Albo święta. Choinkę to się jeszcze we wrześniu podczas grzybobrania wybierało. Stary smardze zbierał, choć kusiły go sromotniki dla babki. Zazwyczaj padało na średniej wielkości drzewko, takie na skraju lasu, żeby szybko do chałupy czmychnąć. Przed samymi świętami siekierka za pazuchę, sanki i w drogę pod osłoną nocy. Nie raz, nie dwa, leśniczy psem poszczuł, ale zawsze choinka w domu była. Pachniała jak trofeum, darmowa, z lasów państwowych, jak trza. Czasami tylko trzeba było krążyć po polu żeby ślady na śniegu prosto do nas nie prowadziły. Choinkę ubierało się aż w wigilię, a nie jak teraz razem z pierwszym płomieniem znicza na cmentarzu.
Tydzień wcześniej atmosfera świąt wisiała w powietrzu tak gęsto, że kroiliśmy ją nożem i próbowaliśmy masłem smarować. Za każdym razem jak zbliżaliśmy do ust kromkę tej atmosfery, to matka zza ściany krzyczała, że zostawcie, to kurwa na święta. Chodziliśmy głodni i napawaliśmy się zapachem kiszonej kapusty, która wierciła w nozdrzach prawie jak suszone sromotniki dla babki. Więc jednak stary miał we wrześniu zapasowe wiaderko na osobne zbiory. Stara to całkiem była odjechana na punkcie idealnych świąt. Raz do roku wielkie sprzątanie. Z kuchennych szafek aż wióry leciały, szorowanie, przestawianie. Ta zastawa, co starzy na ślub dostali, corocznie zmieniała swoje miejsce o 3 milimetry, chociaż od 20 lat nikt z niej jeszcze nie zdążył zasmakować jedzenia. Matka tarła szmatą każdy kwiatek na talerzu, tą samą szmatą, co chwilę wcześniej zbierała pajęczyny po kątach. Jak ktoś miał czelność zwrócić uwagę, to skakała z mordą, że chuja się znamy i penicylina, i to dlatego jeszcze nie umarliśmy, chociaż stary nie raz wiaderka z kampanii wrześniowej pomylił. Potem te kryształy w pokoju tarła, że aż się gładkie robiły, a my czyściliśmy starymi majtkami kamionkowe rybki, co stały na telewizorze. Raz w roku to i pościel wypadało uprać. Schło to na sznurkach, w tym mrozie, na kość i potem spaliśmy w tych kościach aż odtajało. Jak ktoś protestował, to matka kazała żryć pajęczyny, bo penicylina, i tylko dzięki temu żyjemy i dlatego częściej to niezdrowo sprzątać.
Żarliśmy te pajęczyny, bo reszta to była na święta i nie rusz kurwa, bo 12 potraw musi być. Babka, to z roku na rok coraz mniej mówiła na to co się odpierdala, a stary tylko się cieszył i do pieca dokładał żeby grzyby szybciej schły. Babka w ogóle mało mówiła. Dziadek dużo gadał. Pamiętam go wyśmienicie. Opowiadał, że tradycja ginie. To stary zgodnie z tradycją wystawił go na mróz, bo taka kiedyś była tradycja, że starych, schorowanych, wystawiało się za próg, żeby nie było nieroba do karmienia. To dostał tradycję. Babka z tradycji, to tylko bigos dostawała co roku, taki specjalny. Z grzybkami z kampanii wrześniowej. I milkła nie wiedzieć czemu, ale o tradycji nie pierdoliła głupot. W domu ten okres przedświąteczny był spokojny. Matka nie spała, tylko z tą szmatą w prawo i w lewo jakby szatan w nią wstąpił. Stary tylko przy piecu grzybów pilnował. A my jedliśmy pajęczyny, bo za smarowanie atmosfery masłem matka zaraz ryja piłowała. Czujna jak czajka na łące. A babka milczała zgodnie z tradycją.
I w końcu te święta. Pajęczyn już nie było, bośmy wszystkie z głodu wyjedli. Dom lśnił. Szmata matki leżała przy progu żeby było czym kolędników przegonić. 12 potraw na stole. Bigos dla nas. Bigos dla babki. Opłatek. Opłatek się liczy? Stary mówi, że potrawa jest potrawa i chuj, i że się liczy, bo czemu by nie. Zaraz, jak już się ojciec o opłatek wykłócił, to wyciągał resztę swoich potraw. Nalewka dla matki i ciotki. Bimber dla siebie i wuja Ryśka. Na zakąskę spirytus, wino swojskie, wódka żytnia i podpiwek. Już 9 potraw. Placek z makiem dziesiąty i dwa rodzaje śledzi. Tradycja jest. 12 potraw jest.
Przychodziła zawsze taka ciotka do nas. Od progu się witała, jeszcze futra z nutrii nie zdjęła, a już trzy razy nas wycałowała. Zawsze trzy razy, zgodnie ze staropolską tradycją. Wuj Rysiek też zawsze wycałował i żartem sypnął takim, że grzyby i bez pieca schły. I się zaczynało. Że jedz, jedz, bo się zmarnuje, a po pomarańcze to ciocia 5 godzin stała, a dokładeczkę może, a teraz na drugą nóżkę, a może barszczyku, a nie barszczyku nie ma, to może bimberku poleję, no to chlup. Aleś wyrósł, a masz Ty jaką dziewczynę? A może chociaż chłopaka hłe hłe, wuj jak zawsze w formie, szkoda tylko, że ciotce formy nie zalał i sąsiad musiał pomagać. I już z ryjem wuj, że jak śmiesz gówniarzu, że dzieci i ryby głosu nie mają, że jak tak, to my się powoli zbieramy, że nic tu po nas. Stary kolejną flaszką zawsze sytuację wyratował. A potem odwieczne pytanie, że kto idzie na pasterkę, bo raz w roku trzeba się w kościele pokazać. Najebana, ale dama, ciotka pierwsza hyc do nutrii i już w gotowości.
Do kościoła, po skrzypiącym śniegu, można było iść kierując się zapachem oparów z żytniej. Otwierając drzwi do świątyni można było się najebać jednym wdechem. Jak już przekroczyło się zarzygany próg jakoś szło. Ksiądz sztywny, za to organista rozluźniony. Nie raz, nie dwa z chóru się po schodach stoczył. Co roku ta sama śpiewka. W tym roku, to i pasterka mu nie była potrzebna, jak na ślubie u Juścickiego zaśpiewał „Dobry Jezu, a nasz Panie, daj mu wieczne spoczywanie”, to proboszcz chciał go wywalić, ale Juścicki jeszcze podziękował za ostrzeżenie. Ślubu nie było, ale impreza udana. Pół wsi sztywniutko. I tak stoimy w tym kościele. Zimno jak jasny chuj. Od środka grzeje. W koło takie opary, że jak ksiądz odpalił kadzidło, to na pół wsi pierdolnęło. I pasterka i Sylwester w jednym. Psy na wsi – zawał. Karpie się potopiły. Krowy przestały się nieść, a kury zaczęły doić się octem. I tak było. Takie to były święta. Nie to co teraz…