Monthly Archives

luty 2020

Tryptyk świąteczny. Albo sylwester.

By | Blog, Kocopoły | No Comments
źródło: Pixabay

Albo sylwester. Jak za komuny nie było tych fajerwerków i nagle przełom. Wszystko już było, bo komuny nie było. Za komuny było lepiej, ale fajerwerków nie było. Potem ten rozbryzg nowoczesności! Szliśmy na targ żeby kupić zimne ognie dla babki, bo ona się bała tego co huczy. Bo zaraz było o panie, jak we wojnę. Szczylajo, huczo, strach i pyk, chowała się do szafy. Zupełnie jak podczas burzy. Ta sama historia. Więc babce, to tylko zimne ognie. Groszowa sprawa. Ale na resztę ekwipunku, to stary przeznaczał kilka milionów. Z pół pensji. Bo sylwester jest raz w roku. Nie było żałowania. Nigdy na wódkę i rozrywkę. Mogło mleka nie być w lodówce, ale wódka dla gości zawsze była. I fajerwerki w sylwestra. Oczywiście po komunie, bo za komuny, to było lepiej, ale fajerwerków nie było.

Braliśmy od ruskich te największe. Takie, co jak jebnie, to u Mareckich na raz ocieli się jałówka. Żadnego ciągnięcia za kopyta, żadnego weteryniarza, jak jebniem, to aż się sąsiadowi dach podniesie. Niech wie, że nas stać. Bo stać. Najwyżej w styczniu będzie chleb z masłem, ale tego sąsiad nie będzie widział. Kilka kostek z najmocniejszymi pociskami, najdroższych, a za resztę jakieś popierdułki dla dzieciaków. Rakiety do wsadzenia w butelkę po Sowieckoje Igristoje. Braliśmy to wszystko na sanki i do domu.

Sylwester, jak to sylwester. Matka w miejsce pajęczyn, które zjedliśmy przed świętami, rozciągała serpentyny, które trzymała w pudełku po NRDowskim tosterze. Co roku te same. Zmieniane jak poprzednie już wyblakły. Potem od rana kręciła fochy i sałatkę sylwestrową. Taką samą jak świąteczną, tylko na sylwestra. Warzywną. Co chwilę krzyczała do wszystkich, że daj to, daj tamto, że ona pierdoli takie świętowanie i ją nogi w dupie bolą, i będzie wyglądać jak kocmołuch, bo z niczym nie zdąży. Ojciec zawsze umiał udawać zajętego. A to światełka naprawia, bo coś na choince nie łączy, a to pilnie musi iść do garażu, a to coś znowu. Nam pozostało słuchać pośpiechu matki. A jej pośpiech był wyjątkowo głośny. Koniec końców i tak przed 18 stół uginał się od jedzenia. Stary po wizytach w garażu chodził jakiś weselszy, choć twierdził, że wino jeszcze się nie wyklarowało i będzie na wiosnę. Babka jak zwykle milczała, a zimne ognie spadały jej na dywan wytapiając mityczne znaki. My siedzieliśmy w kącie i czekaliśmy na pierdolnięcie.

Impreza. Koleżanka matki w dziesięcioletnich cekinach, co roku zadawała szyku, a matka do Wielkanocy kurwiała wymiatając te świecidełka ze wszystkich kątów. Mąż koleżanki, Tadziu, kolega starego, przychodził jakby ze starym w jednym garażu kontrolowali niedoszłe wino. Zaczynała się biesiada. Kiedyś przy magnetofonie szpulowym, w rytm szlagierów muzyki biesiadnej. Teraz, nowocześnie. Disco polo z telewizora przeplatane najnowszą częścią filmu o Rambo. Stary już ryj czerwony. Bo Rambo to siamto, on ma lepszy sierpowy i demonstruje z Tadziem muskulaturę zaginioną na początku lat 80-tych. Tadzio polewa. Matka już zrzuciła lisy, bo jakoś ciepło się zrobiło. Lis jakby był trochę nowszy, to by ożył i spierdalał widząc ten zew wolności, powiew zachodu, te czasy bez ̶k̶u̶l̶t̶u̶r̶y̶ komuny. Impreza się rozkręca. Są tańce. My dalej w kącie czekamy na pierdolnięcie. Babka po cichu. Tadziu pierdolnął na plecy. Nie na takie pierdolnięcie czekamy. Za chwilę północ. Tadziu gęba w sałatce sylwestrowej. Cekiny walają się już nawet w kiblu. Matka podeptała lisa. Stary leje w palmę babki stojącą w rogu dużego pokoju. Babka wypaliła już całą historię obcej cywilizacji na dywanie. Odliczanie razem z zegarem w telewizyjnym studiu.

Lecimy na dwór. Na pole. Na zewnątrz. Igristoje stawia opór. Sąsiedzi też wypełzli. Północ! Polewamy się szampanem, choć w Zakopanem nikt z nas nigdy nie był. Stary leży w śniegu. Próbuje odpalić największą, najdroższą kostkę. Jakoś się udało. Jebło! Z domu słychać jak babka chowa się do szafy. Pierdolnięcie takie, że kury w kurniku drążki obesrały. Jeden kot już siedzi na drzewie i drze mordę. Drugi schował się w szopie. Psy wyją na całą wieś. Jak zabawa, to zabawa! Tadziu odpala kolejne atomy! Kury aż rozrywa w tym kurniku. Sraka i radość w całej wsi! Babka drze się z szafy. Kury pękły, szampan pękł, dzieciarnia dostała pustą flaszkę na rakiety. Wkładamy, odpalamy, trajektoria lotu widocznie zaburzona. Pierwsza z rakiet łupnęła w szopę. Kot z palącym ogonem! To dopiero sylwester! Tak żeśmy się śmieli, że zapomnieliśmy o reszcie rakiet. A kot, jak nienormalny! Z tym ogonem do stodoły Mareckich. Jak się słoma nie zajmie! Jak nie pierdolnie! Jak dachu nie podniesie! Co to się działo!

To był dopiero sylwester! Straż pożarna do 8 rano dogaszała zgliszcza! Kiedyś ludzie umieli się bawić!

Tryptyk świąteczny. Albo święta.

By | Blog, Kocopoły | No Comments
źródło: Pixabay

Albo święta. Choinkę to się jeszcze we wrześniu podczas grzybobrania wybierało. Stary smardze zbierał, choć kusiły go sromotniki dla babki. Zazwyczaj padało na średniej wielkości drzewko, takie na skraju lasu, żeby szybko do chałupy czmychnąć. Przed samymi świętami siekierka za pazuchę, sanki i w drogę pod osłoną nocy. Nie raz, nie dwa, leśniczy psem poszczuł, ale zawsze choinka w domu była. Pachniała jak trofeum, darmowa, z lasów państwowych, jak trza. Czasami tylko trzeba było krążyć po polu żeby ślady na śniegu prosto do nas nie prowadziły. Choinkę ubierało się aż w wigilię, a nie jak teraz razem z pierwszym płomieniem znicza na cmentarzu.

Tydzień wcześniej atmosfera świąt wisiała w powietrzu tak gęsto, że kroiliśmy ją nożem i próbowaliśmy masłem smarować. Za każdym razem jak zbliżaliśmy do ust kromkę tej atmosfery, to matka zza ściany krzyczała, że zostawcie, to kurwa na święta. Chodziliśmy głodni i napawaliśmy się zapachem kiszonej kapusty, która wierciła w nozdrzach prawie jak suszone sromotniki dla babki. Więc jednak stary miał we wrześniu zapasowe wiaderko na osobne zbiory. Stara to całkiem była odjechana na punkcie idealnych świąt. Raz do roku wielkie sprzątanie. Z kuchennych szafek aż wióry leciały, szorowanie, przestawianie. Ta zastawa, co starzy na ślub dostali, corocznie zmieniała swoje miejsce o 3 milimetry, chociaż od 20 lat nikt z niej jeszcze nie zdążył zasmakować jedzenia. Matka tarła szmatą każdy kwiatek na talerzu, tą samą szmatą, co chwilę wcześniej zbierała pajęczyny po kątach. Jak ktoś miał czelność zwrócić uwagę, to skakała z mordą, że chuja się znamy i penicylina, i to dlatego jeszcze nie umarliśmy, chociaż stary nie raz wiaderka z kampanii wrześniowej pomylił. Potem te kryształy w pokoju tarła, że aż się gładkie robiły, a my czyściliśmy starymi majtkami kamionkowe rybki, co stały na telewizorze. Raz w roku to i pościel wypadało uprać. Schło to na sznurkach, w tym mrozie, na kość i potem spaliśmy w tych kościach aż odtajało. Jak ktoś protestował, to matka kazała żryć pajęczyny, bo penicylina, i tylko dzięki temu żyjemy i dlatego częściej to niezdrowo sprzątać.

Żarliśmy te pajęczyny, bo reszta to była na święta i nie rusz kurwa, bo 12 potraw musi być. Babka, to z roku na rok coraz mniej mówiła na to co się odpierdala, a stary tylko się cieszył i do pieca dokładał żeby grzyby szybciej schły. Babka w ogóle mało mówiła. Dziadek dużo gadał. Pamiętam go wyśmienicie. Opowiadał, że tradycja ginie. To stary zgodnie z tradycją wystawił go na mróz, bo taka kiedyś była tradycja, że starych, schorowanych, wystawiało się za próg, żeby nie było nieroba do karmienia. To dostał tradycję. Babka z tradycji, to tylko bigos dostawała co roku, taki specjalny. Z grzybkami z kampanii wrześniowej. I milkła nie wiedzieć czemu, ale o tradycji nie pierdoliła głupot. W domu ten okres przedświąteczny był spokojny. Matka nie spała, tylko z tą szmatą w prawo i w lewo jakby szatan w nią wstąpił. Stary tylko przy piecu grzybów pilnował. A my jedliśmy pajęczyny, bo za smarowanie atmosfery masłem matka zaraz ryja piłowała. Czujna jak czajka na łące. A babka milczała zgodnie z tradycją.

I w końcu te święta. Pajęczyn już nie było, bośmy wszystkie z głodu wyjedli. Dom lśnił. Szmata matki leżała przy progu żeby było czym kolędników przegonić. 12 potraw na stole. Bigos dla nas. Bigos dla babki. Opłatek. Opłatek się liczy? Stary mówi, że potrawa jest potrawa i chuj, i że się liczy, bo czemu by nie. Zaraz, jak już się ojciec o opłatek wykłócił, to wyciągał resztę swoich potraw. Nalewka dla matki i ciotki. Bimber dla siebie i wuja Ryśka. Na zakąskę spirytus, wino swojskie, wódka żytnia i podpiwek. Już 9 potraw. Placek z makiem dziesiąty i dwa rodzaje śledzi. Tradycja jest. 12 potraw jest.

Przychodziła zawsze taka ciotka do nas. Od progu się witała, jeszcze futra z nutrii nie zdjęła, a już trzy razy nas wycałowała. Zawsze trzy razy, zgodnie ze staropolską tradycją. Wuj Rysiek też zawsze wycałował i żartem sypnął takim, że grzyby i bez pieca schły. I się zaczynało. Że jedz, jedz, bo się zmarnuje, a po pomarańcze to ciocia 5 godzin stała, a dokładeczkę może, a teraz na drugą nóżkę, a może barszczyku, a nie barszczyku nie ma, to może bimberku poleję, no to chlup. Aleś wyrósł, a masz Ty jaką dziewczynę? A może chociaż chłopaka hłe hłe, wuj jak zawsze w formie, szkoda tylko, że ciotce formy nie zalał i sąsiad musiał pomagać. I już z ryjem wuj, że jak śmiesz gówniarzu, że dzieci i ryby głosu nie mają, że jak tak, to my się powoli zbieramy, że nic tu po nas. Stary kolejną flaszką zawsze sytuację wyratował. A potem odwieczne pytanie, że kto idzie na pasterkę, bo raz w roku trzeba się w kościele pokazać. Najebana, ale dama, ciotka pierwsza hyc do nutrii i już w gotowości.

Do kościoła, po skrzypiącym śniegu, można było iść kierując się zapachem oparów z żytniej. Otwierając drzwi do świątyni można było się najebać jednym wdechem. Jak już przekroczyło się zarzygany próg jakoś szło. Ksiądz sztywny, za to organista rozluźniony. Nie raz, nie dwa z chóru się po schodach stoczył. Co roku ta sama śpiewka. W tym roku, to i pasterka mu nie była potrzebna, jak na ślubie u Juścickiego zaśpiewał „Dobry Jezu, a nasz Panie, daj mu wieczne spoczywanie”, to proboszcz chciał go wywalić, ale Juścicki jeszcze podziękował za ostrzeżenie. Ślubu nie było, ale impreza udana. Pół wsi sztywniutko. I tak stoimy w tym kościele. Zimno jak jasny chuj. Od środka grzeje. W koło takie opary, że jak ksiądz odpalił kadzidło, to na pół wsi pierdolnęło. I pasterka i Sylwester w jednym. Psy na wsi – zawał. Karpie się potopiły. Krowy przestały się nieść, a kury zaczęły doić się octem. I tak było. Takie to były święta. Nie to co teraz…

Tryptyk świąteczny. Albo zima.

By | Blog, Kocopoły | No Comments
źródło: Pixabay

Albo zima. Kiedyś to były czasy. Teraz to nie ma czasów. Teraz to zima tylko na zdjęciach. Kiedyś to pociągi do torów przymarzały. Trzeba było w środku lasu wysiadać i na te stalowe koła chuchać. Niejednemu się język do szyn przykleił. Całymi grupami szło się na dzikie lodowiska. Wracało się różnie. Jeden nogę złamał, drugi tylko bulknął pod lodem, wilki zajmowały się resztą. To były ciężkie czasy. Do szkoły trzeba było wstawać o trzeciej. 5 kilometrów iść w zamieci. Jak się ojcu spirytus podebrało, to jeszcze szło iść przy minus 30. Teraz dzieciakom zimno w okolicach zera. Wtedy, jak jeszcze były czasy, sandały wystarczały przy śniegu do kolan, a i nogi się przetarły po tym jak się węgiel z hałd kradło. Teraz to nie ma czasów, kopalnie chcą pozamykać. Nawet nie będzie gdzie nóg pobrudzić. A polski węgiel, wiadomo, najlepszy. Taki dobry, że zmienił w kraju klimat. Albo i na świecie. A może we wszechświecie. Najlepszy. Pewnie dlatego w polskich piecach pali się tym ukraińskim i starymi szmatami. Wracając do starych szmat. Jak już doszło się na ten pociąg, w sandałach, w zamieci, gluta otarło i wsiadło w pociąg i jak był dobry dzień, to nie przymarzał do szyn. Jak był zły, to chuchanie. Trzy przesiadki i było się na miejscu. Starą szmatą woźna witała. Kiedyś to był szacunek do nauczycieli, stopniał jak ten śnieg. Nie ma już czasów. Jak matematyczka huknęła linijką po łapach, to paluchy przetrącone i nie było jak węgla kraść. Szacunek był. Od kurew wyzywaliśmy ją tylko po cichu, za plecami, pijąc resztę spirytusu od ojca za szkołą i zadymiając papierosem. I wpierdol był, i szacunek. Nauczyciel wlał, ojciec poprawił, nie to co teraz. Wszyscy wyrośliśmy na porządnych ludzi. Marian po terapii założył nawet rodzinę. Karol wyszedł za dobre sprawowanie przed czasem. A Tomek pije tylko z 5 razy w tygodniu. Teraz gówniarzerka rozwydrzona. Wymagania ma. Myśmy w pierwszej pracy nie zarabiali, człowiek się cieszył, że w ogóle robota jest. Teraz za 9 tysięcy w stolicy nie umieją przeżyć. Mi na fajki zawsze wystarcza i to z samych zasiłków. Kłamcy. Teraz wszyscy kłamią. Tyle lat starymi butami w piecu się paliło i smogu nie było. Teraz tych czytników, radarów jakichś nawieszali i alarmy, że smog. Jaki smog Panie, się pytam. 30 lat w piec wrzucam, co znajdę, teraz objawienie wielkie. I śniegu tego nie ma. To jakiś spisek. Nagle jakieś Grety, szczepionki, 5G, czapki z aluminium. Ten śnieg, to wszystko, to wina komórek. Kiedyś nie było komórek – był śnieg. Kiedyś nie było Internetu, tych fal wszystkich i ołowiu co dzieciom w łokieć wstrzykują. O tym wszystkim można na Facebooku przeczytać. Czy ten śnieg jeszcze wróci? Ja nie wiem. Jakie to święta, takie bez śniegu? Jak Wielkanoc, a to przecież Boże Narodzenie. Czas rodzinny. Wspólna biesiada. Wódeczka. Kurwy lecące na politykę. Wódeczka. Pasterka. Wódeczka. Po pasterce do domu wrócimy, w piecu napalimy, opony wrzucimy, Greta będzie zła. Greta będzie zła.