Mrówki w dupie? Głośna pobudka o piątej rano? Myszy w domku letniskowym? Spanie pod papą, która od bladego świtu waliła smołą? Parówki za 16 złotych? Rybka za 140? A może mała woda za 35 zeta? Moje wakacje marzeń w skondensowanej wersji! Czego ja nie robiłam, gdzie ja nie byłam, o panie!
Umówmy się, całe życie to ja po słonecznych zakątkach Europy się nie bujałam. Szczytem marzeń było Jezior Białe na weekend, które niszczyło bardziej niż Mielno Krzysia. O Białym wspomniałam kiedyś we wpisie Słoneczne migawki. W skrócie- jest to miejsce kultu napalonej młodzieży, miejsce gdzie alkoholu jest więcej niż wody w jeziorze, a ludzie ciągną tam z całej Polski nie po to żeby odpocząć, a raczej się sponiewierać 😀 A nad Białym niejedna historia miała miejsce. Nie było czterogwiazdkowych Mariotów, a pokomunistyczne domki i PRLowskie ośrodki wypoczynkowe. Oczywiście Okuninkę dopadł postęp i w późniejszym czasie jeździłam już do hotelu z basenem, ale prawdziwy klimat mrówek w dupie i smak lata czuło się w prehistorii, która przypadała na moje nastoletnie lata. Drodzy moi, wybraliśmy się nad Białe. Domek Bocian. PRL jak się patrzy ale doba za 30 złotych i łóżko wystarczało. Do Bociana dotarliśmy nad ranem po imprezowej nocy. Spać. A dupa tam. Po domku latało stado myszy. Przysięgam, że wielkości koni, bo jebane tak tupały i skrobały, że spać się nie dało. W końcu poszliśmy na kimkę do auta.
Kolejny raz. To samo jezioro. Ostatnie miejscówki blisko centrum? Tylko w starych wagonach! Raz się żyje. 25 zeta za osobę. Około 5 rano gdy wzeszło słońce obudził nas smród topionej smoły. Jak smalec kocham, tak musi wyglądać piekło! A przynajmniej tak tam musi walić. Dach wagonu kryty papą i smołowany na grubo zaczął się topić! Nie dało się spać, więc po jakichś 2 godzinach cybania wyskoczyliśmy na zewnątrz w tempie sraczki po śliwkach i mleku.
Jeszcze trochę wcześniej. Również Białe.Wbijamy na pole namiotowe, szukamy właściciela. Brak. Chłopaki z jedynego domku jaki stał na tym polu informują, że chuj wie kto jest właścicielem, bo oni tu od tygodnia za darmo mieszkają i jeszcze nikt się nie zjawił. Rozbijamy namiot za darmoszkę. Impreza. Kładziemy się spać nad ranem. Chwilę po 6 budzi nas muzyka na cały regulator. Rozbiliśmy się wśród metalowców, którzy dzień zaczynali wcześnie łomotem na pół Okuninki. Na szczęście muza napierdalała tylko do pory obiadowej. Zgadnijcie czy ktoś spał.
Mój ostatni raz pod namiotem. Lata temu. Oczywiście nadal to samo jezioro, bo gdzie się bawić jak nie w mekce zepsucia. Rozbijamy się pod brzozą. I już fakt, że była to brzoza powinien nas zaniepokoić. Rozbić się pod brzozą- to był kurwa znak! Tyle tylko, że akcja miała miejsce kilka lat przed tą smoleńską. Elegancko, w cieniu, pasztet na śniadanie kupiony, można iść w tańce, hulanki, swawole. Ledwie karczmy nie rozwalą ale kurła hejże hola! Świta. Mrówki w dupie! Jak boczek kocham, mrówki były wszędzie. Ale żeby tylko! Rozbijając namiot nie wzięliśmy pod uwagę tego co gadał Kopernik. Wiecie heliocentryzm, taka sytuacja. Rano słońce świeciło z innej strony niż wieczorem, cień nam ukradli, a temperatura w namiocie przekroczyła z trylion stopni Celsjusza.
Ostatni wolny pokój w szczycie sezonu. Okuninka oczywiście. Milion stopni nawet nocą. Otwarte okno nic nie dawało, a powietrze rozgrzane tak, że podrzucając w górę kartofla same robiły się frytki. Mało? Pokój czteroosobowy. Kolega chrapał tak, że pozostałe trzy osoby nie mogły spać. Gdybym wtedy miała nóż, to jak kiełbasę kocham, teraz siedziałabym w pierdlu oskarżona o morderstwo z premedytacją. Mało? Pokój znajdował się w prywatnym domu, starsza pani wynajmowała miejscówki dorabiając sobie do emerytury. W ścianie naszego pokoju był komin. a co tam komin latem, powiecie. A to, że pani paliła na piecu żeby turyści mieli ciepłą wodę. Tym sposobem na zewnątrz było jakieś 35 stopni, a w naszym pokoju pewnie z 50. I na chuj mie Karaiby? Tradycyjnie próbowaliśmy spać na zewnątrz ale kolega śpiący na ławce został obudzony warczeniem ogromnego owczarka, który potem zaczął rzucać się na auto, w którym to próbowałam spać z Niemężem. Jednym słowem- wróciliśmy pod komin przy chrapiącym kumplu. Oczywiście, że nie spaliśmy tej nocy.Jak już się człowiek trochę odchamił, własne hajsy zaczęły spływać regularnie, kierunki podróży nam lekko ewaluowały. Góry. Wielka wyprawa nad Morskie Oko. Wyposażeni w raki, czekany i japonki wyruszyliśmy ze znajomymi na wielką wyprawę. Oczywiście nie wyruszyliśmy skoro świt, więc kiedy dowlekliśmy się do schroniska głodni i zjebani bardziej niż te konie, które mijaliśmy po drodze, zapragnęliśmy jadła. Nonszalancko zamówiłam to co było. Zważywszy na późną porę były tylko parówki i zupa. Mięso, to mięso, biere. Kurwa! 16 zeta za dwie suche, małe parówki z plastikowej świni. Wysuszone to takie i do niczego nie podobne. Jaki wkurw! Oczywiście, że tymi ostatnimi dwiema parówkami we dwójkę się nie najedliśmy. W ramach pocieszenia wypiłam browarka i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Nie przewidziałam tylko jednego, mój pęcherz ma ograniczoną pojemność. Z lewej pionowa skała, z prawej przepaść, wokół miliony ludzi, którzy musieli wybrać się nad Morskie Oko dokładnie wtedy co my! Przypomniało mi się, że gdzieś na trasie mijaliśmy toitoje. Nie pamiętałam jednak, że dzieli mnie od nich kilka kilometrów. Co zrobić? Matko Bosko Krasnostawsko! Jak ja wydarłam! Zapieprzałam tak, że z pewnością wygrałabym olimpiadę, paraolimpiadę i Wyścig Pokoju bez roweru jednocześnie! Ludzie schodzili mi z drogi, bo krzyczałam, że ja do toitoja, w kolejce też mnie przepuścili. Wcale się nie dziwię, bo miałam pianę na ryju i pot na plecach. Zanim dogonili mnie znajomi minęło dobre pół godziny, a ja odlałam się jeszcze raz. Profilaktycznie.
A rybkę za 140 złotych dostałam od Niemęża. W Sopocie. Przy molo. Kostka rybna najtańszego sortu ze spalonymi frytkami. A w życiu lepszej nie jadłam! Niebo w gębie! Papierowa tacka, na której leżała rybka miała taki sam smak jak ta ryba bez smaku. Ale za 140 złotych, to co powiem? Powiem, że była najlepszą rybą w moim życiu! Podobnie jak mała woda na Sycylii za 8 euro. Najzajebistrza woda jaką miałam zaszczyt pić! To chuj, że pani dała mi gazowaną, chociaż chciałam niegazowaną, bo gazowanej nienawidzę. Po co komu na Sycylii angielski znać? Bez sensu. Dała to co uważała za słuszne. Mówię Wam, w życiu takiej pyszniutkiej wody nie piłam <3 Centrum Taorminy ceny ma zacne, ale jak suszy to co zrobić? Mega woda! Polecam!
Wiecie, że zaraz będzie z tysiąc znaków? Chyba popłynęłam z tematem jak imigrant na pontonie. A przygód było jeszcze tysiąc pięćset sto dziewięćset. Na dziś to Wam chyba wystarczy.
Miałam przygód tyle co Koziołek Matołek i Włóczykij z Muminków razem wzięci. Żadnej nie żałuję i wspominam z radością, chociaż nie zawsze było mi do śmiechu kiedy te miały swoje miejsce w czasie realnym. A Wy macie jakieś wakacje ze snów na swoim koncie?
Wpis powstał w ramach akcji Wspaniały Rok. Temat miesiąca to “The Taste of Summer”. Zajrzyjcie też do innych, a dowiecie się jak rozwinęli temat 🙂
Twoje Źródło Urody,Czarszka, Evelyns 50 shades of red, Rozmyslania Yasminelli, HeyItsAlexK, Kolorowy kraj, Mazgoo, Blonde Bangs, Kerli, Arsenic, Interendo, Codzienność nasza, Esy floresy fantasmagorie, W blasku marzeń, Pasja rodzi profesjonalizm, Domatores, Czerwonousta, Ekstrawagancko, Feeling Fancy.