taksówki bardzo tanie, tańsze niż w
Polsce. Dojazd na ” plażę Wydmy” to koszt niecałych 5 euro.  Taniej niż u nas. Można poczuć się jak człowiek i bujać się taksami za grosze 😉 A serio- to jest to wygodna opcja. Ta łączka to początek słynnego Parqe Natural de las Dunas, czyli tak zwane wydmy 😉
Hotel bardzo duży, ale o niskiej zabudowie. Świetny kompleks
basenów. Minusem było tylko to, że woda w nich była chłodna, żeby nie
powiedzieć zimna. Byłam miło zaskoczona, ponieważ internet był nie tylko w
lobby, ale w całym hotelu. Co prawda FiFi karygodne, ale było w cenie, nie będę wybrzydzać.  Poza tym- suszarka była w łazience bez kaucji- jak
wspominano w katalogu. Co prawda nakurwiała na gorąco, ale była 😀 Apartament składał się z dużego salonu z aneksem, kącikiem kuchennym,łazienki z prysznicem i sypialni. Sprzątane regularnie. Wszystko git malina. Hotel ma 3,5 gwiazdki, ale porównując z np Grecją to tak jakby miał 4,5 gwiazdki. Polecam pokój 114 🙂 Wokół basenów- zadbane palmy i inne
egzotyczne rośliny i nagie ludzie :D. Bardzo ładnie zagospodarowana przestrzeń hotelowa. Świetna baza wypadowa. Samo Corralejo, to najlepsze miasto
na wyspie, sądząc po naszych podróżach po Fuerteventurze. Dużym
plusem jest fakt, że w hotelu można wynająć auto. Koszt to od około 40 euro za
dzień. Tyle samo co w wypożyczalniach w mieście- więc nie warto chodzić i
szukać, można to załatwić na miejscu. Świetne udogodnienie, z którego polecam
skorzystać. Kierowcy jeżdżą uważnie i kulturalnie. Wszyscy grzecznie zatrzymują
się przed przejściami dla pieszych. Bardzo bezpieczne miejsce! Bez auta na Fuercie ani rusz. My wzięliśmy autko na dwa dni i objechaliśmy niemal całą wyspę. Ale o wycieczkach, napisze Wam w innym poście, żeby nie mieszać. Grunt to nie kupować wycieczki z biura, z którego się leci, bo koszta są ze 2 razy wyższe, niż jak wypożyczymy auto sami.
Najlepsza reklama w historii Seata. Czy ktoś z mediów motoryzacyjnych mnie czyta? Chętnie podejmę się współpracy- Wy mnie na wczasy z moim Szanownym Szoferem Niemężem, dajecie autko, a ja Wam robię foty roku i nakurwiam tekst dziesięciolecia 😉 Benzyna w śmiesznej cenie- litr 95 niecałe euro, 98- niewiele powyżej euracza. Tak jak pisałam, autko braliśmy w hotelu od wypożyczalni Hertz, która siedzibę ma w centrum Corralejo. Ibiza nowa, 5 tysięcy kilometrów, wszystko sprawne, żadnych wieśniackich naklejek wypożyczalni- można brykać. Furę dostajemy z pełnym bakiem i z pełnym musimy oddać. Zrobiliśmy ponad 300 kilometrów, za wahę wyszło 20 euro-śmiech na sali. Do nowego auta lejemy 98, jasna sprawa. Trzeba zostawić kaucję, z karty- sto biedaeuro, w gotówce 200. Mamy pełen pakiet ubezpieczeń, bez kruczków, wszystko w cenie.
Zaskoczyła mnie ufność Pani z wypożyczalni. Kiedy pojechaliśmy odstawić auto, nie było miejsca parkingowego w pobliżu. Powiedziałam, że samochód zatankowany i cały, powiedziałam gdzie stoi. Myślałam, że ktoś pójdzie obczaić czy wszystko ok. Ale skąd! Pani wzięła tylko kluczyki i podziękowała. Kurwa, miałam ochotę jej powiedzieć, żeby tak nie ufała ludziom, a już szczególnie Polakom 😀 Nie chcę tu wiecie mądrzyć się, że polaki- cebulaki czy coś, ale ziarnko prawdy w tym jest. Znam mnóstwo osób, które by impezowały w furze, tłukły po najgorszych wertepach i kręciły wałki na paliwie…A propos paliwa! Mieliśmy niezłą zagwostkę na stacji paliw. UWAGA! Na większości stacji na wyspie, pierwszy i ostatni dystrybutor jest przedpłatowy. Nigdzie tego wcześniej nie widziałam, nikt o tym nie pisał. A na stacji zonk. Kurwa jak to działa. Głomb z Polandii jak nic 😉 No i co było robić. Zaczepiłam jakiegoś gościa, który tankował przed nami. Wyglądał na tutejszego, auto zakurzone- pomyślałam, że on zna sekret czemu waha nie leci. Pan okazał się Polakiem 🙂 Boże, my serio jesteśmy wszędzie. Gościu mieszka na Fuercie od lat, więc wypytałam go nie tylko o tankowanie. Jak to ja- od razu wywiad przeprowadzam 😉 Pozdrawiam Pana z włosami w kitce z ciemnej Corolli! Ponieważ nie byliśmy pewni ile benzyny wyjeździliśmy, podjechaliśmy pod dwójkę, żeby zatankować normalnie, bez przedpłaty 😉   No i co, co Pan powiedział? “Nie wracajcie kurwa do tej Polski- tu jest zajebiste życie!”. I teraz zaczęłam rozważać te słowa na poważnie…
Co widziałam, co jadłam, czego jeszcze się dowiedziałam i ile kosztuje piwo,a nie tylko paliwo- powiem Wam w kolejnych postach z cyklu Wywczas z Pudernicą 😀

W krainie piwem płynącej- Chmielaki 2015

By | Blog, Wywczas | 18 komentarzy

 

Witam Czytelniki! Wykluwam się powoli po weekendzie, wczoraj miałam leniwy rozruch, a dziś już pełna para. Moje miasto balowało cały weekend i dziś chcę Wam przybliżyć tę imprezę. Wszelkie informacje o Chmielakach znajdziecie na Wiki- KLIK, nie będę bez sensu przepisywać. Aktualnych zwycięzców piwnych i dziewczęcych znajdziecie na oficjalnej stronce- TUTAJ. Od siebie dodam, że Chmielaki to Ogólnopolskie Święto Chmielarzy i Piwowarów. W skrócie- przez trzy dni raczymy się oryginalnymi piwkami i się bawimy. No to wio- już Wam mówię co się działo 🙂

 

Zacznijmy od tego, że Chmielaki to nie tylko żłopanie browara po całym mieście, to także imprezy towarzyszące- Półmaraton Chmielakowy i Chmieloty. Półmaraton to wiadomo- maraton, tylko że na połowę dystansu. W tym roku odbyła się czwarta edycja, ponoć w środowisku chwalone wydarzenie. Nie wiem, nie biegam, chyba, że do lodówki po piwo. Fotek też nie ogarnęłam, bo jak półmaratończycy zasuwali to ja kimałam. Wiem tylko (tak na mieście mówią), że pierwsi na mecie byli panowie z Donbasu. Uwaga chamski suchar- biegli najszybciej, bo przestraszyli się wystrzałów na starcie. Chmieloty miałam okazję podziwiać niemal non stop, bo “lotnisko” mam za domem. Całe lato panowie mi po niebie latają, a w Chmielaki to już istny wysyp. Miałam okazję się bujać na skrzydle i bardzo Wam polecam ten rodzaj rozrywki.
Chmielaki startują zawsze w przedostatni weekend sierpnia. Kiedyś był to drugi weekend września, ale pogoda bywała kapryśna i impreza przeskoczyła w sezon letni. Trochę dziwna sprawa, żeby dożynki chmielowe odbywały się tak wcześnie, ale jeśli chodzi o aspekt organizacyjny, to lato jest lepszą porą na sączenie złotego trunku. W tym roku to już 45 Chmielaki, dotychczas nie ominęłam żadnych 😉 Jedziemy z fotkami począwszy od piątku.
Browar Jagiełło. Najbliższy mojego miasta browar o ciekawym asortymencie. Piwo Chmielak zwyciężyło w jednej z kategorii tegorocznego Konsumenckiego Konkursu Piw Chmielaki Krasnostawskie. Bardzo smaczne, pięknie pachnące chmielem rosnącym w moich okolicach, wspaniała goryczka. Polecam.
Asortyment Jagiełły jest szeroki. Moja Mama na przykład uwielbia Magnusa smakowego- jakieś czekolady, toffi i inne wynalazki. Dla mnie piwo ma być gorzkie 😉
Pierwszy dzień Chmielaków, piątek, zazwyczaj jest spokojny. Ludzie powoli napływają do naszego miasteczka. W tym roku pogoda była piękna, trochę chmurek, ciepło i z dnia na dzień cieplej i cieplej i upał strzelił w niedzielę 😉
Każdego dnia odbywają się też darmowe koncerty. W piątek na scenie gościł  Mesajah, a także Łona i Webber. Taki lajtowy koncert, miły dla ucha. Jak na piątek, to troszkę ludzi się naschodziło.
Drugi dzień był jeszcze cieplejszy, a moje zadupie pękało w szwach. Nie dość, że w Krasnymstawie mamy dobre piwo, to jeszcze i pannice dorodne. Poleciałam więc na wybory miss.
To jeszcze nie miss, ale nowe maskotki. Tak między nami mówiąc, to od dobrych 4 lat pisałam o moich ( uważam nie głupich ) pomysłach na imprezę. Jezuuu ile ja się opisałam. Powiedzmy, że ktoś mnie chyba czytał 😉 Organizacja Chmielaków w ostatnich latach była żenująca, widzę, że coś zaczyna się dziać w dobrym kierunku. Trzymam więc kciuki.
A teraz czas na dziewuszki.
Trzeba przyznać, że w tym roku dziewczyny były ładne i bardzo ładne, szkoda, że niektóre jakieś nierozgarnięte 😉 Moją faworytką była 5. Angelika Rudzka- wyglądała na sympatyczną, wyluzowaną, gadała jak człowiek. Wygrała jednak Oliwia Fijałkowska. Organizatorzy powinni postarać się o lepszych sponsorów, taka moja sugestia.
Podczas przerwy w wyborach jakiś człowiek oświadczył się dziewczynie. No gratulacje, chociaż dla mnie to jakaś dziwna moda z tymi publicznymi oświadczynami. Niemniej szczęścia.
Ludzi jak mrówków. Z imprezy pod Tyskim zrezygnowałam, szkoda mi było butów 😉 Ilość ludzi na centymetr kwadratowy zatrważająca. W międzyczasie na głównej scenie występował Liber i Natalia Szroeder. Miała być Sylwia Grzeszczak, ale ponoć stan błogosławiony, taka sytuacja. A może choroba Filipińska?
Niektórym Sylwia wisiała i powiewała, więc bawili się w Lepperiadę. Stówka za 2 minuty w zwisie. Niby łatwizna, szkoda tylko, że rurka na zwisy była za cienka i każdy Janusz spadał. A najszybciej spadali Janusze Fifa- Rafa Co To Nie Ja. Przez godzinę jeden gostek wygrał stówkę. Powiedzmy, że stówkę, bo skoro zapłacił za tą przyjemność 15 złotych, a dostał stówę, to na czysto zarobił 85 zeta. Ale niech tam. Zaczynam spawać rury na przyszły rok hehe 😀
Niedziela. Kolejny wysyp Januszy, Grażyn i innych obywateli.
Słońce dopiekło.
Ludzie dopisali. Chociaż pamiętam lata, w których było jeszcze więcej piwoszy.
Wieczorem zagrał Afromental. Trzeba przyznać, że chłopaki dali czadu. Nie jestem jakąś fanką zespołu, ale koncert dali świetny. Szkoda, że nie każdy umiał się bawić. Wielu ćwoków stało jak kołki. Cóż- ich strata.
Fanki piszczały jeszcze ze 2 godziny po koncercie. Ciekawe ile staników poleciało na scenę 😉
Podczas Chmielaków rozkłada się sporo ciekawych budek z różnościami. Chińszczyznę olewam, bo mam ją online hehe 😀 Ale te ręcznie robione cudeńka przyciągają wzrok. Sama nie kupuję, bo nie lubię gromadzić drobiazgów, ale chętnie oglądam. Uwielbiam zapach świeżo robionych rzeźb. Zapach drewna, miodu…ehhh…cudo! Do tego pachnące wyroby- chleb, wędliny, smalczyk, oscypki- zajadałam się aż mi uszy skakały.
Ale stop! Chmielaki to przede wszystkim piwo, piwko, piweczko! Nigdzie nie znajdziecie tyle rodzajów piw co tutaj. Dla mnie to Chmielaki powinny trwać tydzień, żebym mogła się rozsmakować. Marzą mi się też takie malutkie buteleczki- żeby móc spróbować więcej odmian złotego trunku. Lubię się delektować. Uwielbiam.
Polecam Piotrka z bagien i Chmielaka. To moi ulubieńcy na ten rok. Chociaż reszta tez całkiem spoko.
A tutaj dziewczęta zapraszają chłopców na okazjonalnego lodzika 😉
Chmielaki to także spotkania ze znajomymi i nieznajomymi. Uwielbiam pogawędki ze sprzedawcami, z nieznajomymi. Uwielbiam te dzikie tłumy i klimat. To na Chmielakch 10 lat temu poznałam Niemęża. No jak tu Chmielaków nie lubić? W tym roku poznałam osobiście jedną z blogerek- Candymonę i świetnie spędziłyśmy razem czas. Kto za rok pisze się na browarek ze mną?
Pozdrawiam Was Chmielakowo w moich oszołomskich okularach Marylkach i zapraszam za rok 🙂
I po Chmielakach 😉 Czyściciele spisali się na piątkę. Nie ma śladu po flaszkach. Trzeba też pochwalić uczestników, zauważyłam, że w tym roku dbali o porządek wokół siebie, a takie śmietniki pod drzewkiem to była rzadkość. A teraz właśnie zaczęło padać. Pierwszy deszcz od ponad miesiąca, więc i mocz z kątów się wypłucze hehe 😀
“Aby te piękne chwile zatrzymać w kadrze i w sercu…”- no to zatrzymałam. Reklama Toi Toia jak się patrzy 😀
Chyba Was nie zanudziłam. Trzasnęłam artykuł, że zaraz Newsweek zadzwoni hehe 😀 Mam nadzieję, że nadrobiłam moją nieobecność.  Jeszcze raz zapraszam za rok na 46. Chmielaki Krasnostawskie.

Słoneczne migawki

By | Blog, Wywczas | 25 komentarzy
Wspominałam już, że mniej mnie na blogu. Mniej mnie dlatego, że jestem włóczykijem. Kiedy widzę słońce na zewnątrz- ono nie pozwala mi siedzieć w domu. A kiedy gdzieś odpoczywam internety idą w odstawkę. Polecam. Żeby nie było, że porwali mnie kosmici czy coś, postanowiłam uruchomić słoneczne migawki, czyli małe spacery ze mną. Wprawdzie jakieś fotki wrzucam, w miarę na bieżąco, na mój Insta KLIK, ale wiem, że nie każdy tam zagląda. Dlatego dziś postaram się skisić wszystko, albo prawie wszystko, w poście z czerwcowymi przemieszczeniami po mapie. Z góry zaznaczam, że nie jestem jakimś wybitnym fotografem, więc proszę mi tu nie jechać, że ostrość, czy coś innego kiepskie, bo ja się na tym nie znam, ja po prostu lubię robić zdjęcia 😉 Dzisiejszy mix pochodzi wyłącznie z telefonu.

Jezioro Białe, Okuninka (klik)

Malowniczo położone jezioro, czyste i urokliwe. Miejsce kultu miejscowych blachar i ogierów w beemkach. Łańcuchy, fury, komóry, imprezownia. Prawie jak Ibiza. Gwar, wata cukrowa, lody przy plaży i lodziki na plaży (if u know what I mean). Do Kołobrzegu daleko? Białe zapewni Ci jeszcze lepsze atrakcje. Mielno niszczy każdego? No chyba kurwa w Okunince nie byłeś! Miasteczko, główna plaża i okolice to jedna wielka impreza 24 h na dobę. Jeśli jednak wolisz podziwiać kaczki, które spokojnie napierdalają po gładkiej tafli jeziora- zacumuj po przeciwnym, spokojnym brzegu. Okolice też piękne. Polecam.

Romanów, Muzeum Józefa Ignacego Kraszewskiego (klik)

Niewielka miejscowość malowniczo rozrzucona pośród sosnowych lasów. Romanów jest znany z tego, że pomieszkiwał tu Kraszewski- czaicie typa? Gość wydał najwięcej książek i wierszy w historii polskiej literatury! W Romanowie spędził dzieciństwo, a potem wbijał tu na wakacje. Podobno podczas tych wakacji siedział i sobie coś tam notował na swoim Apple, a tak ściślej rzecz ujmując to pod apple siedział i pisał, zakąszając jabłuszkiem z tego apple. Mi się wydaje, że on tu na rumiane dziewki przyjeżdżał, nie na rumiane jabłuszka, ale kto go tam wie? Piękny park i zadbane obejście są godne polecenia.

Śląsk, Katowice i okolice (klik)

Właściwie to byłam u przyjaciół w Chorzowie, ale te miasta tak płynnie przechodzą w siebie, że akurat zachowały się fotki z Katowic. Już sama podróż pokazuje jaka ta nasza wymęczona Polska piękna. Ale Śląsk też jest piękny! Jeśli ktoś Wam powie, że tam jest szaro, buro i ponuro, wszędzie hałdy, bród, smród i ubóstwo- strzelcie mu w ryj. Mi się podobało. Widziałam ufo, widziałam chorzowską żyrafę, Silesię zaliczyłam, kilka innych ciekawych miejsc widziałam. Ubolewam tylko, że nie zdążyłam odwiedzić Nikiszowca i obfocić cudownych modernistycznych kamienic, ale jeszcze będzie okazja. Wrócę i napiszę więcej.

Nie ma jak u Mamy 😉

Rodzinę też trzeba odwiedzić, prawda? A musicie wiedzieć, że pochodzę z przekurwamalowniczej wioseczki. Jestem ze wsi i jestem z tego dumna! Nie muszę zapieprzać pod Monte Cassino, żeby podziwiać najpiękniejsze maki na świecie. Wystarczy skoczyć do mojej wioseczki 🙂 Taka ciekawostka, na ostatniej fotce macie dziewannę. Z dziewanny ponoć można wywróżyć jaka czeka nas zima. Śmiejcie się, albo i nie, ale coś w tym jest. Badam dziewannę od kilku lat i prognoza się sprawdza. W tym roku nie ma wysypu kwiatów, ale kwitnie regularnie, kwiaty są rozmieszczone w równych odstępach- dziewanna zwiastuje nam więc zimę z regularnymi opadami śniegu, ale nie będą one jakoś mocno intensywne. No zobaczymy dziewanno 😉
Na koniec fotka z parapetówki mojej koleżanki, którą oblewałyśmy w sympatycznym, babskim gronie.
Mam nadzieję, że podobał Wam się mój pierwszy post z regularnej- nieregularnej serii słonecznych migawek. A teraz sio od komputerów i internetów- cieszcie się latem 🙂

Nawiedzony (?) dom w Izbicy

By | Wywczas | 31 komentarzy
Po ostatnim wpisie na temat moich zainteresowań (KLIK), a także dziwnych zjawiskach, których doświadczyłam, otrzymałam prośby o poruszenie tematu pewnego miejsca. Miejsca, które doskonale znam. Miejsca, o którym ludzie szepczą w całej Polsce, a ja mam je tuż za miedzą…
Postanowiłam, że nie będzie to kolejny artykuł na ten temat, w którym to ludzie prześcigają się w domysłach. O “nawiedzonym domu z Izbicy” możecie poczytać w wielu miejscach- prasa, internet, a jakiś czas temu, dom “gościł” ekipę z “Nie do wiary”. Nie brakuje tu też “łowców duchów”, których straszy chyba jedynie…policja. Możemy poczytać o różnych, mrożących krew w żyłach wydarzeniach, jakie rzekomo dzieją się w domu. Ale ile z nich to prawda? No właśnie. Może redaktorem z Newsweeka nie jestem, ale postanowiłam podejść do sprawy profesjonalnie i porozmawiałam z… rodziną, do której dom należy. Tak, tak…ani Fakt, ani Tygodnik Zamojski, ani żaden inny pseudo redaktor innej medialnej papki, nie miał na tyle oleju w głowie by zapytać o dom osoby bezpośrednio związane z historią. Dziwne. Lepiej wałkować głupoty, które wypisują nawiedzeni na forach internetowych. Łatwiej, prawda?
Dlatego zebrałam wszystko do kupy, zrobiłam fotki- za zgodą właściciela (sic! inni nie pytają) i dziś spróbuję opowiedzieć Wam historię. Prawdziwą historię. Na wstępie wyjaśnię jakie jest moje stanowisko w sprawie zjawisk nadprzyrodzonych. Otóż wierzę, że istnieją, że ludzki umysł nie jest w stanie pojąć wszystkiego, co dzieje się wokół nas. Nie wierzę natomiast we wszystkie głupoty, które ludzie opowiadają. Na początku staram się wytłumaczyć racjonalnie dane zjawisko, a dopiero po wykluczeniu wszelkich logicznych argumentów, zaczynam analizować wszelkie anomalie.
Najpierw wymienię historie, bajki i fakty, o których ludzie plotkują.
  1. Krew cieknąca ze ścian.
  2. Płacz dziecka dobiegający z domu.
  3. Dudniące szyby, jakby ktoś walił w nie pięścią, dziwne dźwięki.
  4. Święte obrazki w oknach, które mają odganiać duchy.
  5. Nikt nie chce kupić nawiedzonego domu.
  6. Jeśli pojawi się jakiś kupiec, ginie w niewyjaśnionych okolicznościach np. w wypadku drogowym.
  7. Samoistnie poruszające się przedmioty
  8. Anomalie temperaturowe.
  9. Zjawa w oknie.
  10. Pojawiające się i znikające w krótkim czasie firanki, przemieszczanie obrazów na oknach.
  11. Okoliczni mieszkańcy potwierdzają dziwne historie związane z domem.
  12. Dom stoi w miejscu kaźni Żydów, na cmentarzu.

A teraz małe wyjaśnienia.

  1. Nigdy, z żadnej ściany nie ciekła żadna krew, ani nawet farba. Ewentualnie ktoś mógł chlapnąć po ścianie ketchupem. Nie zdarza Wam się? Bo mi tak.
  2. Płacz dziecka…niby w fundamentach zostało zamurowane dziecko, ponoć 4 letni chłopczyk. Druga wersja jest taka, że matka zamordowała trójkę dzieci, których płacz słychać do dziś. Najciekawsze jest to, że z tą trójką “zamordowanych” dzieci chodziłam do szkoły. Cała trójka była i jest jak najbardziej żywa i życzę im stu lat w zdrowiu. W okolicach mieszkam od lat, myślicie, że gdyby ktoś zamordował dzieci nie byłoby o tym głośno? No raczej- wioski trzeszczałyby od plotek. A o morderstwach w studniach, domu, fundamentach dowiedziałam się z internetu.
  3. Szyby…no cóż coś mogło stukać. Niezamieszkały dom ma swoje odgłosy i to jest fakt. Czy takie odgłosy to niezaprzeczalny dowód na duchy w środku? A przeciągi? A konstrukcja domu? A fakt, że mogło w środku zamieszkać jakieś zwierze? Choćby łasica.
  4. Święte obrazki stały jeszcze do niedawna. Od pewnego czasu już ich nie ma. Właściciel wymienił okna, stara się dbać o dom, tak jak jest to możliwe, mimo, że od lat nie mieszka w Polsce. Obrazki wcale nie miały służyć straszeniu duchów. Według starych praktyk święty obrazek w oknie miał za zadanie odganiać “zło”. “Zło” nie znaczy duch, a na przykład burze, tak by pioruny nie uderzyły w dom. W tym celu ustawiano też zapalone gromnice, ale skoro ktoś na stałe nie mieszka w domu, to logiczne, że nikt nie będzie stawiał w oknie zapalonej świecy. Stały więc obrazy. Żadne czary.
  5. Zacznijmy od tego, że dom NIGDY nie był (i prawdopodobnie nie będzie) na sprzedaż. Mimo, że w internecie krążą plotki, że rzekomo dom miał być wystawiony za 6 tysięcy złotych, ale chętnych nie było. B z d u r y.
  6. Potencjalni kupcy byli, ale dom nie był na sprzedaż. W związku z tym nikt nie ucierpiał. Ja o niczym takim nie słyszałam.
  7. Nic nie latało po domu. Chyba, że weźmiemy pod uwagę poruszające się od przeciągu firanki.
  8. U mnie w piwnicy jest chłodno, na parterze ciepło, na poddaszu gorąco, na strychu upalnie. Takie same zjawiska możemy zaobserwować w “nawiedzonym domu” i w milionach innych mieszkań.
  9. Cóż zjaw tam nigdy nie widziałam, a dom mijałam setki, a nawet tysiące razy. Być może ktoś widział właściciela, lub jego rodzinę? A może nocni “łowcy duchów”? To możliwe.
  10. Tutaj też, tak jak w punkcie wyżej. Serio- to nie są żadne czary.
  11. Otóż kiedy gromadziłam materiały do postu, przeprowadziłam kilkanaście rozmów z mieszkańcami. Żaden nie potwierdza historyjek. Jedynie co mówią mieszkańcy to, że coś tam widzieli w telewizji, ktoś coś mówił, gdzieś w internecie było napisane…Osobiście nic o zjawach nie wiedzą. Zaskakujące, że w Szczecinie trąbią o morderstwach i duchach, a najbliżsi sąsiedzi robią wielkie oczy, kiedy im o tym mówię.
  12. Kirkut, czyli cmentarz żydowski znajduje się w odległości 400 metrów od domu. Sprawdzałam co do metra. To prawda, że Izbica ma bogatą i tragiczną historię, ale w miejscu gdzie stoi dom, przed wojną, podczas wojny i po niej były zwykłe pola. Być może ktoś zginął w bliskich okolicach, ale sąsiedzi nie mają duchów mimo, że mieszkają metr od tego domu. Zresztą- cały nasz kraj, brzydko mówiąc, na trupach stoi.
To jest naprawdę ogromny skrót. Historie mnożą się jak grzyby po deszczu. Każda kolejna ciekawsza i mroczniejsza od poprzedniej i coraz bardziej nieprawdziwa.
Dom jak dom, prawda? Typowy budynek z lat 70 i 80. Plotki zaskakująco szybko krążą. Ktoś powiedział, że dom jest nawiedzony i tak zostało, co było na rękę właścicielowi, bo nikt domem się nie interesował, kiedy z rodziną przeprowadził się do Niemiec. Niestety plotka zaczęła żyć własnym życiem i zamiast złomiarzy pojawili się łowcy duchów.  Kiedyś mój kolega pomagał przy remoncie ganku, zapytałam go czy działo się coś niezwykłego. Powiedział, że z dziwnych rzeczy to flaszka skończyła się zaskakująco szybko i nie było komu iść po drugą. Bywa. Okolice znam jak własną kieszeń, nie raz i nie dwa wagarowało się w pobliżu, chociaż lepszym miejscem był, nigdy nie wykończony, ośrodek zdrowia 😉 Właściciel przynajmniej raz w roku przyjeżdża i robi porządki. Wymienił okna, dom nie jest “zapuszczony”.  Ale w każdej bajce jest ziarno prawdy…
Rozmawiałam z A.- synem właściciela. Nie chciałam poruszać tematów rodzinnych, nie jestem pismakiem z Faktu, więc nie liczcie na bujdy i ckliwe historie. Usłyszałam, że “pewne dziwne rzeczy się tam działy… jednak nie wyglądało to jak w horrorach ;p. Czy na żyłach wodnych – nie wiem, prawdopodobnie jego (…) chcieli bardzo, żeby ten dom był wykończony i im więcej go “wykańczano” tym mniej dziwnych rzeczy, się działo, wiec trudno mi stwierdzić jednoznacznie.(…)ja jeszcze pod uwagę bym wziął, fakt, że w momencie kiedy dom był niewykończony, mogła w grę wchodzić fizyka, (ciąg powietrza w pomieszczeniach nieszczelnych) ale były też przypadki, że mimo iż na zewnątrz nie było wiatru to na strychu (bo mieliśmy takie rury cienkie jak to do połączenia kaloryferów się montuje) i one strasznie waliły o siebie, a jak się weszło na strych to przestały… więc nie wiem….ale właśnie z czasem jak się dom więcej wykańczało takich dziwnych rzeczy było mniej … więc mogło to mieć związek z tym co na początku napisałem, nigdy nie czytałem historyjek o tym domu ani w gazecie, ani nigdzie… jak człowiek nie wie to sobie sam coś wyobrazi ;p a co do krwi i dzieci topionych to trochę przesada hehe ;D (…) hehe z tymi dziwacznymi historiami od ludzi z drugiego końca polski jest dosłownie jak z głuchym telefonem z dzieciństwa im więcej ludzi (im dłuższy) tym zabawniejsze są efekty końcowe ;d”
“(…) Właśnie pytając sie siostry też mi wspomniała, że będąc młodzi mogliśmy sobie dużo rzeczy “wkręcać”. Chociaż na początku, właśnie jak dom był mniej wykończony, to były to zjawiska bardziej nasilone w stylu stukanie rur o siebie ( były to rury ok. 2 calowe do obiegu ogrzewania cieplnego luźno ułożone na drewnianych belkach ) na dole jak kiedyś były drzwi takie mocne dębowe wejściowe, nocą było słychać głośne walenie jak gdyby ktoś nimi trzaskał w długich odstępach czasowych, nawet przez kilka godzin. Normalnie dało je się lekko zamknąć, bez problemu i mocnego zatrzaskiwania (jak to bywa w starych konstrukcjach) to były takie typowe zjawiska, też zakładano, że może być żyła wodna pod tym budynkiem, ale nie zbadano tego dotychczas. Z czasem im więcej się budynek wykańczało, tym mniej takich zjawisk. (…) “
“Jakoś nigdy nie wspominałem tych dziwnych historii, ani nigdzie nikt nie zapisywał ich, więc więcej nie pamiętam, a rozpamiętywać nie mam ochoty ;p Mogę dodać, że jak we trójkę tam z rodzicami przebywaliśmy, w tym domu , to czasem sami próbowaliśmy przeprowadzać śledztwa na własną rękę, takie eksperymenty ;p więc były to też takie momenty grozy przygodowe :P”

Emotikon smile ” (…) no więc o strasznym domu to tyle, a jak ludzie gadają głupoty- niech gadają (…). Ja nikomu z moich nowo poznanych kolegów, przyjaciół nigdy nie mówiłem w jakim domu mieszkałem. Tez nie interesuję się tym, co ludzie o tym mówią, może jakby mieli mniej czasu, to nie mieli by tyle czasu na plotkowanie. tyczy się to każdej dziedziny, nie tylko tej konkretnej sytuacji. Emotikon smile Ale ogólnie ludzie myślę boją się takich opuszczonych domów i myślę, ze być może też z tego taka historia, chociaż tam trochę dalej, tez jest opuszczony dom i takich rzeczy nie gadają, to nie wiem.”

Emotikon smile no więc o strasznym domu to tyle a jak ludzie gadają głupoty niech gadają lepiej dla nas może hotel się tam otworzy z ciekawą historyjką i pod intrygującą nazwą więc jak ludzie tak opowiadają niech mówią. Ja nikomu z moich nowopoznanych kolegów, przyjaciół nigdy nie mowiłem w jakim domu mieszkałem. tez nie interesuję się tym co ludzie o tym mówią, może jakby mieli mniej czasu to nie mieli by tyle czasu na plotkowanie. tyczy sie to w każdej dziedzinie, nie tylko tej konkretnej sytuacji. Emotikon smi

I jak mogę podsumować tę całą historię? Ciężko zrobić to w kilku słowach. Większość opowieści, o których słyszeliście, czytaliście lub przeczytacie, to bujda na kółkach. Myślę, że A. świetnie i trafnie to podsumował. Jeśli chodzi o zjawiska nadprzyrodzone w tym miejscu, być może jest coś na rzeczy, ale nikt nigdy tego nie badał. A pismaki z gazet i bajkopisarze z TVN poszli na łatwiznę i powtarzali plotki. Dziennikarstwo na najwyższym poziomie… doprawdy. Nikt niczego nigdy tu nie badał, ale mam nadzieję, że pojawi się jakiś uczciwy “badacz”, który nie będzie miał na uwadze tzw. fejmu, a wyjaśnienie zjawisk, których jednoznacznie nie może wyjaśnić zwykły zjadacz chleba.  Może jakiś radiesteta? Ale nie żaden magik, czy opłacony Kossakowski, tylko osoba wiarygodna. Na to liczę.