“Morza szum, ptaków śpiew. Złota plaża pośród drzew – Wszystko to w letnie dni Przypomina Ciebie mi.” Sia la la la la la la la la la la la…Pobyt nad morzem kojarzy mi się z aromatem żelu pod prysznic malina i piwonia od Le Petit Marseillais. Konkretne zapachy kojarzą mi się z konkretnymi miejscami, ludźmi, wspomnieniami. Też tak macie? Kreta pachnie mi wiśniowym balsamem, Fuerta brzoskwiniowym żelem LPM, Mama to zapach kawy i konkretne perfumy, dzieciństwo ma zapach rozgrzanych na słońcu papierówek i schnącego siana…Mogę tak bez końca. Czasami mam wrażenie, że mój nos, to drugi mózg ? Le Petit Marseillais zaskoczyło jakiś czas temu sporo dziewczyn i wysyłało niespodziewane paczki ze swoimi produktami. Nie kryję, że jestem fanką LPM i to nie ze względów ambasadorskich, a ze względu na mój nos, dlatego dziś kilka słów o pachnących latem kosmetykach.
W paczce od Le Petit Marseillais znalazłam Pielęgnujący Krem do Mycia Nawilżanie (algi morskie i biała glinka) oraz Balsam do Ciała Odżywianie (algi morskie i oligoelementy).
Oba produkty to dla mnie świeże zapachy unisex. Trochę jak lekkie męskie perfumy lub mocniejsze damskie. Mój nos mówi, że wyczuwa ozonową nutę z solą morską i rześkością morskiej bryzy. Myślę, że lepiej się nie da sprecyzować tych zapachów, a wiecie, że zapach to dla mnie bardzo ważna cecha wszelkich balsamów, kremów i żeli. LPM zawsze gości w mojej łazience, bo ich kosmetyki pachną intensywnie i po prostu pięknie. Uwielbiam te chwile kiedy mogę wyciągnąć racice w wannie pełnej piany i wąchać, i wdychać, i odpływać. Czuję aromat żelu LPM z brzoskwinią i w głowie mam wspomnienia z Fuerty, przypominam sobie jak było bajecznie. Czuję zapach żelu z piwonią i maliną i już myślami jestem nad Bałtykiem, bo tam towarzyszyło mi to myjadło. Morskie kosmetyki na pewno pojadą ze mną w tym roku na wakacje, bo są tak morsko – letnie, że aż idealne na wypad w jakieś ciekawe miejsce. Chcę kojarzyć je z miłymi chwilami, z błogim lenistwem i spokojem, tak żeby potem móc wrócić do tych chwil we własnej wannie.
Rozpisałam się w imieniu mojego nosa, a przecież są jeszcze inne plusy tych kosmetyków. Krem do mycia jest gęsty, mlecznobiały, wydajny i z niewielkiej ilości mamy sporo piany. Skóra nie jest wysuszona, a przyjemnie miękka. Po kąpieli zawsze, ale to zawsze nakładam balsam. Balsamy LPM świetnie spisują się na mojej skórze, więc i w tym przypadku nie było inaczej. Tuba poręczna, balsam o konsystencji standardowej, biały. Przy nakładaniu śliski, wydajny, dobrze się wmasowuje, nie robi plam, skóra jest nawilżona, ale nie tłusta. Zapach! (Tak znowu o tym ?). Zapach utrzymuje się długo i bardzo mnie to cieszy. Zimą taki aromat lata wywołuje tęsknotę za choćby majem, a najlepiej czerwcem…
Podsumujmy. Zapach idealny na lato i idealny na wspomnienie lata zimą. Nawilżanie na najwyższym poziomie niezależnie od pory roku. LPM mogę polecić każdemu aromamaniakowi. Mogę polecić osobom, które potrzebują ukojenia i nawilżenia dla swojej skóry. Nie wiem jak Wy, ale ja ich kosmetyki zwyczajnie lubię.
Luty jest dla mnie szczególnym miesiącem. W lutym mam urodziny. W lutym powstał ten blog. Dokładnie trzy lata temu wystartowałam tutaj z moim pierdoleniem. Kilka osób zaczęło to czytać i ruszyła lawina. Mam wrażenie, że kula śniegowa toczy się coraz szybciej i coraz więcej Czytelników się do niej przykleja. Jest Was dużo, a ja jestem stara, ale jara i rzeczę Wam ja- to dopiero początek.
16 lutego miałam urodziny. Piszę to, bo może za rok ktoś mi da prezent? Bo ja lubię prezenty i nie pierdolcie, że Wy nie. Moje laski zrobiły mi niespodzianki, była bibka. Dostałam od moich dziewczyn nawet tort i pewnie gdybym była człowiekiem i miała serce, to nawet bym się wzruszyła? Skończyłam 29 lat. Mój dziadek mówi, że ma siedemnaście, więc ja tak serio mam z piętnaście. Ludzie dziwaczą się, że “oooo prawie trzydzieści”, kiwają z politowaniem tymi główkami jak PRLowski piesek w Polonezie. I wiecie co? No nic. Mogę mieć i pięćdziesiąt lat, no i będę miała, i co z tego? No nic. W dupie mam metrykę, wręcz nie mogę się tej magicznej- niemagicznej trzydziestki doczekać, bo mam jakąś popieprzoną manię liczb i lubię takie okrągłe rocznice. I tak wyglądam na dwadzieścia. Jak będę miała czterdzieści, będą mi dawać dwadzieścia siedem. Nie rozumiem tego popłochu wiekowego A’la Bridget Jones. Nie lubię wielkich gaci, zmurszałych ludzi i wszelkich paranoi. Kobieta jak wino, im starsza, tym lepsza. Chyba, że się zapuści, to skiśnie jak leśny dzban za pięć złotych. Jak ktoś jest ogarnięty, to do setki będzie jak najszlachetniejsze i najdroższe burgundzkie półsłodkie.
Początek imprezy, a ja na czworaka?
Ale co tam ja! Blog ma dziś trzecie urodziny. Jakby to tak przerzucić na ludzkie lata, to już nie sra pod siebie i chleb masłem posmaruje. Co się zmieniło przez ostatni rok? Rok temu miałam niespełna pół miliona odsłon bloga, teraz mam ponad milion. Gdyby tak jakieś Google za każde wejście dawało złotówkę, to dzisiaj piłabym z Wami na Małychdziwach drinki. Ale nic nie dają, to musi Wam wpis wystarczyć. Piszcie petycję.
Zaczynam dumać nad zarabianiem na blogu, ale nie srajcie się, w komerchę nie pójdę, a na tanie wino uzbieram. Uważam, że łapanie czego popadnie od pierwszych chwil w blogosferze to głupota, ale po wyrobieniu jakiejś marki, trzeba korzystać.
Przez ten rok zrezygnowałam z małych spotkań blogerskich (dary losu, fanty, ekstaza, ehhh), ale zostałam namówiona na spotkania większego kalibru. Dziwiłam się jak można dymać trzysta kilometrów na jakieś spotkanie, a tymczasem sama dymałam dwa razy dalej na See Bloggers. Byłam też na Meet Beauty. Wiecie po co? Wiedza, wiedza i jeszcze raz wiedza! W tym roku też stawiam na zdobywanie wiedzy i poznawanie innych blogerów.
Dorobiłam się profesjonalnego logo. Ruszyłam też z kanałem na YT. Na razie jest niemrawo, ale pierwszy sensowny(?) post na blogu był jeszcze gorszy- obczajcie jaki dramat ?
W tym roku mój post pojawił się też na łamach Wysokich Obcasów. Spodobałam się chyba większości, wywołałam małą burzę, trochę hejtu, nie pozostałam obojętna. I pięknie, bo lubię wywoływać emocje. Moja osoba spodobała się na tyle, że przeprowadzono ze mną wywiad, który ukaże się również w papierowym wydaniu, gdzieś w okolicach marca. Jeśli kogoś to interesuje, to dam znać kiedy dokładnie, kiedy tylko się sama dowiem. Ponieważ to WO, a nie jakieś Bravo, no to można powiedzieć, że jakiś sukces to jest?
W tym roku dam z siebie jeszcze więcej, żeby siebie i Was nie zawieść. Czego jeszcze mogę sobie życzyć? Polecę klasykiem-
Szlajam się to tu, to tam jak Cygan. Im bliżej większej wody tym komary bardziej tną w dupę nastawienie ludzi do bliźnich jakby inne. Jakby lepsze. Jakby bezinteresowne. Jakby jakimiś kosmitami byli. Rozważania filozoficzne są mi bliskie. Czasem dumam nad wpływem wiatrów monsunowych na rozmnażanie antylop w Afryce wschodniej, takie antylopy kudu, to temat rzeka. Rzek w Afryce mało. Wody mało. A tam gdzie woda, tam jakoś tak jakby luksusowo, tak miło i tacy ludzie fajni. Nie, że w Afryce niefajni. Nie byłam w Afryce. Ale byłam nad jakimiś morzami i nad oceanem nawet. I nad Wisłą byłam, i nad Wieprzem, i nad Tanwią nawet. Ale wróćmy do morza. Bałtyckiego najlepiej. I do Gdyni.
Gdynia Orłowo
Kocham wieś i z mojej wiochy ruszać się nie chcę. Ale gdybym już kiedyś gdzieś musiała się przemieścić, gdybym musiała jakieś miasto wybrać, to byłaby to…Gdynia. Dlaczego Gdynia? Bo tak. Kiedyś, dawno temu, z kilka lat temu. Chyba tak z sześć lat temu, pierwszy raz zobaczyłam morze. Obskoczyłam całą Polskę, a morza ni chu chu nie widziałam. I zobaczyłam. Przypadkiem padło na Gdynię. Kolega miał namiar na nocleg akurat tam, a że było po taniości (wtedy moje zarobki były poniżej minimum), to pojechałam z Niemężem tam. I tutaj pierwsze wow. Starszy Pan u którego wynajmowaliśmy pokój wyjechał po nas na dworzec. (12 godzin w pociągu, never again, wtedy ostatni raz jechałam pociągiem. Jeśli chodzi o kolej w mojej okolicy, to najlepiej funkcjonowała za czasów wywózki Żydów do obozów). Dziadeczek lat jakieś sto, tak na oko, o 7 rano z uśmiechem na ustach i za dziękuję odebrał nas z pociągu. Potem zresztą także nas odwiózł, a nawet proponował wycieczki z nim podczas pobytu, ale jakoś nie mieliśmy serca nadużywać dobroci Pana. Wtedy nie zwróciłam uwagi, na takie proste gesty. W ubiegłym roku do Gdyni wróciłam. Mam sentyment do tego miasta z różnych powodów. I co? Gdynia jest tak łatwa, że nie da się tam zgubić! No kurde nie da. (Za to w Gdańsku za każdym razem się gubię ?). Tym razem notowałam w głowie miłe gesty mieszkańców, a było tego sporo…
Pani Emilia, u której wynajmowaliśmy apartament okazała się mega ciepłą osobą, a sam apartament nie dość, że pięknie przygotowany dla gości, to jeszcze żeby dostać się na See Bloggers musiałam jedynie…przejść przez ulicę ? Chyba nikt nie miał bliżej niż ja.
Szukaliśmy jakiejś jadłodajni z dobrą szamą. Poprosiliśmy pierwszą lepszą osobę spotkaną po wyjściu z mieszkania o namiar na coś sensownego. Chłopak wyszedł z siebie, żeby nas nakierować i jeszcze życzył smacznego.
Jadaliśmy w Bistro Bristol. Polecam. Mega jedzenie, mega ludzie. Pani (chyba właścicielka) podpowiedziała gdzie co zobaczyć, pogadała, poradziła. Rodzinna atmosfera.
Biło nam coś na kołach w aucie. Zapytaliśmy o diagnostykę na cepie. Chłopak wstrzymał kolejkę, wysłał w sprawdzone miejsce, ba, dał numer i narysował nam mapkę. Ot tak. A ludzie w kolejce zamiast się awanturować, życzyli powodzenia.
Na diagnostyce typ nie wziął od nas złotówki. “Eee Panie, z 600 kilometrów zrobione, co będę brał, wakacje macie. Jedzcie tu i tam do warsztatu niech wyważą”.
W warsztacie odwalili dobrą robotę. Koła zdjęte, postukane, nałożone, wyważone. W kolejce ludzie nas przepuścili, pogawędzili z uśmiechem. Pan wziął…20 złotych. Kurwa…u nas za 20 złotych nawet by nikt okiem nie rzucił…
Wybraliśmy się na małą wycieczkę. Zrobiło się upalnie. Zapomnieliśmy opakowania termicznego na insulinę. No to do apteki. Pani w pierwszej aptece nie miała, ale dała namiary na miejsca gdzie kupimy. W drugiej aptece Pani miała. Chciałam zapłacić, ale… “no co Pani, jak trzeba, to trzeba, proszę wziąć za darmo”. Wzięłam i podziękowałam, bo na nic prócz dziękuję Pani nie chciała przystać.
To tylko kilka przykładów. Było tego więcej. I teraz tak sobie dumam nad tymi antylopami, jakby żyły w Gdyni pewnie byłyby szczęśliwsze. Ludzie z Gdyni są serdeczni, przyjaźnie nastawieni, mają jakieś większe serducho chyba. Nie tylko Bałtyk tak działa. Taka sama serdeczność spotkała mnie w Hiszpanii, czy w Grecji. Nawet jeśli ludzie ni w ząb nie potrafili dogadać się po angielsku, to gestami i uśmiechem potrafili pomóc. Chcieli pomóc. Chcieli być mili. Im większa woda, tym większe serce? A może to ja mam szczęście do ludzi? A może, to że jestem miła jakoś tam wraca do mnie po jakimś czasie? A może miłe nastawienie zmusza rozmówcę do bycia równie miłym? Nie wiem, ale w razie czego bądźcie przyjaźnie nastawieni do świata. A dla mnie Gdynia i tak zawsze będzie magiczna, a ludzie tam jakby milsi…
Nie tak dawno, dawno temu. Nie za górami i nie za lasami… W każdym razie były takie nieodległe czasy, że z kosmetyków do ust miałam tylko miodek z Avonu i jakieś tam pojedyncze pomadki i błyszczyki. Potem nakupiłam tonę matowych błyszczyków z Aliexpressu. Pewnie zostałabym przy nich gdyby nie fakt, że jak to na Ali- trafisz, albo i nie. Loteriada. Potem narobiło mi się tych wszystkich ustnych produktów tyle, że można wieżę jak z klocków ustawiać. Pewnego razu kupiłam matową pomadkę od Golden Rose i umarł w butach. No i właściwie wszystko inne teraz leży i gnije…
Golden Rose, Longstay Liquid Matte Lipstick, matowa pomadka do ust w płynie.
Wszystko zaczęło się od numeru 8 i do dziś jest to mój ulubiony kolor. Jebutny róż w odcieniu japierdolękurwamać. Trzaska po oczach tak, że spojówki wypalone. Odcień ciepły, różowo-neonowy. Taka trochę Barbie z remizy wiejskiej, więc u mnie jak w mordę strzelił.
Potem doszła jeszcze dwójka. Nie, że kupa, tylko numer 2. Dwójeczka, to podobny kolor do 8, ale bardziej stonowany i chłodniejszy. Nie wali tak po oczach, więc myślę, że jest dość uniwersalny.
Na koniec skusiłam się na kurewską czerwień numer 9. Intensywna, soczysta, ciemnoczerwona łasica jak u jakiejś Merlin Monroe. Długo wahałam się czy taka krwista krwistość mi pasuje, a jednak tak.
Wszystkie pomadki trzymają się jak Prezes (ten Prezes) stołka i przywództwa. Nie do zdarcia. Zmyć to cudo można tylko dobrą dwufazówką, ewentualnie olejem po smażeniu kotletów. Polecam również ojebanie talerza tłustych pierogów- zlezie. Jeśli nie ojebiemy pierogów- pomadka będzie się trzymać kilka bitych godzin. Może nawet kilkanaście, nie wiem, bo przed snem szpachlę zmywam. Może się tak zdarzyć, że zjemy minimalnie pomadkę od środka, nie widać tego jakoś mocno, więc nie jest to wielki minus. Po zjedzeniu nie ma sraczki, więc luz, można wpierdalać.
Pomadki GR nie wysuszają ust, ale mogą wyglądać nieestetycznie na takich uprzednio spałachanych. Dlatego jeśli macie wary jak Sahara w porze suchej, to nie porywajcie się na maty na ustach. Usta na fotkach pomalowane na odpierdol, nie myślcie sobie, że jakaś krzywa jestem. Golden Rose ma w swojej ofercie i stonowane kolory, ale to nie dla mnie ? Za jedną pomadkę bulę 18,90 w małej, lokalnej drogerii (na przeciwko Żabki, jakby ktoś z dzielni pytał).
No i co? Wio. Ze sto różności ustnych wala mi się po domu, a ja używam tych trzech cudaków, czy może być lepsza rekomendacja?
Ta strona korzysta z ciasteczek, aby zapewnić Ci najlepszą możliwą obsługę. Informacje o ciasteczkach są przechowywane w przeglądarce i wykonują funkcje takie jak rozpoznawanie Cię po powrocie na naszą stronę internetową i pomaganie naszemu zespołowi w zrozumieniu, które sekcje witryny są dla Ciebie najbardziej interesujące i przydatne.
Ściśle niezbędne ciasteczka
Niezbędne ciasteczka powinny być zawsze włączone, abyśmy mogli zapisać twoje preferencje dotyczące ustawień ciasteczek.
Jeśli wyłączysz to ciasteczko, nie będziemy mogli zapisać twoich preferencji. Oznacza to, że za każdym razem, gdy odwiedzasz tę stronę, musisz ponownie włączyć lub wyłączyć ciasteczka.