Monthly Archives

lipiec 2015

Maska Hair Jazz i rabarbar na łbie ujarzmiony!

By | Bjuti Pudi, Blog | 31 komentarzy
Ahoj Czytelniki!
Dzisiaj piszę drżącą ręką, bo wiem, że spłynie fala nienawiści hehehe 🙂 Wiecie, że współpracuję z Harmony Plus, a ich Hair Jazz ma swoich zwolenników jak i przeciwników. Ci przeciwnicy chcieli mnie mordować po recenzji szamponu i odżywki, które to na ich nieszczęście świetnie się u mnie spisały. No może nikt mnie zamordować nie chciał, ale pogróżki na maila szły aż miło. Jeszcze w ramach tamtej (KLIK) recenzji dodam, że zestawu nadal używam i nadal jestem zadowolona. Zresztą widzieliście w ostatnim włosowym poście jak mi włosy skoczyły.Od stycznia miałam miesiąc przerwy i podczas tej przerwy nic złego z włosami się nie działo, więc bez obaw. Włosy po prostu po odstawieniu wracają do swojego tempa rośnięcia, to wszystko. Ostatnio spotkała mnie miła niespodzianka i od Harmony dostałam maskę do włosów. Właściwie nie dostałam jej w ramach współpracy, to był miły gest, ale maska jest fajna, więc postanowiłam, że wrzucę recenzję. A poza tym lubię jak hejterzy się pocą i tracą swój czas tylko po to, żeby mnie pobluzgać, czytanie sprawia mi sporo frajdy 😀
Hair Jazz, Intensywnie odżywiająca maska z masłem shea i składnikami aktywizującymi wzrost włosów KLIK.
Maska w półlitrowym, poręcznym słoiku. Szata graficzna typowo Jazzowa, przejrzysta. Tym razem z polskimi napisami na odwrocie, już nie ma doklejanej karteczki, ale to dla mnie w sumie jest nieistotne. Maska jest budyniowa, o odpowiedniej konsystencji, coś jak Kallosy. Wydajna, wystarczy mała dawka na całe włosy. Pachnie też Jazzowo- mentolowo, ale ma słodkawą nutkę zapachową w tle. Dla mnie zapach fajniejszy niż szampon czy odżywka.  Aromat jest delikatny, przyjemny.
Jak wiecie w składach nie jestem wybitnym specjalistą, ale coś tam rozkminiam. Masło shea uwielbiam i w tej masce jest ono wyczuwalne. Mamy też proteiny soi i kilka innych fajnych składników. Troszkę chemii jest, ale zauważyłam, że czasami chemia działa na mnie lepiej niż produkty eko, więc przeciwniczką nie jestem, byle działało 😉 A działa.
Maskę stosuję od dobrych trzech miesięcy. Pierwszy miesiąc katowałam non stop, bo co aplikację włosy były coraz fajniejsze i nawet się nie przeproteinowały, szok. Teraz używam jej rzadziej, bo mi jej szkoda do walenia co drugi dzień heheh 🙂 No i mimo wszystko wolę się nie najebać tymi proteinami 😉
Nie wiem jak maska ma mieć wpływ na wzrost włosów, skoro nie nakładam jej na skórę, ale ok, może jakiś wpływ by miała gdyby tam się pojawiła. W każdym razie na skórę idzie odżywka Jazzowa, a na resztę włosów ta zacna maszczyna. Zostawiam ja na minimum 5 minut, chociaż producent wspomina o 3 minutach. U mnie wszystko do góry nogami jak w Australii. Czasem i godzinę z nią latam, bo efekty są lepsze. Już w trakcie spłukiwania włosy są śliskie jak dupa żaby. Bo dupa żaby jest śliska, no nie? Po wyschnięciu włosy są mega ujarzmione i lejące. Kłaki nie sterczą jak aureola pijanego archanioła. Mięciuchne kołtuny można tulić i tulić takie są milusie. To chyba ta kochana shea daje takiego nawilżającego kopa.
Działanie maski mogę porównać do bananowego Kallosa, z tą różnicą, że Hairr Jazz jest z dziesięć razy lepsza. Jedyną jej wadą jest cena…80 złotych. I już wiecie dlaczego ją oszczędzam 😀 Gdyby kosztowała tak 50 złotych, to nawet bym się nie zastanawiała z zakupem, a tak to ręka mi zadrży. Będę czekać na jakieś promo, bo wiem, że na pewno ją kupię. Mogę ją śmiało polecić. Na moich cienkich i delikatnych włosach sprawdza się wyśmienicie, nie mam zastrzeżeń. Nawet bardziej wymęczone końce są ukojone i nawilżone. Przez miesiąc używałam jej co drugi dzień, a przez ostatnie dwa- raz lub dwa razy w tygodniu i mam nadal mniejsze pół “budyniu”. Wydajna. Na jakieś kolejne trzy miesiące powinna wystarczyć. Polecam, nawet jeśli znowu mam odbierać maile, że zamordujecie mi kota to i tak polecam, bo mój Januszek umie się obronić, a i ta maska obroni się sama 🙂

Olaplex- cud nad Wisłą i Wieprzem, i Wartą, i Krzną!

By | Bjuti Pudi, Blog | 68 komentarzy
Niedziela dla włosów, odbyta w piątek i opisywana w poniedziałek, takie rzeczy tylko u mnie 😉 Ale najważniejsze jest to co tym razem namodziłam. A namodziłam srogo. Słyszeliście o Olaplex? Nie chce mi się powielać internetów, więc powiem w skrócie- jest to preparat, który regeneruje mostki siarczkowe we włosach, czyli robi nam dobrze, żeby włosy nie były jakby pierun siarczysty w kupkę szyszek przypierdolił. Można specyfiku dodawać do rozjaśniania, farbowania lub zrobić zabieg regeneracyjny. Staram się nie męczyć już moich włosów, więc zdecydowałam się na ich regenerację. To tak jakby w skrócie.
Mam takie szczęście, że “posiadam” prywatną fryzjerkę w postaci mojej dobrej koleżanki. Kiedy do niej idę to wiem, że roboty nie spierdoli. O Olaplexie wyczytałam jeszcze zimą na jakimś zagramanicznym forum i nawet myślałam, żeby zamówić sobie zestaw na Amazonach czy innych eBayach, ale wiecie sto dolców w ciemno to nie w kij dmuchał. Wiosną objawił się polski dystrybutor i od razu doniosłam o tym mojej fryzjerce, która nadała znaki dystrybutorom i tak Olaplex trafił na naszą wiochę 😉 Póki co w naszym lubelskim województwie Olaplexią w Chełmie i własnie w Krasnym Yorku u mojej Pati- KLIK. Ludu- podziękujcie mi 😉
I tak oto w piątek Patryszja umyła me włosy wiatrem stargane i nałożyła ociupinkę zawartości pierwszej flaszki. Wystarczy posiedzieć z tym 5 minut, ale ja siedziałam dobre 40. Potem na pierwszą powłokę poszła druga flaszka, oczywiście odpowiednia ilość, nie cała 😉 Siedziałam godzinę, a minimum to 10 minut. Żeby było jeszcze drastyczniej, to siedziałam połowę tego czasu pod grzaniem, podczas gdy na zewnątrz temperatura dochodziła do 40 kresek. Lubię hardcore.
Siedziałam jak chuj na weselu ze dwie godziny, a potem włoski do mycia. Nie dawałyśmy już żadnych odżywek, bo byłam ciekawa efektu tylko po samej Oli. I oto proszę ja Was efekty.
Pierwsza fotka to moje włosy bez niczego, czesane wiatrem. Drugie zdjęcie to efekt jaki otrzymałam po Olaplexie. Przepraszam a jakość fotek, ale robiłam je telefonem, a i światło takie średnie. W każdym razie efekt widoczny. Kłaki zostały też ujebane o centymetr, dla lepszej kondycji. Włosy stały się mega miękkie, jeszcze bardziej niż były. W końcu ładnie się błyszczą i są jedwabiste w dotyku. Nawet wymordowane końce dostały kopa jak od Pudziana. Układają się jednym ruchem ręki, więc drugą mogę naginać selfiaki. Stały się lejące jak dwóch dresów pod remizą, normalnie nowe życie. Nawilżone jak Sasha Grey przed kręceniem nowej sceny. Jestem zachwycona i mam w planie powtórzyć zabieg co najmniej dwa razy. Znając życie to więcej 😉
Włosy są po dwóch myciach i efekt nie traci na mocy niczym odkręcone tanie wino. Śmiem twierdzić, że tak jak prawi producent, preparat włazi we włosy i tam pozostaje, a żeby nie utracić nowego życia włosów musimy o nie się troszczyć. Ot wsio. Koszt tego zabiegu u mojej Pati to od 100 złotych w górę. Mniej niż wszędzie i to są zalety mieszkania na zadupiu Prącie Państwa! Wiem, że u innych jest to minimum 150 złotych, a nawet 300. No już kurna bez przesadyzmu, ale wiadomo- większe miasto to też wyższe opłaty.  Patrycja jeszcze nie wie o tym wpisie, ale zapraszam do niej, bo patrząc na jakość usług poziom jest wysoki, natomiast ceny to miła niespodzianka. Opyla Wam się dojechać na Olaplex nawet z Warszawy, bez kitu…Pati wie ile to centymetr, a to niewątpliwa zaleta, takiej fryzjerki to ze świecą szukać, a nawet z halogenem i ledem i nie wiem z czym jeszcze, ale mało takich co to znają się na miarach. Polecam Olaplex i polecam Patrycję. I już.

Przypal trawę, nie żryj dopalaczy!

By | Blog, Przemyślnik | 37 komentarzy

 

Dzisiaj poważnie, choć w sumie lekko. Pewnie żeby ten tekst był perfekcyjny, przydałoby mi się coś przypalić. Ale palę tylko e-ciga. Bo u mnie wszystko jest e, wszystko online 😉
Dopalacze. Pojawiły się nie wiadomo skąd, nie wiadomo kiedy. Za moich czasów…kurwa jak to brzmi … paliło się trawę. Czas jakoś szybko zasuwa, a przecież jeszcze dobra dupa ze mnie. W każdym razie- kilkanaście lat temu, kiedy to człowiek młody był i wakacje trwały dwa miesiące, trzeba było popróbować tego czy owego. Policja za to nie ścigała, bo nie miała pojęcia co to za słodki zapach dymu. A już na pewno nikt na moich wichurach za to nie ganiał. Paliłam. Jezu, nawet się zaciągałam, a nie jak Bill Clinton. Jezu, wszyscy palili. Na 22 osoby w klasie, każdy przynajmniej spróbował. Trawę można było kupić wszędzie i to milion lat temu. Trawa była czysta, nikt wtedy jej z niczym nie żenił. Niektórzy hodowali. Marcinowi (imię przypadkowe) babcia kazała przesadzić “ten ładny kwiatek” zza stodoły w centralny punkt ogródka 😀 Tomek miał cały strych suszu i tapczany powypychane topami. Nikt z prywatnych hodowców nie sprzedawał, kto sobie uprawiał ten się dzielił. Dawno, niedawno, a jakie eldorado. A wcześniej było jeszcze lepiej. Mój pradziadek karmił konopiami krowę, kiedy ta była nerwowa i konia kiedy nie umiał wyluzować. Całe miedze miał obsadzone konopiami, babcia obsadzała kapustę, żeby jej mszyca nie zeżarła. Tak, tak to były konopie indyjskie, a nie przemysłowe. Dziadek aż się ze mnie zaśmiał, kiedy stwierdziłam, że to pewnie konopie włókiennicze. Trawa rośnie tam chyba do dziś, tylko w mniejszej ilości, bo takie mamy czasy, a nie inne, że mój 90 letni dziadziuś dostałby z 10 lat i sto lat śpiewali by mu w kiciu, choć nie pali i nie handluje. Nie, nie powiem Wam co to za miejscowość 😀 W każdym razie trawa była jest i będzie. Jednak w pewnym momencie zrobiła się straszna nagonka. Bo ćpajo, pijo, bijo, gwałco, stodoła i komóra, czy tam Sodoma i coś tam.
Nagle policji zaczął przeszkadzać słodki zapach, a za wyłapywanie małolatów mieli premię. Ale czy trawa szkodzi i uzależnia? Mi ani nie zaszkodziła, ani nie uzależniła. Popaliłam, potem jeszcze od czasu do czasu ściągnęłam buszka i jakoś zapomniałam o ganji. Nie czuję się uzależniona, z 8 lat w gębie tego nie miałam i mnie nie ciągnie. W sumie to strach teraz to kupić, bo urządzają takie mieszanki, że nie wiadomo co w tym siedzi. A gdyby była legalna? Wtedy pewnie przechodziłaby jakieś testy, czy oby na pewno jest to tylko roślinka, a nie jakieś topy moczone w domestosie. Byłoby bezpiecznie. Oczywiście ktoś zaraz powie, że zna osoby, które przez trawę się stoczyły. Ja nie znam. Trawa sama w sobie nic złego z człowiekiem nie zrobi, zauważcie jednak, że gro palaczy dorzuca do tego inne dragi lub alkohol. I czy teraz powiecie, że przez trawę się stoczyli? Uważam, że to wyroby alkoholowe powinny być bardziej kontrolowane. Każdy zna jakiegoś alkoholika. Co alkohol robi z ludźmi, nikomu tłumaczyć nie muszę. Sama praktycznie nie piję, raz do roku okazjonalnie kieliszeczek wódki czy drinka, raz na miesiąc, albo i rzadziej jakieś piwerko i tyle. Nie mam czasu i ochoty na alkohol, szkoda mi kasy, wolę się najeść 😉
Uczepili się tej trawy jakby co najmniej trucizną była. Latają za małolatami co 2 gramy sprzedali. Niby handlarze śmiercią haha no proszę Was! Marihuana to zwykła roślina znana od wieków. Powinna być sprzedawana w Kolporterze. Znam gorsze roślinki- popularny ostatnio barszcz sosnowskiego, albo głupi bieluń, który chyba od zawsze rósł w moim ogródku. Jakoś nikt mnie za bieluń nie zamknął, a przecież jak bym kogoś nasionami nakarmiła to mógłby wyciągnąć kopyta. Trawa nikogo nie zabiła. Ale nie, nie możesz sobie trawy hodować, topów posiadać nie, bo nie. A przecież zakazany owoc najlepiej smakuje. Jeśli ja kilkanaście lat temu nie miałam problemu z dostępem do suszu i to na wsi, to pomyślcie jaki dostęp jest teraz. Ale cwaniaki zwęszyli temat i tak oto mamy dopalacze.
Dopalacze pojawiły się gdzieś koło 2010 roku, przynajmniej w mojej świadomości. Nikt nie wiedział co to, ale było legalne, więc młodzież ochoczo rzuciła się do testów. Ja nie. Nie wezmę do gęby czegoś co składa się z tablicy Mendelejewa. Na fotce sprzed pięciu lat macie zobrazowane co sądzę o dopalaczach- najchętniej spuściłabym je w kiblu. Na bank klop by lśnił. Lśnił by od tej chemii, a i szczury by wyzdychały w kanalizacji. Pchają tam co tylko można wsadzić- tłuczone szkło, domestos, trutka na szczury, denaturat, wszelkiej maści chemikalia i tak dalej. Wszystko niby legalne, ale przeznaczenie zgoła inne. Niby sprzedawcy mają czyste ręce, bo oficjalnie proszki, susze i inne dopalaczowe postacie to produkty nie do spożycia, okazy kolekcjonerskie. Taki tam kruczek prawny. W sumie coś w tym jest- sprzedawca noży, sprzedaje noże do krojenia warzyw czy czegoś tam, a jak ktoś tym nożem konkubinę zarżnie to nie wina sprzedawcy. Dopalaczowy dealer sprzedaje okaz kolekcjonerski, jak się nażresz i wykorkujesz- Twój wybór. Niby wszystko jest dla ludzi. No to spoko- zdrowiej będzie jak napijesz się Kreta do udrażniania rur, przynajmniej lekarz będzie wiedział jak Cię ratować, bo skład na Krecie jest widoczny. Dopalacze nie są dla ludzi, są dla idiotów. Jak taki idiota nażre się, spali czy co tam zrobi z tym swoim Mocarzem, to niech płaci za leczenie z własnej kieszeni. Zjadł na własną odpowiedzialność, niech płaci i będzie odpowiedzialny do końca. Jakiś czas temu niby to rząd dobrał się do dupy sprzedawcom dopalaczy, ale pogadali, pojęczeli, ucichło, a teraz wróciło z podwójną siłą.
Dzieciaki głupie, czy ciekawe- kupują na pniu to świństwo, mimo iż codziennie aż huczy, że tam ktoś umarł, tam ktoś w ciężkim stanie. Dopalaczy nikt nie zlikwiduje, ale marihuanę można by zalegalizować. Tak jak wspomniałam trawy nie palę, ale zasmakowałam i nie widzę niczego złego w jej działaniu. Pomijam już kwestie leczniczych właściwości, bo to dla mnie kuriozalne, że nadal nie można korzystać z darów natury w celach zdrowotnych. Rumianek piją? Piją. Miętę? Też. Dlaczego więc nie marihuana? Roślina jak każda inna. Trawa legalna czy nie i tak jest dostępna. Wszędzie i bez przeszkód, szkoda, że  podziemie żeni topy chuj wie czym, legalna była by czyściutka, albo chociaż czyściejsza. Kasa z podatków- ogromna. Mniej pracy sądów, w których ciągną się sprawy małolatów złapanych z jednym skrętem. Usprawniona praca wielu instytucji każdego by ucieszyła. A poza tym- bawiliście się kiedyś w chowanego po spaleniu? Cała noc w parku i wspomnienia na lata 😉
Miałam szampon do włosów z wyciągiem z konopi indyjskiej, czy to już przestępstwo? Jakie jest Wasze zdanie w temacie dopalaczowo- trawiastym? Sadzić, palić, zalegalizować? A może puścić wszystko z dymem? 😉

Lato ze szmato

By | Blog, Świat Szmat | 22 komentarze
Nienawidzę wycieczek po urzędach. Dziś miałam przymusową wędrówkę po znienawidzonych miejscach, więc potem musiałam się odstresować. Udałam się do czeluści piekieł- ciucha, a potem marnotrawiłam dzień w zacnym gronie koleżanek tucząc się pizzą i karmiąc uszy plotkami. Odstresowałam się i od razu lepiej 🙂 Ciuch był pełen rozwścieczonych konsumentek szmat z drugiej ręki, więc wbiłam się tam chytrze i zaczęłam buszować jak buszmen jakiś. Przedstawiam Wam moje zdobycze na letnie wojaże.
Kalison krótki, wersja świetlik firmy Hot Kiss za 9 złotych. Hot Kiss- żeby mnie teraz po nogach nikt na ulicy całować nie zaczął, bo w ryj strzelę. Cały przód upierdolony w świecące brylanty z królewskiej korony. Na fotce jakoś nieświetliście wyszły, ale normalnie walą po oczach. Sweet kicz. Teraz mogę udami ryby łapać, na błystkę. Postrzępione jakby mi pies je wyżarł. Świetnie leżą. To nic, że w tym miesiącu kupiłam już z 5 par krótkich gaci, taka karma.
Hamerykańska kufajka za 6 złotych od Atmo. Mam nadzieję, że to 52 to nie mój wiek, ani rok urodzenia. Załóżmy, że to moje miejsce wśród milionerów tego świata wg Forbes. Taki przynajmniej jest plan, bo ja jestem urodzonym milionerem, tylko tak się złożyło, że jeszcze hajsów troszkę brakuje, resztę predyspozycji posiadam, a kasę się zmontuje. Skafander wygląda na nowy, materiał przewiewny, bawełenka i kotony od Minge. Świetny na wypad do Miami i na rolki nad oceanem, z braku laku póki co będę nim kusić w moim mieście. W Miami jest duszno, a od oceanu wieje, nie będę jechać do tej frajerni 😀
Kufaja z baśką od New Looka za aż 15 złotych, jeżuuuu! Małe meszki na brzuchu- oblecę to gówno maszynką do takich spraw i mam nówex, reszta w stanie nienaruszonym. Pięknie leży, miękki cudny materiał. Rzadko kupuję czarne ciuchy, jak już kupuję to tylko te które mnie zachwycą. Ona mnie zachwyciła. Kupiona podstępem. Idę sobie idę, przerzucam wieszaki i już ją widzę majaczy się w oddali, a nawet w bliskiej bliskości i nagle jeb! Jakaś menda capnęła jak wydra śledzia. “Och och jaka proszę ja Ciebię wykurwista kufajka, nada się w buraki, och och”- stwierdza obiekt chwytający do swojej towarzyszki. O Ty mendo, zła niedobra, mój łup podpierdoliłaś. Ale tak patrzę- laska, że tak to ujmę gabarytów znacznych, myślę se nie no jaja se robi,ona w to chce nogę wcisnąć? Ale nic to, co zrobić. Idę dalej ale flądrę mam na oku. Napierdalam zezem- jedno oko w szmaty, drugie za dziunią. Buszuje równo ze mną. Poszłam się przymierzyć, dziunia na oku. Mierzę się, dziunia mierzy się obok. I bum kurwa! Nawet przez głowę nie była w stanie przełożyć. Zdziwiona ( kurwa serio?!) odkłada baśkę na bok, a ja ją sruu kurwa, salta, szpagaty, przysiad, czołganie i ją mam. Mierzę. Jest moja.
Kufajka tajgerowa od Atmo za 4 złote. Na fotce nie widać, ale materiał usiany takimi neonowymi, małymi, nitkowymi kuleczkami. Bardzo miękka, przewiewna i przyjemna w dotyku. Troczki z przodu można związać, albo coś do nich przywiązać, na przykład wiadro kartofli, albo bańkę mleka. Co tam lubicie.  Wymiętolona, ale jeszcze nie doszła do pralki, więc wali dzikim kotem i ciuchem. Jutro się upierze i będę jak zwierze.
Kufajka od LMFAO, 9 złotych. Ta franca też ma te ozdobne kuleczki w materiale- tutaj akurat białe, fajnie to wygląda. Materiał tak samo cudaśny i milutki. Z napisem się nie dyskutuje, ot cała prawda o mnie i wypierać się nie będę 😀
Zestaw kufajek letnich uzupełniony, teraz tylko skończę remont- never ending story, powiedzmy, że skończę ten etap remontu, który jest w trakcie, popracuję i wakacje. Pewnie jak zwykle złapie mnie jesień, co zrobić. Grunt, że potem drinki, palemki, sandały, skarpety, reklamówka z Biedry ehh… Tymczasem borem, rzeką lasem, na fejsie trwa rozdanie- KLIK, zapraszam, a ja se już idę.

Biolaven- zapach dziewicy

By | Bjuti Pudi, Blog | 28 komentarzy
Co najbardziej wśród kosmetyków lubi Puderniczka? Jak jej myjadła fiołkami, a nie obornikiem pachną! Tak, tak, Wy wiecie, że jak mi coś ładnie pachnie, jest wydajne i nieproblematyczne w obsłudze- to już jestem kupiona. Wygrałam jakiś czas temu super zestaw, do tego z firmy, którą sobie chwalę. Zagłosowałam na kosmetyki tej firmy na blogu Lili i los chciał, że lubiana przeze mnie marka wysłała mi pachnący zestaw. Dziś o żelu i balsamie.
Biolaven organic od Sylveco. Balsam do ciała i żel myjący do ciała. Olej z pestek winogron i olejek lawendowy.
Dwie niemal identyczne flaszki, ładne grafiki, przejrzyste treści- Sylveco słynie z piękna w prostocie. Słynie także z eko składów i naturalnych mieszanin. Balsam z pompką- uwielbiam takie rozwiązanie. Pompka była czarna, ale wiadomo- jebła mi na łeb na szyję i na płytki przy okazji. Jak znacie moje szczęście spadła na sam łepek pompki i pompka się odłamała. Nooo krasz testów nie przeszła hehe ale u mnie to i stalowa butla pewnie nie miałaby szans. Jeśli jakaś firma szuka testera opakowań- polecam się 😉
Jeśli już mowa o składach i obietnicach producenta, rzućcie okiem na focisławę powyżej. Żadnych silikonów, parabenów, slsów, slesów, barwników. Nie ma tu nic czego można się czepić. 300 ml pojemności to też nie mało. Standardem są dwieście pięćdziesiątki. Balsam biały, konsystencja standardowa, wydajny. Żel jak to żel- zwarty, gęsty i wydajny jeszcze bardziej. Cenowo- około 20 złotych za butelczynę, nawet dla mnie sępa jest to cena przystępna. Tym bardziej jeśli zaczniemy mówić o działaniu i zapachu, co w moim przypadku jest bardzo ważne.
Żel ładnie się pieni, niewielka ilość wystarcza, żeby obmyć stopy z ziemi, takie świeżo wyjęte z onucy. Ale nie tylko stopy, całe ciało będzie tą niewielką ilością doskonale oczyszczone. Nie ważne czy nosisz onuce, kufajkę, filce czy stare portki, czy też chadzasz w Luji Witą i Dolczę Gibanie- mała ociupinka wyczyści Cię tak jak ryby wyczyszczą zwłoki w rzece, które leżą tam od roku. Balsam to prawdziwa bomba olejków. Czuć je podczas namaszczania zwłok- balsam aż jeździ po skórze przy aplikacji, poślizg gwarantowany. Aż strach pomyśleć do czego by się nadał 😉 Mimo tej ślizgawicy- balsam to wciąż balsam, a co ciekawe nie zostawia tłuścinki, wchłania się zaskakująco szybko, a skóra aż piszczy tak się raduje od tego nawilżenia. Smarując się wieczorem, na drugi dzień skóra nadal była miękka i nawilżona, nic się nie roznosi po ciuchach, wszystko włazi w skórę jak byk na młodą jałówkę.
Zapach! Słuchajcie. Jeden z lepszych jaki czułam, a już na lato…marzenie! Będzie szok, ale kosmetyki nie walą molami i naftaliną, z którą kojarzy się lawenda. Mamy bombę winogronową. Świeże, soczyste owocki, a w tle nuta dopiero co zerwanej lawendy. Zapach powala, uspokaja, relaksuje i poprawia humor. Podczas ostatnich upałów czułam dziewiczą świeżość, aż się bałam, że smoki mnie schwycą, bo one dziewice lubią. A przecież jechałam przez Kraków…
Czy kupię? Tak, zdecydowanie. Muszę się rozejrzeć gdzie na moim zadupiu są stacjonarnie Biolaveny, obstawiam aptekę. Jeśli nie, jest jeszcze internet 🙂

Kolej na lniany olej

By | Bjuti Pudi, Blog | 16 komentarzy
Wiecie, że już półtora roku olejuję regularnie moje włosy? Kiedy to zleciało? Od około 2 miesięcy nie smaruję już włosów co drugie mycie na całą noc. Jedną noc w tygodniu śpię jak człowiek, ale za to rano nakładam na około 10 minut naftę. Ale nie o nafcie dzisiaj. Dziś jeszcze o oleju, który ostatnio gościł na mojej kaczej czuprynie.
Olej lniany. Wielkopolski. Tłoczony na zimno.
Historia pełna zwrotów akcji. Popierdalam po Biedrze, wrzucam jadło w powóz czterokołowy. Leci marchew, cebula, ocet, galareta, srajtaśma i inne ważne produkty. I oto zbieram zakręt jak Kubica jakaś i jest. Pacze, pacze- olej. Pacze- lniany. Myślę sobie biereee. Wzięłam, zapłaciłam dyszkę i w podskokach poleciałam do rezydencji.
Wydajny totalnie. 250 mililitrów wykarmiło i rodzinę i moje włosy. Olej ma krótki termin przydatności do spożycia, więc mimo zakupu wielopaku srajtaśmy, postanowiłam nie ryzykować i po terminie ( kilka dni) szedł już tylko na włosy. Ani zapach, ani konsystencja się nie zmieniła, zresztą odnoszę wrażenie, że moim włosom było bez różnicy. Skarg nie odnotowałam. Olej ma konsystencję oleistą ( no raczej kurwa to nie mleczko, nie?). Ładny słomkowy kolor i piękny lniany zapach. Pachnie lnem, podejrzewam, że to dlatego, że jest olejem lnianym.
Tak nawiasem mówiąc- olej jest bardzo smaczny, polecam do sałatek i do czego tam chcecie, ma charakterystyczny i aromatyczny smak. Pyszotka. Pamiętajcie, aby po otwarciu trzymać go w lodówce. Na ostatnie dwa nakładania stał mi w łazience, nic złego mu nie było, lekko zmętniał, ale gdyby mieszkał w łazience na stałe- pewnie by skisł. A jak podziałał na włosy? Jestem pozytywnie zaskoczona. Włosy genialnie nawilżone, wygładzone i miękkie jeszcze bardziej niż zwykle. Jeden z lepszych olei jakie miałam, na pewno do niego wrócę. Dodatkowym atutem jest cena, pojemność i wydajność. Pięknie zdyscyplinował mojego kudłaja, a włosy nie starczały jak nogi z krzaków pod dyskoteką w remizie. Chyba nawet włosy mam teraz bardziej błyszczące. Łatwo się zmywał, przyklapu nie robił. Butelka ma spory odbyt, dlatego przelewałam odrobinkę w kielonek, ale dla mnie to żadna wada- kieliszeczek przed snem, zawsze na zdrowie. Oczywiście jeśli mówimy o oleju 🙂 I jeśli nie mówimy o piciu tego oleju, bo taki kielonek jakbym  walnęła, to noc na kiblu hehe 🙂
Także tego- kupcie se. Fajowy jest. A jak wolicie coś za darmo, to niedługo na moim Fanpejdżu KLIK wystartuję z konkursiwem. Wystartuję, jak będzie 1000 fanów, a brakuje chyba z 8, więc możecie kogoś tam pozapraszać jeśli chcecie. Choć w sumie lata mi to, bo jednak nie chciałabym zrzeszać konkursowiczów, a czytelników. Dobra dość pierdolenia. Idę. Miłego weekendu.

Blogerki to ściemniary

By | Bjuti Pudi, Blog | 32 komentarze
Nic bardziej włosowego w piosenkach nie znalazłam, więc niech już będą te kwiaty w szewelurze 😉 Bo dziś będzie o włosach. O masce właściwie. Właściwie, to rzadko kiedy używam odżywek, mam taki zapas masek, że głównie je nakładam na długość.
L’biotica, Biovax, Caviar, Intensywnie regenerująca maseczka do włosów.
Pudełko kartonowe gdzieś posiałam, opakowanie plastikowe unurane- pokornie błagam o wybaczenie, ale jakby to delikatnie ująć- ujebała się podczas użytkowania. Biovaxy wszyscy lubią. Nad kawiorowym cudem czaiłam się w Esesmanie z miesiąc, czekając na promocję, bo normalnie to maleństwo, 125 ml, kosztuje 17 złotych. Niby nie dużo, ale małe to. Tak się złożyło, że maskę wygrałam, więc jestem 17 zeta do przodu- wódka z czerwoną kartką jak nic hehe 😉 Żartuję, nie lubię wódki.
Maska jak maska- im dłużej ją trzymamy tym lepiej. Trzymałam i 5 minut i godzinę, różnie- kwadratowo i podłużnie. Maska gęsta, z jakimiś kuleczkami. Niby to kawior? Śmię twierdzić iż wątpię. Cholera wie. Zapach intensywny, dla mnie ładny- takie eleganckie perfumy. Włosy pachną długo po użyciu. Ale nie o zapach tu się rozchodzi, a o działanie.
Ble, ble, ble włosy jak z reklamy, ble, ble, ble, takie tam. Ładnie wygładza, ale nie ulizuje włosów, za to plus. Jednak końcówki nie były jakieś mega hiper nawilżone, maska nie podołała na bardziej zmarnowanych połaciach futra. No to tak powiem średnio. Ale lipy nie było, włosy faktycznie jakieś takie bardziej mięsiste, czyli i nawilżone. Błysk jak po wybuchu atomu nie został odnotowany, ale lekki poblask był. Kłaki mimo nawilżenia nie były przeciążone, były fajnie dociążone. Nie licząc końcówek.
Jakiegoś szału ta maska nie robi. Myślę, że sprawdzi się na włosach w przeciętnej kondycji. Na włosach zdrowych niewiele zmieni, a na wymordowane nie zadziała. Ale to tylko moje gdybanie. Nie zachwyciła mnie, ale i nie jestem zawiedziona. Osobiście bananowy Kallos lepiej się u mnie sprawdził, a banan to litr maski za około dychę. Jest różnica. Kawior kupiłabym gdyby był w większym opakowaniu. Pal licho cenę, ale takie małe opakowanie, mimo wydajności, mnie śmieszy. Chyba przywykłam do masek w wielkich baniakach 🙂 Kupię, czy nie kupię? Nie wiem, możliwe, że skuszę się na jakiś inny “smak”, orchidea za mną chodzi. Dobry PR tym maskom zrobiły blogerki…kłamczuchy hehe 😀 Nie no maska jest ok, ale żeby sikać po nogach jaka to jest zajebista, ehhhh zlitujcie się. Ani polecam, ani nie. Produkt ok, ale nie posracie się z radości.

Słynny błyszczyk z Aliexpress- mój hit roku!

By | Bjuti Pudi, Blog | 54 komentarze
Jestem:) I to jestem z takim postem, że szok nad szoki. Moje odkrycie roku. Coś trwałego, niesamowitego i w cenie idealnej dla każdego sępa. Nie będę ukrywać do końca postu mojego zdania- to coś to najlepsza rzecz jaką mogłam kupić.
Już wspominałam, że lubię robić zakupy na Aliexpress. Do kosmetyków podchodzę z dystansem, ale przecież Chinki też się czymś malują, no nie? Nie wszystko na Ali to podróbka i nie wszystko jest nafaszerowane ołowiem i kadmem. Śmiem twierdzić, że sałata z Biedry ma więcej tablicy Mendelejewa, niż większość chińskich kosmetyków. Zresztą “nasze” kosmetyki też przeważnie produkowane są w Chinach, a my nie zagłębiamy się w skład każdego błyszczyka, czy lakieru do paznokci. Wyjdźmy już z tego wstępu. Kupiłam na Ali błyszczyki.
M.n me now generation II long lasting lip gloss- przepisałam to co jest napisane na błyszczyku, bo tak naprawdę to cholera wie, które napisy to nazwa, a które nie 😉 Cena uwaga- 95 centów! Niecały dolec za sztukę! Jakieś 3,50 zł. Trzy pieprzone złote i trochę groszy za niebłyszczący błyszczyk idealny! Powiedziałabym, że mazidło to raczej matowa pomadka w płynie, do tego trwała i wodoodporna. Tak, to chyba najlepsze określenie.
Kolory piękne, choć jak to z kolorami bywa- ciężko je uchwycić na zdjęciu, żeby nie odbiegały od rzeczywistości. Na górze pomadka “świeża”, na dole zaschnięta. Zasycha w max 5 minut. Nakłada się łatwo, jest dość gęsta i ładnie się rozprowadza. Pachnie ładnie- jakieś słodkie winogrona. 1,4,15 są typowo matowe, a 6 lekko połyskuje, ale nie jakoś tandetnie, nazwałabym ją satynową. Pomadkę należy używać oszczędnie- jedna warstwa daje piękny kolor bez prześwitów. Jeśli nawalimy jej zbyt dużo będzie odchodzić płatkami jak jakaś farba. I teraz kurwa szok- trzyma się 6 godzin bez żadnego uszczerbku. Po 6 godzinach leciutko wyciera się w okolicach otworu gębowego, ale to jest serio minimalne wycieranie. Mówię o 6 godzinach podczas których jemy, pijemy i się całujemy. Nic nie jest w stanie zabić tego cuda. Najdłużej miałam ja na ustach jakieś 12-14 godzin i nadal wyglądała całkiem ok. Potem szłam spać więc musiałam ją zmyć. Podczas używania nie jedzcie smażonych pierogów! A serio to po pierogach schodzi, a właściwie po oleju 😉 Olejem najlepiej ją zmyć. Micel też daje radę, ale trochę się trzeba namachać. Czymś tłustym schodzi bez problemu. Co ciekawe- nie wysusza ust! Powiem więcej, chyba nawet nawilża, bo po zmyciu usta są mega hiper super miękkie. No ja pierdole- hit!
Prezentacja naustna. Wszystkie kolory są genialne! Wiecie co? Kupię sobie więcej! Właśnie jestem na etapie wyboru nowych kolorów. Już chyba nigdy więcej nie kupię nic innego na usta. Jestem zachwycona! Moje perełki kupowałam KLIK TUTAJ. Pomadki przyszły w jakieś 2 tygodnie, a sprzedawca ma chyba najtańsze cudeńka. Gdyby link wygasł, tu macie link do jego sklepu- KLIK. Co więcej mogę powiedzieć? Jeśli ich jeszcze nie znacie- to koniecznie poznajcie. Aliexpress jest łatwe w obsłudze, a na necie znajdziecie mnóstwo poradników jak kupować. W sumie to te poradniki nie są potrzebne, wszelkie info jest na Ali, każdy sobie poradzi. POLECAM!