Albo sylwester. Jak za komuny nie było tych fajerwerków i nagle przełom. Wszystko już było, bo komuny nie było. Za komuny było lepiej, ale fajerwerków nie było. Potem ten rozbryzg nowoczesności! Szliśmy na targ żeby kupić zimne ognie dla babki, bo ona się bała tego co huczy. Bo zaraz było o panie, jak we wojnę. Szczylajo, huczo, strach i pyk, chowała się do szafy. Zupełnie jak podczas burzy. Ta sama historia. Więc babce, to tylko zimne ognie. Groszowa sprawa. Ale na resztę ekwipunku, to stary przeznaczał kilka milionów. Z pół pensji. Bo sylwester jest raz w roku. Nie było żałowania. Nigdy na wódkę i rozrywkę. Mogło mleka nie być w lodówce, ale wódka dla gości zawsze była. I fajerwerki w sylwestra. Oczywiście po komunie, bo za komuny, to było lepiej, ale fajerwerków nie było.
Braliśmy od ruskich te największe. Takie, co jak jebnie, to u Mareckich na raz ocieli się jałówka. Żadnego ciągnięcia za kopyta, żadnego weteryniarza, jak jebniem, to aż się sąsiadowi dach podniesie. Niech wie, że nas stać. Bo stać. Najwyżej w styczniu będzie chleb z masłem, ale tego sąsiad nie będzie widział. Kilka kostek z najmocniejszymi pociskami, najdroższych, a za resztę jakieś popierdułki dla dzieciaków. Rakiety do wsadzenia w butelkę po Sowieckoje Igristoje. Braliśmy to wszystko na sanki i do domu.
Sylwester, jak to sylwester. Matka w miejsce pajęczyn, które zjedliśmy przed świętami, rozciągała serpentyny, które trzymała w pudełku po NRDowskim tosterze. Co roku te same. Zmieniane jak poprzednie już wyblakły. Potem od rana kręciła fochy i sałatkę sylwestrową. Taką samą jak świąteczną, tylko na sylwestra. Warzywną. Co chwilę krzyczała do wszystkich, że daj to, daj tamto, że ona pierdoli takie świętowanie i ją nogi w dupie bolą, i będzie wyglądać jak kocmołuch, bo z niczym nie zdąży. Ojciec zawsze umiał udawać zajętego. A to światełka naprawia, bo coś na choince nie łączy, a to pilnie musi iść do garażu, a to coś znowu. Nam pozostało słuchać pośpiechu matki. A jej pośpiech był wyjątkowo głośny. Koniec końców i tak przed 18 stół uginał się od jedzenia. Stary po wizytach w garażu chodził jakiś weselszy, choć twierdził, że wino jeszcze się nie wyklarowało i będzie na wiosnę. Babka jak zwykle milczała, a zimne ognie spadały jej na dywan wytapiając mityczne znaki. My siedzieliśmy w kącie i czekaliśmy na pierdolnięcie.
Impreza. Koleżanka matki w dziesięcioletnich cekinach, co roku zadawała szyku, a matka do Wielkanocy kurwiała wymiatając te świecidełka ze wszystkich kątów. Mąż koleżanki, Tadziu, kolega starego, przychodził jakby ze starym w jednym garażu kontrolowali niedoszłe wino. Zaczynała się biesiada. Kiedyś przy magnetofonie szpulowym, w rytm szlagierów muzyki biesiadnej. Teraz, nowocześnie. Disco polo z telewizora przeplatane najnowszą częścią filmu o Rambo. Stary już ryj czerwony. Bo Rambo to siamto, on ma lepszy sierpowy i demonstruje z Tadziem muskulaturę zaginioną na początku lat 80-tych. Tadzio polewa. Matka już zrzuciła lisy, bo jakoś ciepło się zrobiło. Lis jakby był trochę nowszy, to by ożył i spierdalał widząc ten zew wolności, powiew zachodu, te czasy bez ̶k̶u̶l̶t̶u̶r̶y̶ komuny. Impreza się rozkręca. Są tańce. My dalej w kącie czekamy na pierdolnięcie. Babka po cichu. Tadziu pierdolnął na plecy. Nie na takie pierdolnięcie czekamy. Za chwilę północ. Tadziu gęba w sałatce sylwestrowej. Cekiny walają się już nawet w kiblu. Matka podeptała lisa. Stary leje w palmę babki stojącą w rogu dużego pokoju. Babka wypaliła już całą historię obcej cywilizacji na dywanie. Odliczanie razem z zegarem w telewizyjnym studiu.
Lecimy na dwór. Na pole. Na zewnątrz. Igristoje stawia opór. Sąsiedzi też wypełzli. Północ! Polewamy się szampanem, choć w Zakopanem nikt z nas nigdy nie był. Stary leży w śniegu. Próbuje odpalić największą, najdroższą kostkę. Jakoś się udało. Jebło! Z domu słychać jak babka chowa się do szafy. Pierdolnięcie takie, że kury w kurniku drążki obesrały. Jeden kot już siedzi na drzewie i drze mordę. Drugi schował się w szopie. Psy wyją na całą wieś. Jak zabawa, to zabawa! Tadziu odpala kolejne atomy! Kury aż rozrywa w tym kurniku. Sraka i radość w całej wsi! Babka drze się z szafy. Kury pękły, szampan pękł, dzieciarnia dostała pustą flaszkę na rakiety. Wkładamy, odpalamy, trajektoria lotu widocznie zaburzona. Pierwsza z rakiet łupnęła w szopę. Kot z palącym ogonem! To dopiero sylwester! Tak żeśmy się śmieli, że zapomnieliśmy o reszcie rakiet. A kot, jak nienormalny! Z tym ogonem do stodoły Mareckich. Jak się słoma nie zajmie! Jak nie pierdolnie! Jak dachu nie podniesie! Co to się działo!
To był dopiero sylwester! Straż pożarna do 8 rano dogaszała zgliszcza! Kiedyś ludzie umieli się bawić!