Zabierałam się do tego wpisu jak pies do jeża. Zakładka Wywczas to przecież wesołe zwiedzanie i odpoczynek w pięknych miejscach. Czasami jednak urlop potrafi zamienić się w piekło i to dosłownie. 23 lipca wystartowaliśmy z lotniska w Warszawie kierując się na lotnisko w Atenach. W tym samym momencie w okolicach Aten wybuchły największe w tym wieku pożary. Nie wiedzieliśmy nic o tym, nikt nie wiedział, w polskich mediach pierwsze wzmianki pojawiły się dzień później i oprócz krótkiej informacji nie było żadnych szczegółów. My byliśmy w centrum wydarzeń.
Lot minął spokojnie. Kiedy samolot zaczął zbliżać się do miejsca docelowego wszyscy odczuli mocniejsze niż zwykle turbulencje. Telepało srogo, po jakimś czasie ludzie zaczęli wiercić się z niepokojem, a dzieciaki zaczęły popłakiwać. Raz po raz wlatywaliśmy w dziwne chmury, a samolot robił kolejny krąg. W takich momentach przypominają się wszystkie filmy katastroficzne jakie się widziało. Ponieważ byliśmy na znacznej wysokości nikt nie zdawał sobie sprawy, że te dziwne chmury to dym. Kiedy samolot krąży kilkadziesiąt minut, a w kabinie czujecie smród spalenizny…no wiecie…Jeśli ktoś po raz pierwszy wtedy leciał samolotem to obawiam się, że szybko drugi raz na pokład z własnej woli nie wsiądzie. Wyobraźcie to sobie- mocne, fchuj mocne turbulencje, samolot krąży i podskakuje wysoko nad ziemią, czujecie jak go znosi i czujecie smród dymu. O czym myślicie w takim momencie? Bo ja pocieszyłam Niemęża, że nie ma co się martwić, bo jak spadniemy to nie zabije nas upadek, a ciśnienie więc będzie bez bólu. Trochę mam ciężki żart ale tak właśnie wtedy pomyślałam.
Kiedy byliśmy bliżej ziemi zaczęło do nas docierać, że to nie my się jaramy, a jara się coś na dole. Tylko wiecie jak to jest. Lecicie na wakacje, z dużej wysokości wszystko wygląda jak makieta. Zupełnie nie przychodzi Wam do głowy, że tam na dole giną ludzie. Ba! Wtedy kiedy lądowaliśmy jeszcze nie było ofiar. Był tylko pożar. Początkowo wydawało nam się, że palą się lasy w górach. Tak właśnie to wyglądało. Owszem, dym schodził w stronę morza do Zatoki Sarońskiej ale nie widzieliśmy płomieni. Wzięliśmy to za zwykły pożar lasu, w krajach o cieplejszym klimacie takie zjawiska mają miejsce. Taka tam creepy atrakcja. Rok wcześniej odwiedziliśmy we wrześniu Sycylię. Tam widzieliśmy połacie spalonych lasów i pól po sezonie letnim. Zdarza się. I tu się zdarzyło tylko skala była inna…
Na zdjęciach widzicie turystyczną miejscowość Kineta. W drugim ognisku pożaru w Mati zginęła dwójka Polaków. Całe Ateny były otoczone przez ogień, a my próbowaliśmy wylądować w samym środku szalejącego żywiołu. Ciągłe turbulencje, zasnuta dymem ziemia i samolot co chwila wchodzący w te kłęby. W tamtym momencie bardziej ekscytowałam się przygodą niż bałam ale po twarzach współpasażerów widziałam, że nie są tak wyluzowani. Pstrykałam zdjęcia w ramach atrakcji. Nie myślcie, że jestem jakimś chorym pojebem. Kolejny raz przypominam- wtedy jeszcze nikt nie wiedział jaki dramat dzieje się na dole. Kolejny próba lądowania i kolejna i w końcu samolot z trudem dotknął kołami lotniska. Miotało strasznie! Kiedy w końcu samolot zatrzymał się na płycie lotniska zostaliśmy poinformowani, że musimy chwilę poczekać w środku, bo lotniskowe autobusy zostały odesłane do ewakuacji ludzi i jest ich za mało żeby od razu zabrać nas z samolotu. Obsługa niewiele nam powiedziała, bo prawdopodobnie sami niewiele wiedzieli o tym co się dzieje. Po jakichś 20 minutach mogliśmy wysiąść i wtedy…
I wtedy poczuliśmy podmuch tak silnego wiatru, że w życiu takiego nie czułam! Schodząc po schodkach samolotu musieliśmy się trzymać poręczy oburącz, bo inaczej gleba. Mój plecak z kilkukilogramowym obciążeniem swobodnie miotał mi się na plecach jak lekkie piórko. Nie wiem czy to przez ten wiatr pożar się tak szybko rozprzestrzeniał, czy wiatr był wynikiem wysokiej temperatury spowodowanej ogniem. Prawdopodobnie jedno i drugie ale nie jestem specjalistą. W każdym razie wiało tak, że nie dało się ustać na nogach. Przewieziono nas do budynku lotniska i nadal nikt nie wiedział co się dzieje.
Ponieważ byliśmy na wycieczce zorganizowanej czekaliśmy na spóźnioną rezydentkę. Dotarła po czasie i powiedziała, że musimy czekać, ona próbuje zorientować się co dalej z nami. Piękny początek urlopu, prawda? Ludzie wkurwieni, ona wkurwiona, nikt nie wie o co chodzi. Na telewizorach na lotnisku podają informacje ale po grecku. Z informacji można było wywnioskować tylko tyle, że się pali. Póki co tylko ewakuacja, bez ofiar, jakieś lasy w ogniu. Tyle udało nam się dowiedzieć. W tym czasie wrzucam na Instastories jakieś heheszki, że Ateny jarają się na mój widok. 2 dni później przez te heheszki zostaję zbluzgana, bo jak śmiem śmiać się z tragedii! Tylko, że wtedy jeszcze nikt nie wiedział co wydarzy się później.
Okazało się, że autostrada jest całkowicie zablokowana więc nie ma mowy żebyśmy dostali się na Półwysep Peloponeski. Rezydentka ogarnęła nam hotele zastępcze na południu Aten gdzie było teoretycznie bezpiecznie. Tutaj szacun dla tej kobiety, bo serio dała z siebie wszystko, podołała wkurwionym pasażerom i opanowała sytuację. Jeśli chodzi o Itakę to mogli to trochę lepiej rozegrać ale też ogólnie dali radę, w końcu nie co dzień zdarzają się takie sytuacje.
Po nocce w całkiem przyzwoitym, choć może nie najlepszym hotelu, czekaliśmy na walizkach. Na szczęście żywioł udało się opanować i mogliśmy przejechać autostradą do miejsca docelowego. To co zobaczyliśmy po drodze przeszło nasze wyobrażenia. Zgliszcza. I dopiero wtedy tak naprawdę dotarło do nas co się tam dzieje. Wszystko czarne, spalone, zwęglone. Ruiny domów, hoteli i apartamentów. Strażacy dogaszający resztki dymiących miejsc. Wraki samochodów i kikuty drzew. Smród spalenizny. Na poboczu wozy strażackie, karetki, radiowozy. Nad nami helikoptery z wodą lecące w miejsca gdzie jeszcze tli się ogień. FILM KATASTROFICZNY. Wszyscy zamilkli albo wydawali z siebie jakieś dźwięki zdziwienia…Tego nie da się opisać słowami.
Zatrzymaliśmy się tuż za Kanałem Korynckim na krótki postój. Kiedy ruszyliśmy w dalszą drogę tuż za naszymi plecami wybuchł kolejny pożar. Rozprzestrzeniał się w mgnieniu oka i w mgnieniu oka pojawiły się helikoptery gaśnicze.
Dojechaliśmy szczęśliwie do celu. Pożary zostały opanowane. Lecąc do Grecji życzyłam sobie piekielnych upałów ale to co zastaliśmy na miejscu okazało się dramatem tysięcy ludzi. W drodze do hotelu zaczął kropić deszcz, wszyscy odetchnęli z ulgą. Kolejnego dnia miejsca objęte pożarem nawiedziła powódź. Chichot losu, nieśmieszny żart przeznaczenia albo samego diabła.
W Polsce dopiero po czasie w programach informacyjnych pojawiły się wieści z Grecji. Na szczęście zdążyłam wcześniej poinformować bliskich, że z nami wszystko ok.
Dalsza część urlopu przebiegła spokojnie ale to co widziałam w Grecji… no cóż straszne doświadczenie ale i w swojej straszności fascynujące. Zrządzenie losu, że akurat wtedy znaleźliśmy się tam w tym złym czasie i nic nam się nie stało. Współczuję Grekom takiej tragedii. Współczuję wszystkim ofiarom, ich rodzinom i wszystkim, którzy stracili swój dobytek. Oby to już nigdy więcej się nie powtórzyło.
Na koniec wrzucę Wam jeszcze mój grecki film. Film z tą przyjemniejszą częścią wakacji. Wkrótce pojawią się posty z Grecji typowo urlopowe i lekkie jednak musiałam wyrzucić z siebie i ten smutny początek naszej podróży.