Monthly Archives

grudzień 2015

Purc Pure Keratin z AliExpres, czyli jak uratować włosy :)

By | Bjuti Pudi, Blog | 35 komentarzy
Najbardziej na świecie lubię testować to, co nieodkryte. Dzisiejsza włosiana niedziela odbyła się właściwie tydzień temu, ale postanowiłam się wstrzymać z ochami. Chciałam zobaczyć czy efekt utrzyma się choć troszkę i czy przypadkiem nie wyłysieję 😉 Nie wyłysiałam i jest lepiej niż myślałam. Dziś przedstawię Wam atak keratyny za grosze 🙂
Zestaw Purc Pure Keratin do prostowania włosów z AliExpress. Taaa znowu żółte zakupy. Nikogo nie namawiam, żeby potem na mnie nie było. Nie, nie boję się eksperymentów i nie zamierzam się tłumaczyć, jak ktoś chce niech kupi, a jak nie, to niech mnie nie straszy, że umrę, wyłysieję, a wątroba zrobi się niebieska. No, to koniec tematu 😉
Zestaw kupiłam tutaj- KLIK, jeśli link się zestarzeje to macie jeszcze link do sklepu- KLIK. Sklep sprawdzony, przesyłka szła niecałe 3 tygodnie, więc szybko. Śledzenie paczki działało, więc polecam. Zestaw przyszedł zapakowany szczelnie mocną folią. Do szamponu i keratyny dostałam tez rękawiczki, krótką instrukcję i ręczniczek, miło. Ale co tam opakowanie. Lecimy dalej.
Proszę opisy, składy, powiększcie sobie fotkę. Konsystencje obu produktów lejące, pachną słodką czekoladą. Przy prostowaniu i suszeniu powstają trochę szczypiące opary i łezka mi poszła, ale nic nie śmierdzi, ani mocno nie przeszkadza. Nie jest źle. Przy nakładaniu też lepiej nie cachać, ale jeśli choć ktoś raz czyścił kibel Domestosem, to keratynka to pikuś. Owszem ma drażniące opary, ale takie do zniesienia.
A teraz czas na moje włosy.
Przepraszam za łaciate kolory, ale światło nie chciało współgrać, a ja już od czerwca nie farbuję moich szczypiorów. Także olejcie kolor, patrzcie na strukturę. Generalnie nie mogę narzekać na moje włosy, ale końcówki jednak odczuły dekoloryzację oraz kąpiel rozjaśniającą. Poza tym moje końce zawsze były miotłowate, taki ich (kurwa!) urok. I właśnie te końce chciałam ujarzmić, żeby nie były takie roztrzepane.
Podaję przepis na chińską keratynę:
  1. Umyłam włosy szamponem oczyszczającym z zestawu ( 3 razy).
  2. Wysuszyłam włosy do maksymalnej suchości.
  3. Nałożyłam keratynę z zestawu.
  4. Założyłam czepek i siedziałam tak 30 minut.
  5. Wysuszyłam włosy ciepłym nawiewem do suchości.
  6. Wyprostowałam włosy dokładnie.
  7. Nie myłam włosów 3 dni.

I już 🙂

Tak moje włosy wyglądały zaraz po zabiegu. Oczywiście mega proste, po dokładnym prostowaniu. Producent zaleca nagrzać prostownicę do 220-230 stopni. Moja da się rozbujać do około 200, ale też dała radę. Włosy tuż po zabiegu były troszkę sztywne i obciążone, kreatynę aż czułam pod palcami. Produktu nie kładłam przy skórze, nie chciałam przyklapu, więc machałam tak od ucha. Jednak najgorsze było przede mną- 72 godziny bez mycia, a tu na łbie taka sztywność. Jakoś dałam radę, ale aż mnie korciło, żeby umyć te kluski. Męczyło mnie też spanie w rozpuszczonych włosach. Nie wolno przez te 3 dni kłaków związywać, zakładać za ucho, no nic nie wolno robić, co mogłoby je odkształcić. Wytrwałam.
Włosy myjemy tylko delikatnymi szamponami, żeby nie wypłukiwać keratyny. Nie jest to dla mnie problem. Moje włosy nabrały blasku, a końce są ujarzmione. Nie zależało mi na efekcie wyprostowania, bo moje włosy z natury są proste jak druty. Ale wiem, że ten zestaw daje radę i kędziorkom oraz włosom falowanym. Stężenie magicznego środka to 5%, więc całkiem nieźle.
Zdjęcie porównawcze. Jak widać szczotkowate końce nareszcie w ryzach. Po tygodniu nic się nie wypłukało i mam nadzieję, że efekt utrzyma się chociaż 3 miesiące. Dam Wam znać. Ale z tego co czytałam- dziewczyny twierdzą, że ten zestaw daje radę nawet przez 6 miesięcy. Wspomnę jeszcze, że zestaw wystarczy mi na 3 razy. Dla mnie bomba! Za ten cud zapłaciłam uwaga…6,67$! Szok. Co prawda miałam kupony i trafiłam na promo, ale teraz widzę, że zestaw kosztuje 11,70$ co też jest dobrą ceną. A jak lubicie, możecie polować na kupony w tym sklepie, zawsze to kilka groszy w kieszeni.
No i co? Polecam! Nic więcej nie dodam, ja jestem zachwycona ceną, efektem, wydajnością, wszystkim.

Everybody pomarańcze- perfekcyjny zestaw na zimę :)

By | Bjuti Pudi, Blog | 21 komentarzy
Ha! Doczołgałam się do lapka! Czym Wam pachną święta? Wędzonym boczkiem, smażoną rybą, a może choinkowymi igłami? A dupa tam- pomarańczami. Ja, dziecko komunizmu, pomarańcze kojarzę z grudniowymi świętami. Zresztą, nowe dzieci tez chyba tak kojarzą, bo to w zimowym okresie, w marketach, mamy cytrusowy wysyp. Najlepsze kasztany są na placu Pigalle, a najlepsze pomarańcze, to te prosto z drzewa. Te to dopiero smakują obłędnie! Ciężko jednak wyhodować sobie takiego krzaka w naszym ogródku, chociaż pogoda ostatnio zaskakuje i kto wie…może za kilka lat 😉 A jak wprowadzić się w pomarańczowy stan jeszcze mocniej? Kosmetyki!
Taki zestaw towarzyszy mi od kilku tygodni. Troszkę już wyduszony i wymęczony, ale absolutnie niesamowity. Olejek od Optima Plus, balsam od Eveline i krem do rąk od The Secret Soap Store. Pomarańcze z Lidla, bo nie było kiedy polecieć na Sycylię 😉 Wszystkie 3 produkty, z pomarańczami 4, pachną soczyście i pięknie, i przytargałam je ze spotkania blogerek. Aromat balsamu i kremu na długo pozostaje na skórze i towarzyszy nam przez cały dzień. Olejek natomiast to świetne uzupełnienie- dom w tej samej nucie zapachowej. Balsam przełamany jest imbirowym obłoczkiem, świetny pomysł, zima pełną gębą.
Zacznijmy od kremu. Jest świetny. Nawilża i wygładza dłonie bardzo dobrze, nawet po przedświątecznych porządkach i szorowaniu kibla chlorem 😉 Bardzo gęsta konsystencja, niewielka ilość wystarcza na dłonie. Nadaje się też do stóp, pielęgnacja na najwyższym poziomie. Mógłby się szybciej wchłaniać, ale niestety- coś za coś. Wolniejsze wchłanianie i świetne nawilżenie, to sprawka 20% masła shea w składzie. Zapach jak wspomniałam, powala- soczyste pomarańcze.  Cena niestety troszkę mnie wcina w fotel- 38,90 za 80 mililitrów. Firma dobra, skład dobry, ale 4 dychy za krem do rąk, trochę mnie zniechęca. Jeśli miałabym się czegoś jeszcze czepiać, to zakrętka jest za mała i spierdala mi po pokoju. Łapy śliskie po kremowaniu, a tu taka pchełka mała. Poza tym opakowanie fajowe. Mogliby zrobić  promo na chociaż 29 zeta, to kupiłabym drugi 😉 A tak, no to może kiedyś się skuszę, bo krem świetny, ale portfel jęczy.
Balsam od Evelinki. Na prowadzenie wysuwa się ostry imbir, pomarańcze troszkę w tle, ale po chwili, obie nuty zapachowe mieszają się na skórze i tworzą świetny duet. Konsystencja typowo balsamowa. Wchłanianie szybkie, nawilżenie bardzo dobre. Osobiście nie wierzę w ujędrnienie po balsamie,zresztą jeszcze jestem jędrna, ale…szok! Rzeczywiście, skóra po pewnym czasie staje się bardziej napięta i chyba ta struktura skóry faktycznie się wyrównuje. Czyli to nie jest ściema. Jestem pozytywnie zaskoczona tym produktem i zdecydowanie kupię kolejną tubkę. Cena balsamu nie jest wygórowana, koszt to około 15 złotych, więc myślę, że każdy może sobie na niego pozwolić. Wydajność taka normalna, znika jak każdy inny balsam. Kosmetyki Eveline są dostępne w wielu miejscach, dlatego i z tym problemu nie będzie. Absolutnie polecam.
Naturalny olejek eteryczny, pomarańczowy, to taka moja kropka nad i. Mam porównanie z pomarańczą od Mokosh (Klik) i oba pachną tak samo pięknie. 10 ml wystarcza na bardzooo długo. Odnoszę wrażenie, że Mokosh dłużej unosił się w powietrzu, ale nie czepiam się, bo olejek od Optimy kosztuje tylko 9,90, a teraz w promocji- 7,50! I ta cena do mnie przemawia. Testuję namiętnie olejek gdzie i jak się tylko da. Aromatyzuję sobie nim dom, dodając do kominka zapachowego. Nakrapiam nim wodę w wannie, a potem chłonę. Uwierzcie, że nie ma nic lepszego iż wanna pełna wody, piany i kilku kropelek pomarańczowych soków.
I takie to moje cytrusowe grudninki. Uwielbiam otaczać się takimi zimowymi zapachami, kiedy temperatura spada (powiedzmy, że spada, jeśli spojrzymy na sierpień, kiedy było 40 na plusie 😉 ). A Wy czym dziś pachniecie?
A co do piosenki, to znalazłam tylko Mandarynę, divę wszech czasów 😀

Czym smakuje Wasze dzieciństwo?

By | Blog, Przemyślnik | 25 komentarzy
Za chwilkę święta. Zatrzęsienie świątecznych postów może przytłoczyć. Kiedyś tam pisałam już o świętach, więc możecie zajrzeć do mojej blogowej, archiwalnej poezji- Dżingubels. Nie chce mi się wybierać prezentów na blogowej łiszliście, nie chce mi się wałkować tego tematu. Jest jednak jedna rzecz, która troszkę ze świętami się wiąże, a którą uwielbiam- jedzenie!
Jak widzicie, od zawsze bardziej wolałam jeść, niż gotować. Ale, że z Matką Boską już nie mieszkam od kilku lat, to i gotować trzeba, bo co jak co, ale nawpierdalać to ja się lubię. Mój brat chyba do dziś czuje się w kuchni lepiej niż ja, ale i ja zrobiłam postępy, od przypalania wody- do całkiem awangardowych obiadów doszłam. Nie jest źle. Mimo wszystko chętnie wracam do lat, kiedy byliśmy karłami i jadało się to czy tamto.
Jako odwieczny wykolejeniec, nigdy nie przepadałam za słodyczami. Jadłam, ale dozowałam sobie i do dziś tak robię, bo jedna kostka czekolady zamula mnie na miesiąc. Kiedy cofnę się do czasów karlicy, pamiętam, że miałam dwa specjalne zeszyty, do których wklejałam etykietki ze słodyczy. Czy ktoś jeszcze pamięta czekoladę Danusię? Zeszyty były nie byle jakie, bo kolorowe, zdobyte gdzieś cudem przez Matkę Boską. Wiecie, to były czasy, kiedy powszechne były jeszcze bruliony w szarych okładkach, z nadrukiem kamienic z różnych miast Polski. A ja miałam kolorowe, czcigodne i najprawdziwsze, zachodnie zeszyty. Szał. I szły tam etykietki. Na honorowym miejscu wkleiłam papierek po gumach Hollywood. To był rarytas! Wujek z Warszawy przywiózł paczuszkę gum do żucia. Nie było jeszcze Orbitek. Holiłudy były pierwszymi i bardzo pożądanymi relikwiami zachodu. Podzieliłam się zdobyczą, z siostrą mamy, którą zawsze traktowałam jak moją, starszą siostrę. Wyszło nam po 2 i pół listka. Dzieliłyśmy dzielnie, ale to ona zaiwaniła główne opakowanie- żeby nosić w plecaku, na widoku 😉
Zbierałam też figurki z Jajek Niespodzianek, czekolada średnio mi szła, ale zawartość stała na półce w moim pokoju. Co sobotę ściągałam wszystkie artefakty,czyściłam wszystko i ustawiałam od nowa, a były tego dziesiątki, może i setki. Wracając do czekolady- kiedyś Matka Boska kupiła nam Nutellę, nowość, szał i omajgad. Po kilku kanapkach chyba się porzygaliśmy, a słoik z drogocenną mazią dostały sikorki. Nie wiem czy rzygały. Oczywiście żarłam na sucho Vibowit, a na odpust szłam, żeby kupić picie w woreczku i watę cukrową. Wracałam oblepiona, a za mną leciało stado os. Ze słodkości lubiłam cukierki pudrowe i batony Pawełki, które regularnie dostarczał nam dziadek. Właściwie pradziadek. Ale te Pawełki, to były inne Pawełki! Więcej w nich było alkoholu, niż czekolady! Ale jakoś nikt się nie czepiał, a i nikt najebany nie chodził. Chyba. Pawełki miały inne opakowania- sreberko i na wierzchu nakładany papierek.
Flipsy kukurydziane dostarczała ciotka. Dostarczała je na tony, bo akurat w Zamościu otworzono pierwszy market, chyba Max, jak dobrze pamiętam. Jak już nie mogliśmy ich jeść, sklejaliśmy z nich zwierzątka. Na ślinę oczywiście. Mama była dealerem gum do żucia. Codziennie dostawaliśmy po jednej. Chyba, że coś odpierdoliliśmy, to była kara i nie dostawaliśmy nic. Świetna metoda wychowawcza- bez krzyków i klapsów. Da się? Się da! Historyjki z Turbo i Donalda. Katalogi z naklejkami z Barbie, Dynastią, Gremlinami, A potem guma Alf, pewnie rakotwórcza, ale język pozostawał granatowy na trzy dni. A propos rakotwórczych pychotek. Kukuruku! To był wafel! Dziadek Stanisław kupował codziennie po wafli i chleb z buzią. Codzienny rytuał jedzenia buzi i Kukuruku. A ta buzia, to był pęknięty chleb. Teraz chleby nie pękają. Nie smakują tez, jak ten z piekarni przy parku.
Wpieprzało się papierówki z robakiem, wytarte o spodnie, orzechy prosto z leszczyny, suszone na grzejniku jabłka, co to był za smak! Zielone, ledwie muśnięte słońcem truskawki w glinie, rzodkiewka i młoda marchewka opłukana pod rynną, w deszczówce. Jedliśmy też grzyby, które wcześniej sami zbieraliśmy. Do dziś dziwi mnie, jak ktoś może pomylić kanię z muchomorem. Nam się nie zdarzało. Przecież żyjemy. Jedliśmy to wszystko i nic nam nie jest! A jak nam się jeść nie chciało, to nikt siłą do stołu nie ciągnął. Cały dzień lataliśmy po dworze, czasem wpadliśmy do kuchni, żeby złapać w brudną rękę, chleb ze śmietaną i cukrem i dalej do zabawy. Po takich harcach, nikt nas nie musiał namawiać do jedzenia-  obiad od Mamy, potem obiad od Babci i można było zaczynać kolacje. A na deser prażynki okienka, prosto z gara pełnego oleju.
A rękę do przypraw mam po Babci Gieni. Ręce Babci sypiąc pieprz lubiły się wygłupić, Babcia zawsze mówiła, że nad garnkiem zawsze jej się ręka trzępci. I ja zawsze trzępnę. Jak mi się sypnie, to nawet herbata wychodzi pikantna, a ja lubię pikantne dania. Cebularze Babci Gieni, to było mistrzostwo świata! Oczywiście pieprzu tyle co cebuli. A ten zapach, ah! Albo pierogi z kominkami. Kominki to takie grzyby 😉 I dużooo pieprzu. Mleka od krowy nie piłam, bo nienawidzę mleka, tak samo jak wątróbki, ale tylko te dwie rzeczy są u mnie zakazane. Za to podjadałam parowane kartofle dla świń haha 😀 Lubię kartofle.
A jedliście kiedyś fuszer? W zależności od regionu fuszer ma różne nazwy- kulesza, lemieszka, prażucha, chałajda, ale i tak najlepsza nazwa to psiocha 🙂 Takie tam kartofle tłuczone z wodą i mąką, polane tłuszczem ze skwarkami i cebulką- samo zdrowie i jem do dziś. Może dlatego od lat ważę 50 kg? Dieta cud. W domu robiło się tez kutaski, przez wiele lat nazywane kociaczkami, żebyśmy przypadkiem w szkole nie powtórzyli, czym nas Matka Boska karmi. Kutaski to po prostu paluszki serowe, smażone jak pączki i obtaczane w cukrze pudrze. Podobno dzieci nie lubią szpinaku. Gówno prawda, kocham do dziś. A jeszcze lepsza od szpinaku była chabetuła ( zwana tez chałajdą). Taki dziki szpinak. A na prawdę- lebioda, nazywana tez komosą białą. Dopiero niedawno doczytałam, że starsze okazy mogą być trujące. Dziwne, zawsze to jadłam na tony i nawet sraczki nie miałam. Podjadałam też świeże wędliny prosto z wędzarni. Zalewałam sałatę rozgrzanym tłuszczem z jajecznicą. Topiłam (nadal to robię) biały ser, który kilka dni stał w cieple, do tego jajeczko i domowy ser topiony gotowy. Pycha. Jabczanka- czyli zupa owocowa z jabłek. Ciasto z pierogów pieczone na blasze, fajerce, na piecu kaflowym. Nazywałam ten rarytas podeszwami, albo sarniną. Czemu sarnina? Bo jak mama powycinała kółka na pierogowe skórki, to zostawały takie fifraki jak sarenki, więc sarnina. A najlepsze ciasto? Przaśniak od Babci, albo biszkopt z truskawkami.
Nikt nie chorował, nikt nie narzekał. No dobra. Jest taka jedna historia z jedzeniem i narzekaniem. Odwiedzili mnie dwaj sąsiedzi, dalecy kuzyni. Jeden rok, drugi dwa lata starszy. Bawiliśmy się w piaskownicy. Zrobiłam im pyszne babki piaskowe i kazałam im jeść. Nie chcieli. Zebrali zjebkę. Kto to widział, przyjść w goście i jedzenia odmawiać?! Stałam nad nimi, a oni jedli i płakali. Zjedli do czysta. Mi się nie odmawia. Na zdrowie.
A Wy jakie smaki pamiętacie z dzieciństwa? Za czym tęsknicie, a co robicie do dziś w swoich kuchniach?

Dziś zrobimy to po francusku!

By | Bjuti Pudi, Blog | 16 komentarzy
Jest taki jeden gość, stały bywalec memów. Dla niego nie ma różnicy czy walnie pół litra, litr, czy pięć litrów.  Im więcej tym lepiej. Olek się nie cacka. I ja też się nie cackam. U mnie każda ilość wynalazku idzie jak woda. Codziennie muszę sobie zaaplikować, bo inaczej nie jestem sobą. Nie wyobrażam sobie życia bez codziennego rytuału. To dla mnie jak mycie zębów! No nie ma opcji, żeby choć raz pominąć taką przyjemność! Robiono to już w starożytności, z tym, że wtedy wysysali mózg nosem za pomocą słomki. Balsamowanie zwłok.
Kiedy na Fejsie Mydlarnia marsylskie.pl szukała chętnych blogerek do testów mleczka, zgłosiłam się na ochotnika. U mnie wszelkie mazidła są w ciągłym użyciu. Szczególnie upodobałam sobie aromatyczne mieszanki- owocowe, kwiatowe, czasami dziwaczne, jak na przykład słodkie ciasteczka. Wybrałam Violette, w końcu to moja imienniczka, a zapach fiołków lubię. I tak mleczko trafiło pod strzechę mojej willi. Rozpoczęłam testy, bardzo przyjemne zresztą i odpłynęłam w cudnych aromatach. Dokładnie 3 dni temu zdenkowałam flaszkę, więc dziś czas na podsumowanie.
Le Chatelard, Mleczko do ciała fiołek. Butla 300 ml, poręczna z pompką. Lubię takie rozwiązanie i jednocześnie nie lubię. Póki mamy dużo produktu, jest super, ale końcówkę trzeba już wytelepać, a na koniec opakowanie rozciąć, o ile chcemy wykorzystać mleczko do cna. Ja tak robię. Szata graficzna prosta. Często spotykany zabieg przy kosmetykach eko. Producent przykłada dużą wagę do eko rozwiązań na każdym etapie produkcji. Mleczko jak to mleczko- nie za gęste, ale z ręki nie ucieka. Ładnie się rozsmarowuje i szybko wchłania pozostawiając piękny zapach fiołków. Nie jest to aromat mdły. Fiołki nie duszą nas przy aplikacji i nie rzucają nas na płytki w łazience podduszając. Mleczko pachnie identycznie jak fiołkowa polana skąpana w gorącym słońcu. Miałam taką polanę przy rodzinnym domu, więc jest to jak najbardziej miłe skojarzenie. Zapach utrzymuje się dość długo na skórze, chociaż mógłby dłużej, ale jest ok. Wydajność całkiem dobra- 300 ml wystarczyło mi na dobry miesiąc.
Skład dosyć przyjemny, chociaż na przykład takie masło shea, wolałabym jednak przed zapachem. Tym bardziej jeśli spojrzymy na cenę. Koszt mleczka w sklepie marsylskie.pl to 41 złotych KLIK. Dużo i niedużo, zależy jak na to spojrzeć. Niby 40 złotych to nie majątek, ale u mnie mazidła, jak wspomniałam, idą jak woda, więc w skali roku 40×12 (12, bo mleczko wystarcza mi na około miesiąc), to już jednak jest parę złotych. Lotion sam w sobie jest dobry, ładnie nawilża, pachnie, przynosi ukojenie skórze. Ale czy zdecyduję się na jego zakup? Powiem uczciwie. Raz na jakiś czas jestem skłonna do zakupu, ale raczej regularnie nie będę kupować. Chętnie spróbuję wersji różanej za jakiś czas. Jest jeszcze trzeci wariant zapachowy- shea. Ale masło shea kupuję czyste, więc tej opcji raczej nie wybiorę 😉
Podsumowując- mleczko dobre, aromatyczne, spełnia swoje zadanie. Ma małe minusiki, ale prawie każdy kosmetyk jakieś posiada. W tej cenie wolałabym jednak żeby było jeszcze lepiej. Myślę, że moja szczera opinia, przybliży Wam troszkę te nowe mazidła. A może już je znacie? Lubicie kiedy Wasza skóra pachnie czymś konkretnym? Jakie aromaty wybieracie zazwyczaj?

Upominki z Mikołajkowego Spotkania w Chełmie, czyli toboły pełne wrażeń!

By | Blog, Śmietnik | 31 komentarzy

 

Pokazałam Wam ostatnio gdzie byłam, co robiłam i gdzie są pieniędze za las- KLIK. Dzisiaj pokażę Wam co ja tu przytachałam w moich jurnych worach. A było tego zatrzęsienie. W sumie to jest, chociaż wafelki to się same otworzyły już w drodze do domu, musiałam przecież  jakoś Szofera wynagrodzić 😉 To co? Lecimy?

 

Takie toboły pełne skarbów przyjechały ze mną ze spotkania lubelskich blogerek. Lubię prezenty. Każdy lubi. I jak Wam jakaś blogerka powie, że nie lubi- to kłamie. Nie ma w tym nic złego, że lubimy niespodzianki. Źle się dziej, jak dla kogoś prezenty są celem głównym. Na szczęście jeszcze nie spotkałam takich osób osobiście, ale podejrzewam, że istnieją.

 

 

Oczopląs! Nieźle Mikołaj dał czadu. Lubię to wszystko tak ładnie sobie ustawić i się zawiesić 😀 Ale może pokażę Wam z bliska co do czego, bo tutaj to widać zlepek wszystkiego.

 

 

Słodkie słodkości od Candy Factory / FB. To pudełko najbardziej rzuciło mi się w oczy po rzucie okiem po fantach. Opakowanie słodkie jak sama zawartość. Czekoladki tak słodkie, że wykręciło mi mordę na drugą stronę po zaczerpnięciu jednym ząbkiem.  Z ciasteczkami daję radę- 2 na raz udało się zjeść. Czekolada ćpuńska z makiem jeszcze czeka. A czemu tak powoli mi idzie? A no, bo ja nie jadam słodyczy. Takie zboczenie- nie, że nie lubię, ale kostka czekolady zamula mnie na miesiąc. Swoją drogą- dobry patent takie boxy ze słodkościami. Tak rozkminiam czego to jeszcze na rynku nie ma- może boxy z zabawkami erotycznymi? Oh wait, sza, jak coś to był mój pomysł 😀

 

Wafele od EurowafelFB zawsze pro. Tym zacnym podarkiem przekupiłam Niemęża żeby po mnie przyjechał. Oboje jemy takie wynalazki na tony, bo fajnie gębę zakleja. Wtedy nie mogę mówić i można ze mną w spokoju posiedzieć i obejrzeć jakiś film, bez kłapania dziobem.
A tutaj mamy troszkę dżemorów do goferów i fajne kosmetyczne niespodzianki od Maroko SklepFB. Dżemy powolutku wyłomoczę, ale najbardziej mi się oczy zaświeciły na widok łagodnego szamponu. Aj aj aj wszystko co można wsadzić na łeb, to dla mnie prezent idealny!
The Secret Soap StoreFB opakował prezent tak ładnie, że właściwie same pudełko już by mi wystarczyło 😀 Środek też imponujący. Krem do rąk już w użyciu, a pachnie tak zajebiście, że jakbym była mocniej pierdolnięta to zlizywałabym go z rąk. Na szczęście nie jest ze mną jeszcze tak źle 😀 Chyba…
Drogeria eKobiecaFB sprawiła nam bardzo przyjemne podarki. Puder ryżowy miałam zamiar kupić, ale już nie muszę i już go lubię. Szoku dostałam na widok czarnej pomadki. Niemąż powiedział, że do Biedry tak ze mną nie pójdzie, w sensie jak się nią pomaluję, ale na jakąś okazję się przyda. Na przykład na zjazd satanistów w Pcimiu Dolnym, albo na jakąś sesję u mojej Asi.
Lady’s Nails CosmeticsFB podarowało nam ozdoby do pazurków i żel. Niektóre dziewczyny dostały hybrydy, ale ja akurat siedzę w żelu, więc hybrydy są mi zbędne. D&G naklejki to ja no…hmmm…tego- przytnę, bo nie mój stajl, że tak to ujmę 😀 Będzie z nich ładna złota posypka. A może puszcze w świat? Kto wie. W każdym razie reszta mega.
BielendaFB zawsze podrzuca przydatne prezenty. Micel to u mnie podstawa! Jedwab do ciała chyba poczeka na cieplejszy czas, ale jestem go niezwykle ciekawa.
To, że uwielbiam kosmetyki z FarmonyFB to żadna tajemnica. Ciekawi mnie krem, ale i suchy szampon już do mnie przemawia. I suchar chyba pójdzie na pierwszy ogień z recenzją, przy okazji porównam go z innymi, które posiadam na stanie.
A tu to będzie recenzja inna niż wszystkie. NacomiFB już poszedł w ruch. A gdzie go pcham? A wiadomo! Na włosy haha! Ale i na ciało też próbuję, żeby nie było. W każdym razie skład taki przyjemy, że włosy chyba się z nim zaprzyjaźnią.
Drogeria MisticFB obdarowała mnie podkładem. Musi on bidny chwilkę poczekać, ale myślę, że koło maja- czerwca odcień będzie już idealny, bo ja szybko i mocno murzynieję wraz z pierwszym słonkiem.
VitapilFB idealnie wycelował w moją ulubioną, włosową tematykę. Już żrę tabsy i psiukam się po łbie lotionem. A powiem Wam, że psiukacz zajebiście pachnie!
Tutaj mamy choinkowe mydło od Scandia CosmeticsFB, olejek pomarańczowy od Optima PlusFB oraz kolorówkę od CatriceFB. Olejek już mi pachnie, a choinka odpoczywa w szufladzie z bielizną, kot boi się zaglądać haha 😀
RimmelFB dał mi szansę wypróbować tusz. Strasznie mnie to cieszy, bo ponoć jest przyjemny dla rzęs. Musi chwilkę poczekać na swoją kolej, bo nie lubię mieć otwartych więcej niż dwóch tuszy na raz, ale strasznie mnie łapy świerzbią, żeby go już używać.
Kosmetyki od EvelineFB zawsze mnie cieszą, lubię tę markę.
AvaFB idealnie wpasowała się z upominkiem, krem przyda się na świąteczno- sylwestrowe imprezy.
A na aloe- choince już wisi łańcuch od SemilacFB
A pod choinką, flaszka od Chill Drink./FB. Drink bezalkoholowy, bo alkohol w święta to jak dla mnie- trochę nie na miejscu.
Już pewnie posnęliście, a to ciągle nie wszystko! Była jeszcze licytacja i loteria. Dostałam też prezent od Mikołajki. Oto i podarki.
Cudownie trafiony prezent od jednej z blogerek. Nie wiem od kogo, ale kosmetyki trafione w punkt! Jeszcze raz dziękuję 🙂
Sleeki, w końcu dopadłam Sleeki! Moja radość nie zna granic! Azjatycki krem pod oczy już mnie pielęgnuje, a Szminka w kredce od Rimmel gości na moich ustach. Dziś otwieram balsam z imbirem i pomarańczą od Eveline! Ajj!
Jeszcze raz gorące podziękowania dla sponsorów, naszych organizatorek oraz wszystkich dziewcząt, z którymi mogłam spędzić Mikołajki. Prezenty, prezentami, ale wspólnie spędzony czas to zawsze miła odskocznia, szczególnie dla takiego Nołlajfa jak ja 🙂

Mikołajkowe Spotkanie Blogerek w Chełmie, blogerki dla zwierzaków- relacja!

By | Blog, Śmietnik | 24 komentarze

Bo za bycie złą, są lepsze prezenty! Ho ho ho! Byłam bardzo niegrzeczna w tym roku i w tamtym też, i dwa lata temu też, a i klej od małego wącham, bo Mama jest szewcem 😉 Kiedy przyszedł do Nas (czyli do mnie i innych blogerek) Mikołaj, oczywiście mówiłyśmy, że jesteśmy grzeczne, ale jak jest to każdy wie. Owszem- dobre uczynki to my lubimy, ale czy my takie dobre dziewczynki jesteśmy, to ja nie wiem 😉

5 grudnia odbyło się Spotkanie Mikołajkowe. Ja wiem, że to dzień wcześniej niż normalne Mikołajki, ale w naszym regionie to norma. Sylwester w Chełmie ma być 1 stycznia KLIK, więc dzień w tą czy tamtą, to żadna różnica.

Spotkanie zorganizowały:

Przybyły:

Pod obstawą milicji zagościłyśmy na Ranczu Budrysa w Strupinie Dużym, koło Chełma.

Miejscówka zacna, zagubiona wśród pod chełmskich pól, zagubiona jak ja. Spóźniłam się z dobre 10 minut, jak fleja jakaś. Okrążyłam ze trzy razy Ranczo, zanim dojechałam. Udało się. Wbiegłam triumfalnie jako ostatnia i prawie wywinęłam orła w upominkach od sponsorów. Sic! Takie z nas grzeczne panny, że mamy sponsorów…pominę to kropką na końcu zdania.

Darów jak po wielkiej powodzi w 97. Tylko, że powodzi nie było, chyba, że powódź prezentów. A zaczęło się od prezentów od nas- dla nas. Blogerki – blogerkom. Lubię tę tradycję- list do Mikołaja, potem losowanie kto komu da paczuszkę. Miły zwyczaj, a już myślałam, że to mnie nie spotka po ukończeniu szkoły, a jednak!

 

(Nie)grzeczna Pudernica dziękuje Mikołaicy, prezent trafiony w sedno! Serdeczne Niech Ci Jarek Jedyny Prawdziwy Oświecony Światłem Swego Majestatu Błogosławi!

W międzyczasie trzeba było się posilić, żeby potem mieć siłę tarmosić pudła z darami. Ja wybrałam oczywiście furę mięsa, nie ma to jak przegryźć chabaninę zagryzając kulką pieprzu;)

Kawka akurat nie moja, a Sylwii, ale taka ładna i blogersko fotogeniczna, że obskoczyłam ją obiektywem. Kawę, nie Sylwię, chociaż Sylwię też 😉

Po prezentach blogerskich i obiadku, czas na prezenty od firm. Dobrze, że biedna Klaudia się nie złamała przy rozdawaniu, bo było tego bardzo, ale to bardzo dużo.

Każda z nas ochoczo buszowała po tobołkach, niczym buszujący w zbożu, buszował w zbożu szukając zboża, czy co on tam szukał.

Kółko (nie)różańcowe zwarte i gotowe! Gotowe na wszystko! A jak na wszystko, to i na pomoc zwierzakom! Zebrałyśmy prawie 800 złotych dla Chełmskiej Straży Ochrony Zwierząt! A jak zebrałyśmy? Była loteria, była licytacja i kasa się sypie 🙂

Za chajs z bankomatu baluj bejbe! Niech i piesy pojedzą solidnie, niech śpią sobie na ciepłych kocykach, bo jeśli masz serce do czworonogów- masz i do ludzi. Pamiętaj!

Losowanie budziło wiele emocji 🙂 Udało mi się wylosować super prezenty. Ale o prezentach będzie w następnym poście, zaraz, zaraz- nie wszystko na raz!

Wszystko nam kiwi! W takim gronie to wszystko bez wyjątku! Szkoda tylko, że czas tak szybko zleciał, nie nagadałam się ze wszystkimi 🙁 Chociaż i tak mi się morda nie zamykała, jak to mi. Bałam się, że mnie dziewczyny na wiatr wygonią hehe 😀 Ale summa summarum ujebałam się w język, ugryzłam się znaczy. Co nie znaczy, że przestałam mamrolić. Mamroliłam dalej, najwyżej bardziej plułam 🙂

Na koniec jeszcze focisława z Sylwią, ach co to jest za kobieta!

I jeszcze grupówka, i do domu… Wszystko co dobre szybko się kończy. Mam jeszcze jedno życzenie do Mikołaja- chcę się z tymi dziewuszyskami spotkać jak najszybciej! Mikołaj nie bądź dziadem, spełnij moje marzenie!

 

Do przeczytania w kolejnym poście, bo chyba chcecie zobaczyć, co te wszystkie Mikołaje przytachały nam w worach? Kto nie lubi pełnych worów, niech pierwszy rzuci kamień. Ho ho ho komin jest pełen pyłu. Ho ho ho, a więc wejdę od tyłu 😀

 

 

Kosmetyk na wszystkie bolączki- Thermal Teide Gel Aloe Vera

By | Bjuti Pudi, Blog | 6 komentarzy
Własnie zdenkowałam jeden z cudnych kosmetyków, który przytachałam z Fuerty. Żel aloesowy. Uwielbiam ten kosmetyk, a Fuerteventura to kolebka aloesowych czarów. Jeśli kiedykolwiek się tam wybierzecie, polecam zaopatrzyć się w aloesowe maziaje.
Kiedyś już miałam taki żel od Safiry, pisałam o nim tutaj- KLIK. Safirowy żel sprawdzał się u mnie, ale odkąd poznałam tajemnicę kosmetyków aloesowych, to jakoś niechętnie na niego patrzę. Kurwa, większość tych żeli dostępnych u nas, można sobie w dupę wsadzić i taka jest prawda. Dlaczego? A no dlatego, że jeśli jakiś żel aloesowy ma w swoim składzie wodę (aqua) to z wydzieliną aloesową ma mało wspólnego. Przy okazji wakacyjnych zakupów ucięłam sobie pogawędkę z Panią Hipiską (tak, najprawdziwsza Hipi!), która zajmuje się tymi roślinkami, ma farmę aloesu i produkuje kosmetyki naturalne. Pani powiedziała mi, że jeśli w składzie żelu mamy wodę, to znaczy, że do kosmetyku użyto proszku aloesowego, a nie żywej galaretki z liści. Woda ma za zadanie rozpuścić proszek. Logiczne, że jeśli użyjemy miąższu, to woda nie będzie potrzebna, bo wnętrze aloesowego serca to prawie sama woda. Taki banał, a nikt nie zwrócił na to nigdy uwagi. Przewertowałam milion blogów i każdy na tapetę bierze skład, dodatki, alkohol, a woda olana. Niby zwykła woda, ale jednak ma znaczenie. A proszek? Z czego jest proszek? A no z resztek- łodyg, skrawków liści. Resztki drogie Czytelniki, resztki w nas pchają! Kupując żel aloesowy pamiętajcie- nie może mieć w składzie wody!

 

Thermal Teide Gel Aloe Vera 100%  czysty aloes, 250 ml.
Żel kupiłam w popularnym, hiszpańskim markecie Dino (od Hipiski kupiłam inne kosmetyki;) ), za 7 euro. Tutaj znalazłam go na stronce w cenie 12 euro- KLIK. Na stronie macie opis, ale pewnie nie zechce się nikomu tego wrzucać w translator, no chyba, że znacie hiszpański. Tak na skróty, to jest to żel ze sprawdzonych kanaryjskich upraw, produkt naturalny. Nadaje się do wszelkich skórnych potrzeb- nawilża, odżywia, łagodzi skutki opalania i golenia. Sprawdza się przy skórze problematycznej, łuszczycowej, przesuszonej, wrażliwej, trądzikowej, podrażnionej, rozjaśnia rozstępy. Zawiera aminokwasy, polisacharydy, witaminy, minerały, enzymy, triglicerydy, sterole i kleje. Żel nadaje się dla dzieci, dorosłych i zwierząt. Pomaga przy uszkodzonym naskórku, po ugryzieniu owadów, pomaga pozbyć się łupieżu i odparzeń, na przykład pieluszkowych. Można pisać i pisać, a w skrócie- jest zajebisty.
Żel stosowałam z powodzeniem podczas wakacji, świetnie chłodził i koił moje spalone cycki i nogi, i ręki i brzuchy i generalnie wszystko łącznie z ryjem. Tak mnie pochłonęło, że porzuciłam krem na rzecz tego żelu i tu także sprawdzał się super. Mało tego- skóra stała się gładsza i bardziej promienna. Mniej zaskórników, mniej podrażnień, nawilżenie na najwyższym poziomie. Cudo. Kosmetyk dodawałam do maseczek do włosów, a moje włosy aloes uwielbiają, więc i tutaj nawilżenie na najwyższym poziomie. Zanim naolejowałam włosy, smarowałam odrobiną żelu, tu także sprostał zadaniu i podbił działanie oleju. Faktycznie po goleniu łagodzi podrażnioną, swędzącą skórę. Komary nie straszne- kosmetyk błyskawicznie chłodzi i nic nie piecze, nic nie wkurwia. Żel najlepiej przechowywać w chłodnym miejscu, można w lodówce. Jest gęsty i pachnie, jak określił mój Niemąż- rośliną. Zapach zielepachy jest neutralny i szybko się ulatnia.
Macie jeszcze zuma na skład. Nie ma wody, nie ma alkohol denat, wyśmienicie! Oczywiście znajdziemy tu też konserwanty, ale jak doczytałam się na stronkach z tym kosmetykiem, konserwanty dodane w minimalnych ilościach, tak, żeby żel nam nie skisł. Jest jeszcze składnik żelujący, poza tym same dobre rzeczy. Ale skład składem, a najważniejsze, że kosmetyk sprawdza się wyśmienicie. Żałuję, że nie kupiłam dwóch. Na szczęście mam jeszcze kilka aloesowych cudeniek 🙂
Wiem, że dostępność, akurat tego konkretnego produktu nie jest rewelacyjna, ale może akurat komuś przyda się ta recenzja. A osobom, które mają zamiar kupić jakikolwiek inny żel aloesowy, przyda się informacja o wodzie i alkoholu, w tego typu kosmetykach. Jeśli ktoś wybiera się na Kanary, to może mi kupić taką zacną flaszeczkę 😉 A jak tam u Was? Znacie takie żele? Używacie? Polecacie jakieś konkretne?