Monthly Archives

czerwiec 2014

Śmieciucha (o)lśniła mi włosy

By | Bjuti Pudi | 43 komentarze
Mimo intensywnego tygodnia znalazłam chwilę dla moich kłaków oraz bloga.
Przedwczoraj  udało mi się zrobić PEELING KAWOWY.
Wczoraj na noc nałożyłam olejek migdałowy, z którym spędzam ten miesiąc.W sekrecie powiem Wam, że sprawdza się rewelacyjnie i wkrótce wystawię mu laurkę.
Tymczasem dzisiaj z okazji Dnia Kłaczanki zrobiłam pewną miksturę.
Na te otłuszczone włosy postanowiłam nałożyć coś ekstra. Polazłam do kuchni. Właściwie to do salonu, który wygląda jak “jebnął atom w róg chałupy”. Wszystkie pierdoły z kuchni leżą tam dzielnie i czekają na swoją kolej w moim życiu lub też na wypieprzenie w kosmos.
Byłam bardzo dzielna. Znalazłam jajko, nawet dwa. Ale co z jednym jajkiem będę szaleć? U licha! Przy mało po stokroć! Spomiędzy lodówki, a krzesła wyjęłam miód. Nooo to już coś. Jajka we włosy- dobry pomysł. Miód tym bardziej. Zawsze na mnie dobrze działał, czy to w herbacie czy na włosach. Solo- za słodki. Miód od Babci, nie jakieś popłuczyny ze sklepu. Babcia od miesiąca przesiaduje w ogródku, łapie pszczoły i wykręca je do słoika. Potem sobie latają takie wymiętolone. Kiedy już wygromaliłam się z miodem dostrzegłam oliwę. Oliwa z oliwek żeby nie było, że z czegoś innego. Prosto ze słonecznej Sycylii. Z mafią mam dobre układy, więc i sycylijskich smakołyków u mnie nie brakuje.
Tu miała być fotka tego czego użyłam, ale w tle taki rozgardiasz, że klękajcie narody.
Dlatego wkleję Wam inne zdjęcie mojego autorstwa.

Zezowaty ślimak jedzący (łac. zezus zjebusus ślimakus jedzącus ). Ej, wyobrażacie sobie mieć oczy na słupkach? Dobry bajer nie?
Wymieszałam jedno jajco z jakąś łyżką miodu i łyżką, może dwiema oliwy. Lałam na oko, bo nie mam pojęcia gdzie są łyżki. Wymieszałam dokładnie czymś co było pod ręką i poszłam do łazienki.
Pacze, pacze, a to jakieś rzadkie. To dowaliłam garstkę maseczki, która jest nie do zużycia, choć mam zamiar kiedyś ją zużyć.
Zdjęcie maski pojawia się po raz milionowy, ale cóż poradzę- jej pojemność pozwala mi na dodawanie jej do niemal wszystkiego prócz obiadu. Na obiad były pierogi. Od Mamy. Bo moja kuchnia jest w salonie, a salon chyba w ogródku 🙂
Po domieszaniu maski wyszła mi fajna piankowata prytka. Nadal luźna jak stolec po śliwkach z mlekiem, ale już na tyle sensowna, że we włosy dała się wetrzeć.
Nałożyłam, przykryłam czepkiem foliowym na to czapka i poszłam troszkę zapierdalać.
Maska pozostała na moim kaczym łbie na czas skrobania kleju z nowych płytek i czyszczenia pyłu, który jest wszędzie i jeszcze długo będzie mi towarzyszył. Chyba po dwóch lub trzech godzinach poszłam umyć jajecznicę.
Umyłam Facelle i jeszcze na dosłownie minutkę nałożyłam ODŻYWKĘ. Jakoś tak bez niczego po szamponie czuję się dziwnie. Jakoś tak nieswojo, jakoś tak jakbym otworzyła oczy, a ja stoję goluteńka na środku jakiejś międzynarodowej imprezy. Fantazja mnie ponosi.
W każdym razie włosy spłukałam, zawinęłam w ręcznik, wykąpałam się i po wyjściu z wanny w końcówki wtarłam olejek, całość spryskałam termikiem i wysuszyłam.
I tam tam tammm
Z prawej strony wdziera mi się słońce i włosy biją rudością. Kurwa polećcie mi farbę- hennę bez chemii, która nie spierdzieli z włosów po dwóch tygodniach.
Moja maseczka świetnie nabłyszczyła włosy (miodek). Usztywniła ( białko jajka- tak mi się wydaje). Nawilżyła (oliwa z oliwek).
Generalnie ( nie lubię tego słowa, ale mi pasowało) włosy są miękkie choć czuć, że nabrały sztywności- w pozytywnym znaczeniu tego słowa, ot nie latają jak puch. Są miłe w dotyku i ładnie się układają. Czuć, że są nawilżone, śliskie, takie żywo-żwawe, aż miło se pomacać. A ja macać lubię. Maseczka “śmieciucha” pozytywnie mnie zaskoczyła. Myślę, że jeszcze do niej wrócę, być może dorzucę jeszcze coś. Może jogurt? Może krew z kota? To się jeszcze zobaczy.
A Wy robicie takie śmieciuchy? Z tego co nawinie się pod rękę, a potem na głowę?

Szok i niedowierzanie- żel na wszystkie bolączki

By | Bjuti Pudi | 27 komentarzy
Dobra mam chwilkę czasu, to jedziemy z koksem 😉
Wiem, że niektóre osóbki czekały na tę recenzję, więc dziś przedstawiam Wam…
Żel aloesowy od firmy Safira.
Swoje opakowanie dostałam od Weroniki. Właściwie to wymieniłam się za sałatę, ale to długa historia 😉 Dzięki jej  uprzejmości ( kurwa ale słodzę 😀 ) miałam okazję przetestować to cudeńko.
Słoiczek pojemny, łatwy w użytkowaniu, zakręcany, przezroczysty, ale to chyba widzicie, nie? 300 mililitrów to całkiem sporo.
W środku galaretowata substancja. Ale nie jest to galareta wieprzowa (mniam) tylko żel z aloesu z niewielkimi dodatkami, ale to zaraz 😉 Pachnie jakby nie pachniał. Coś świeżego i nic konkretnego.
Używałam na włosy. Tutaj wspominałam o tym eksperymencie KLIK. Rzeczywiście włosy polubiły się z tymi zielonymi gluciskami.
Przez około miesiąc używałam żelu zamiast kremu na noc. Muszę przyznać, że i ten eksperyment się powiódł. Zdecydowanie zmniejszyła się liczba zaskórników, a buzia była świetnie nawilżona i myślę, że to zastosowanie żelu jest najlepsze. Próbowałam pod makijaż kłaść hultaja i też było git majonez jak u pani Basi. Ale pod makijaż mam inne cudeńko, o którym wkrótce.
Kolejne zastosowanie- poślizg (haha nie do tego obślizgłe zboczuchy! ) po opalaniu 🙂 Żel przetestowałam po tym jak pierwsze słońce zaatakowało moje cycki. No w sumie to dekolt, bo cycki były skitrane. Ale powiedzmy, że cycki. Lubię słowo cycki. Cycki, cycki, cycki, dobra wystarczy 😀 Po kilkukrotnej aplikacji chrupiąca skórka ładnie się przygasiła. Nic nawet nie zlazła. Nie piekła tak jak przypuszczałam, więc kolejny punkt dla dziada borowego.  O żelu, żelu dałeś mi ukojenie, ma dusza rada, me serce radosne i piszę Ci wiersze miłosne. Dobra przesadziłam 😀 Coś dzisiaj mój defekt pod czaszką jest nadmiernie pobudzony. Aha, jak nawaliłam świntucha na grubo to troszkę się wałkował na zielono, co wyglądało średnio, ale jako że byłam na terenie posiadłości latało mi to koło du… nosa. Niech będzie nosa!
Aplikowanie na nieproszonego gościa (czyt. pryszcza) jest również wskazane. Ładnie pochłania nieprzyjaciela. Może bez szału, ale wygaja skurwiela.

Aloesu troszkę jest jak sami widzicie, dokładnie 41%. Gdyby żel był alkoholem, z takim procentem byłby najpopularniejszą galaretką na imprezach. Skład niczego sobie.
I tak to.
Już mi się huncwot kończy, ale rozglądam się za kolejnym. Bardzo praktyczny wielozadaniowy kosmetyk, który przydaje się w wielu okolicznościach, dlatego też uważam, że warto go mieć na swojej półce. Daję mu piątkę z plusem. Polecam z czystym sumieniem.
Pozdro z końca świata 🙂

NOUN- skarpetki złuszczające na każdą kieszeń!

By | Bjuti Pudi | 60 komentarzy
Uwielbiam stopy. To prawie fetysz. Oglądam się za ludzkimi stopami. Oczywiście tymi ładnymi. O swoje dbam, chucham i dmucham. Nienawidzę kiedy laska niby zadbana ma odpryśnięty lakier na paznokciach u stóp lub co gorsza, spod tego wielkiego paskudztwa wyłania się bród. Nienawidzę spierzchniętych pięt i skóry grubości lodu na rzece. Oczywiście rozumiem, że niektórzy mają utrudnione zadanie- skóra na stopach mimo wielu zabiegów pozostawia wiele do życzenia. Choć nie oszukujmy się- widać kto o stopy dba, a kto niekoniecznie, szczególnie latem kiedy królują nam odkryte buty.
O czym będzie dziś?
Mała podpowiedź 😉

Nie będzie wcale o psokrólikach. Będzie o skarpetkach. Skarpetki złuszczające- hit ostatnich tygodni. Tylko dlaczego pilingujące skarpetki są takie drogie? Wcale nie muszą! Nie musicie wydawać siedemdziesięciu czy nawet stu złotych za kawałek jednorazowej folii z płynem w środku!
Przychodzę z pomocą! To ja Super Spajder Kapitan Pudernica 😀
NOUN 7- dniowa kuracja złuszczająco- regenerująca na stopy, za zawrotną sumę 15 złotych! Słownie- piętnaście złotych!!!
Zamówiłam na AlleDrogo przy okazji innych zakupów. Pomyślałam, że za taką cenę warto spróbować. Jednocześnie przetestowałam taki sam zestaw na moim nie-mężu. Moje stopy miały tylko jeden niewielki odcisk, ogólnie były w stanie dobrym. Lekko szorstkie pięciory. A u faceta to wiadomo- zawsze jest więcej do roboty 😉 Niestety obiekt nie podszedł entuzjastycznie do obfotografowania eksperymentu. Musicie zadowolić się moimi stopami.
Standardowe opisy, co to za cuda i dziwy , że stopy nasze po użyciu staną się miękkie jak smalec na słońcu, że odciski przejdą na sąsiada i takie tam. Dowiemy się też jak to coś na stopę wsadzić. Jest nawet niesamowity rysunek. Skład. Przeciwdziałania. Do podpunktu o zakazie używania przez cukrzyków pragnę dodać dwa słowa. Otóż cukrzycy mogą używać skarpetek, ale pod warunkiem takim, że skonsultują to ze swoim lekarzem oraz lekarz pozwoli na taki zabieg. Nie będę wchodzić w szczegóły, bo nie chcę żeby ktoś powiedział, że ja pozwoliłam. To jest sprawa indywidualna, więc jeśli ktoś chce wiedzieć czy może sprawdzić działanie, istnieje jedna droga- wizyta u lekarza. Ja tylko informuje, że jest taka możliwość, a informacja jest bardziej ostrzeżeniem niż całkowitym zakazem. Dobra. Wygadałam się 😉
Nie robiłam stu milionów zdjęć, bo uważam, że to bez sensu. W woreczku były po prostu dwa worki w kształcie skarpet. Odcinamy górę, wsadzamy stopę, mocujemy (dostosowujemy rozmiar)  taśmą dołączoną do zestawu,zakładamy normalne skarpetki i cęcnimy jak debile około dwóch godzin. Można w tym chodzić, ale w workach bulgocze płyn, który wżera się w przeszczepy. Uczucie nijakie, jak siedzenie w mokrych skarpetkach. Żadnej ekstazy, wybuchów szału, ani nic z tych rzeczy. Po dwóch godzinach umyłam stopióry samą wodą i poszłam spać.
Pierwszego dnia nic się nie działo. Myślę se, chujnia. Chciałam zaoszczędzić to teraz mam.
Ale drugiego dnia zaczęłam odczuwać ściągnięcie na skórze stopy. Skóra była jakby nie moja. Naprężona, błyszcząca jak bibułka i sucha z wierzchu. Czułam się jakby mi ktoś dał cudze stopy 😉
Tutaj nie widać tego tak bardzo. Ale specjalnie dla Was próbowałam zrobić jak najbardziej obleśną fotkę. Tylko spójrzcie- stopy pieprzonego Hobbita!
Pomarszczona stopa jak wór starego dziada.
Trzeciego dnia zaobserwowałam pierwsze pęknięcia na skórze pomiędzy palcami.
Dnia czwartego grzbiet mojej stopy wyglądał już paskudnie.
Zaczęła kruszyć się sucha skóra. Podbicie nie wyglądało wcale lepiej.
W życiu nie miałam tak paskudnych stóp! A to był dopiero początek!
Piąty dzień to był armagedon, tak samo szósty i siódmy! Wszędzie ta jebana skóra! Nie mam fotek. I wcale nie dlatego, że chciałam Wam oszczędzić tego widoku. Po prostu wszędzie chodziłam z odkurzaczem, a nie z aparatem. Czułam się jak jaszczurka, wąż jakiś albo pająk w trakcie wylinki. Człowiek skóra, wszędzie syf, po całym domu skóra, wszędzie skóraaaaaaa!!! No, ale sama chciałam. Oczywiście paluchy (u rąk 😉 ) mnie swędziały i co mi jakaś skóreczka odstawała to ja ją ciach! Odrywałam. Nie jest to zabronione. To se skubałam. Mam specjalną fotkę skubańca 😉 Na dowód, że skarpetki działały jak trzeba.
Skóra, fura i komóra! Skórki same złaziły, choć trochę im pomagałam, nie mogąc się opanować 😉 Wszystkie były suche jak pieprz.
Ósmego dnia prawie całe stopy, były już jak nowe. Zostały pojedyncze “placki” ze starą powłoką.
Dziewiątego dnia kurwicy dostawałam, więc resztek pozbyłam się za pomocą peelingu do stóp. Jakby nie to, to pewnie minął by jeszcze jeden dzień do zakończenia kuracji. Zakończyłam ją przed czasem.
No i?! No i?!
R E W E L A C J A!
Jeśli myślicie, że zrobienie fotki własnym stopom to bułka z masłem, to się kurwa grubo mylicie.

 

To na stopie to nie gówno muchy, tylko pieprzyk. Ponoć ten na lewej stopie oznacza, że posiadacz lubi podróże. Ja lubię, nie wiem czy to zasługa pieprznika.
Ale jakie stopy są miękkie! Jakie gładkie! Zawsze miałam zadbane stopy, ale po tych turboskarpetkach to już jest szał wacka! Powiecie, że co to za filozofia zregenerować stopy, które na co dzień są w dobrym stanie. Okej, ale mimo wszystko moje stopy są teraz jeszcze zajebiściej zajebiste. A jeśli chodzi o stopy w gorszym stanie, to kuracja działa równie dobrze, a rezultaty są jeszcze bardziej wyraźne.Sprawdziłam na nie-mężu! Musicie mi wierzyć na słowo, ale jego stopy są teraz rewelacyjne.
Polecam wszystkim, którym nie straszne jest kilka dni z wężem zrzucającym skórę.Warto. Odkurzacz w gotowości i możecie eksperymentować. Podczas złuszczania nie należy używać kremów i innych pierdół do stóp.
No i cholera to tylko 15 złotych, a nie stówa! Świetny tani produkt, który nie obije Wam kieszeni.
Daję szóstkę z plusem i idę coś w końcu zjeść 😉

Kenju filet?

By | Przemyślnik | 11 komentarzy

Co Was cieszy, co Was śmieszy?
Mam wrażenie, że ludzie w naszym pięknym kraju mają wiecznie pod górkę. Wiecznie coś jest źle i nie tak. Chyba nie potrafimy docenić drobnych przyjemności i pięknych chwil.
Będąc małą karlicą cieszyłam się z byle gówna. No może gówno mnie nie cieszyło, chyba, że po kilkudniowym zaparciu. Ale to niesmaczny temat hehe 😉
Cieszyły mnie natomiast małe  radości. Jajko z niespodzianką cieszyło mnie jakby było złote. Ja wiem, że dzieciory są radosne prawie cały czas i często bez powodu, jednak z czasem zapominamy o tym błogosławieństwie. A zresztą teraz dzieciaki mają takie wymagania, że nie jestem pewna czy doceniają takie badziewie jak cukierek czy lizak. No matter.

Co jeszcze mnie cieszyło? Przytulanie i to zostało do dziś. Kto tego nie lubi?
Cieszyło mnie, że Mama wracając z pracy przywoziła mi i bratu gumę do żucia z naklejką do albumu czy jakąś historyjką.
Cieszyło mnie, że idąc do sklepu znajomy sklepikarz zawsze dorzucał mi do zakupów cukierka. Zawsze brałam dwa, albo nie chciałam wcale, bo przecież mam brata! Brat też brał dwa. I takie gesty się docenia. Gest sklepikarza, że cukierka zawsze podarował, gest ze strony rodzeństwa, że pamiętaliśmy o sobie.
Niestety z wiekiem umiejętność dostrzegania miłych chwil zanika. We mnie jakimś cudem pozostało coś z dziecka. Nadal cieszą mnie błahostki. Nadal chodzę uśmiechnięta, choć niektórzy biorą mnie za jakiegoś psychopatę czy innego odszczepieńca.
Wiecie co mnie rozweselało każdego dnia w drodze do szkoły? Napis na bloku. “KENJU FILET?”. A moja droga do szkoły nie była taka hop siup. W czasach gdy busy jeszcze nie jeździły i byłam zmuszona korzystać z pekaesów było nie wesoło. A mimo to byłam wesoła. Pobudka za dziesięć piąta (rano, tak kurwa chyba w nocy 😀 ), szybkie śniadanie, mycie i maraton na przystanek. Piętnaście po piątej autobus przyjeżdżał, albo i nie. Wiało, padało, świeciły gwiazdy lub sypał śnieg. Malowałam się na zamarzniętych siedzeniach autobusu. Jakiś tam tusz do rzęs, jak mniej telepało to kredka. Czasem przysypiałam, ale zawsze byłam w dobrym humorze. A później droga do szkoły średniej, przez osiedle. I ten zielony napis- kenju filet? No, cholera nie dało się nie śmiać, do tej pory mnie to śmieszy. Niby głupi napis, a codziennie dodawał mi pałera. Aż muszę się przejść w okolice pamiętnego bloku i sprawdzić czy napis jest. Czułam to, czułam ten napis, czułam ten przekaz. Czułam, że mogę wszystko, czuję to do dziś. Nie wiem kto to nabazgrał i po co- ale człowieku wiedz, że dzięki temu moje pobudki przed piątą nie były katorgą 😉
Wiecie, najfajniejsze jest to, żeby umieć się śmiać z samego siebie. Czasem jak coś pierdolnę…to nie ma wuja we wsi 🙂 W zeszłym roku, totalna zawierucha, śnieg po pachy, miasto nieprzejezdne, a ja musiałam udać się do centrum. Idę sobie idę i się śmieję, że się zapadam i śnieg mi się w buty sypie. Dolazłam do ronda, dolazłam do przejścia dla pieszych, a tam taaaka zaspa. (Pomiędzy chodnikiem, a ulicą). No to sobie myślę- przeskoczę. Przeskoczę jak łania, z gracją z wdziękiem, a co mi tam. Ale jebłam! Nie przewidziałam, że pod śniegiem zalegającym na ulicy jest szklanka. Kopyta do przodu, łania dupę do góry, jak mnie nie zarzuci! Miotało mną jak szatan i babuch! Łeb w tej wielkiej zaspie! Leżę i płaczę ze śmiechu. Typ, który zatrzymał mi się przed przejściem- śmieje się jak durny. Machnęłam mu ręką okejkę, że żyję i śmiejąc się polazłam dalej. Jakże mnie dupa bolała łojojoj 😀
Umiejętność śmiania się z siebie samego to podstawa. Ktoś kto tego nie potrafi- nie ma poczucia humoru. Straszne jest to, że Polaków bardziej śmieszy i cieszy cudze nieszczęście niż własne szczęście.
Był kiedyś jakiś taki dowcip, którego nie powtórzę, ale spróbuję zarysować sens. Diabeł czy inny amerykański naukowiec zapytał Polaka, Niemca i powiedzmy, że Anglika o to co by chcieli. Niemiec chciał piękną kobietę (wiadomo, oni tam mają deficyt), Angol chciał jakiś jacht, dobre życie. A wiecie co Polak zechciał? A cokolwiek, oby sąsiad miał gorzej- no niech mu chociaż kura zdechnie i on już będzie szczęśliwy.
Zamiast sobie zrobić dobrze, większość osób woli zrobić źle innym. Chytrusie słodki!
Taki ten mój post dzisiaj wydumany, ale ciekawi mnie co Was śmieszy, co cieszy i czy tylko ja jestem takim dziwadłem, że radość daje mi pomoc innym, czy podzielenie się jakąś wiedzą, radością, posłanie uśmiechu mijanym osobom.
A tak w ogóle, to lubię komedie, absurdalne poczucie humoru i chamskie dowcipy 😀

Stare gluty w oku geja

By | Śmietnik | 12 komentarzy
Nie mogłam się opanować, no nie mogłam 😀
Miałam dziś nie pisać, bo jest takie piekło i gorącota, że nie jestem pewna czy mi palce w dobre klawisze z literkami trafiają 😀 Ale jak weszłam na goglowego analizera i zobaczyłam słowa kluczowe, to pomyślałam, że się z Wami podzielę moim odkryciem 😀
Dam też fotkę jakąś zupełnie z dupy, ale łyso tak z samymi literami. No to wrzucę fotkę z nad Jeziora Białego, moją oczywiście. Wrzucam jezioro, bo akurat tam mój zad chciałby się znaleźć w ten upalny dzień 😉

Przejdźmy do tego co odkryłam dosłownie przed momentem 😉 Tamtaratam fanfarrrryyy !

aloesa porn.com

hmmm…odkryłam jedynie człowieka, który nazywa się Aloes Kelusak. Gejowska gwiazdeczka. Gejów lubię, ale fanem tego Aloesa nie jestem 🙂 Jednak wolę nagie laski, niż nagich gejów…

ciągnące gluty w oku

Glut to glut. W nosie pewnie jakieś bym znalazła. Ale w oczach? Nigdy nie przyszło mi do głowy żeby wysmarkać się oczami. Może czas to zmienić? W oczach to chyba śpiochy? Ale czy śpiochy to poprawniejsza poprawność niż gluty? Nie wiem… pies go trącał 🙂

cydr włosy

No dobra, było w poście o włosach nadmienione, że kupiłam cydr. Ale żeby go lać na włosy? Jeszcze nie oszalałam. Po pierwsze alkohol wysusza, a po drugie co ważniejsze- szkoda alkoholu. A już na pewno cydru, za który zapłaciłam jak za zboże i to za małą flaszeczkę. Polecam alkohol tylko do kuracji wewnętrznych 😉

ile trzyma się henna na braciach

Otóż wyobraźcie sobie, że nie wiem. Mam brata. Jednego. Ale bałabym się sprawdzać ile będzie się na nim trzymać henna. Raz, że mój brat to chłop jak dąb i raczej by mu się moje doświadczenia nie spodobały, a dwa, że nie jestem przekonana, że chodzi o mojego brata. Przecież bracia są różni, tylko Matka jest jedna! A może chodziło o ten zespół Bracia? Jeden to blondyn, więc chyba henna jest mu zbędna, chyba, że bezbarwna. Drugi umaszczenie ma ciemne i włosy w niezbyt dobrym stanie (przyjrzałam się z bliska). Ale do takich zniszczonych włosów polecałabym olejowanie, henna w drugiej kolejności.

jak nie malować włosów podkładem

A tutaj, to akurat prosta sprawa! Polecam podkładu używać na twarz, a nie na włosy! I włala!

monika+foto

Jeśli jest jakaś Monika na sali, proszę o fotki i wyślemy nieszczęśnikowi mailem to czego szukał. O ile się zgłosi. No i nie wiadomo jaki rodzaj fotek jest pożądany. Może samojebki, może toples… Kto wie, kto wie…

Podkład natalii siwiec

Ciężko powiedzieć jaki podkład ma Natalia. Może kolejowy, a może prefabrykowany podkład posadzkowy. A może chodziło o ten na twarzy, którym nie powinno się malować włosów? Jeśli tak, to nie wiem, ale Siwiec to niezła drzazga. No może troszkę poprawiona, ale na ulicy obejrzałabym się za nią 😉

stara pudernica

No wiecie co? Nie jestem stara, może nie jestem już nastolatką, ale kurwa stara nie jestem! W zeszłym roku opalałam się w moim ogródku, zaczaiło się dwóch chłopców, tak na oko może dziesięcioletnich. Stali  tuż za ogrodzeniem. I słyszę ich rozmowę. Jeden mówi- “te patrz nawet ładna”, a drugi na to- “e, chodź idziemy, może i nie brzydka, ale jaka stara”. W tym roku opalając się w ogródku krążył nade mną dron. Z kamerką oczywiście. To może jednak jeszcze nie jestem taka stara?
Tośmy się pośmiali, a teraz idziemy się wachlować, bo zaraz wyciągnę kopyta.
A Wy macie na swoich blogach jakieś dziwaczne wyniki wyszukiwania? Pochwalcie się swoimi odkryciami, lubię się pośmiać 🙂

Słoneczna pielęgnacja i kolorowe sny ;)

By | Bjuti Pudi | 30 komentarzy
Hej ho pirackie kłaczanki 🙂
Ostatnio zaniedbałam bloga, bo mam na głowie tyle, że aż mi szyja cierpnie, ale dajemy radę dziołchy i jedziemy z koksem 😉
Włosowa niedziela trwała niemal tydzień u mnie, włosy dostały tego czego chciały 😉
Wszystko zaczęło się w połowie ubiegłego tygodnia. Kiedy dni nie były jeszcze tak upalne moje włosy śniły o poprawie koloru. Nie mogłam im odmówić tej przyjemności. Niezawodna Patryszja pomogła mi z Khadi w odcieniu indygo, o którym pisałam już TUTAJ.
Przy pierwszym podejściu do indygo, kolor pięknie trzymał się około dwóch tygodni. Później cholernik wypłukiwał się sama nie wiem kiedy i zostałam z pstrokatą sierścią, co najbardziej było widoczne w słońcu. Tym razem postanowiłam dorzucić nogę nietoperza, żeby efekt był lepszy, a henna trzymała się lepiej. Niestety nie mogłam złapać nietoperza, więc do mieszanki dodałam łyżeczkę soli. Potwornie bałam się, że moje włosy po takiej mieszance wybuchowej przesuszą się na maksa. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie kiedy okazało się, że nie tylko włosy nie zostały mocniej przesuszone, ale i były mniej wysuszone niż przy pierwszym podejściu do indygo! Jestem jakaś dziwna, czy coś 🙂
Siedziałam z indygo na głowie około 3 i pół godziny, po czym resztkami sił o pierwszej w nocy zmyłam konusa i wysuszyłam włosy. Męczyłam się bez mycia dwa dni i drugiego na na noc nałożyłam na sierść olejek migdałowy. O tym olejku więcej napiszę wkrótce, bo to właśnie z nim spędzam czerwiec. W sekrecie powiem Wam, że ten olej bardzo przypadł mi do gustu.
Kolejnego dnia, rano umyłam w końcu włosy, nałożyłam maskę. Radical na skórę głowy, w końcówki Vatika, na całość mgiełka Marion i suszymy. Kolor wyszedł genialny, jeszcze troszkę rudości w słońcu jest, ale jest lepiej. Mam nadzieję, że sól pomoże w utrzymaniu koloru, bo jak nie to będzie wojna. Jeszcze nie wiem, który kraj zaatakuję, ale poleje się krew i będą łzy 😉 Jeśli używacie indygo z Khadii- zdradźcie mi Wasz sekret, co robicie, żeby dziadostwo trzymało się lepiej i dłużej.
To nie koniec włosowych dni, to dopiero początek 😉
Przy jednym z postów jedna z dziewczyn poleciła mi odżywkę z serii profesjonalnej z Isany. Wersja do suchych, zniszczonych włosów. Ale oczywiście akurat tej w drogerii nie było. Tak się złożyło, że akurat objętość była w promocji od Isanki profesjonalki to wzięłam. Pięć złotych to jak za darmo za pół litra. Odżywka ma niezbyt przychylne recenzję, ale ja po dwóch użyciach widzę, że mi nawet pasuje.  Ale o tym napiszę po dokładniejszej analizie.
Wróćmy do kolejnych dni kłaczanki.
W sobotę słońce tak fajowo nakurwiało z nieba, że nie mogłam się powstrzymać przed wyłożenia moich zwłok w ogródku. Jako, że po opalańsku i tak trzeba umyć włosy, skorzystałam z naturalnego podgrzewania czupryny. Zanim wylazłam na światło dzienne nałożyłam na włosiska porcję olejku migdałowego pomieszanego z maską Kallos.
Maskę muszę zrecenzować w najbliższym czasie, ale mam tyle rzeczy do opisania tutaj, że nie wiem za co najpierw się łapać. Tak czy siak wkrótce coś o niej skrobnę.
Namaściłam włosy olejem i maską, zwinęłam w ślimaka i owinęłam łeb turbanem z koszulki- jestem taka oryginalna ho ho 😀
Po dwóch godzinach na słoneczku umyłam siebie, umyłam włosy. Po umyciu łepetyny wypróbowałam wspomnianej odżywki objętościowej z Isany. Noooo i powiem Wam, bardzo fajne kudły miałam po tym zabiegu!
Czynność powtórzyłam w niedzielę, dokładnie te same kroki.
Włosy napiły się dobroci po hennowaniu, są miękkie i ładnie się układają. Tym razem co prawda nie przesuszyły się jakoś bardzo, ale dziś stwierdzam- moje włosy są fajne 😉 Odżywka Isankowa nie daje może jakiegoś efektu puszapa, ale włosy są ładnie odbite od nasady i nabrały lekko objętości.
Kolor zaczyna coraz bardziej mi odpowiadać, tylko niech się cholera trzyma dłużej, bo nie zdzierżę. Włosy me przypominać włosy poczęły z czegom rada. Grunt to to, że się nie cofam tylko posuwam powoli na przód z moją regeneracją 🙂
A jak tam Wasze dbanie? Jesteście systematyczne, czy dbacie o włosy od przypadku do przypadku? Ja się uparłam i mam mieć piękne, lśniące włosy do pasa. I koniec kropka- nikt mnie nie powstrzyma 😀

Dzisiaj wpis o szmatach :D

By | Świat Szmat | 35 komentarzy
Dzisiaj dla odmiany trochę ciuchów po taniości, które wyrwałam z czeluści pewexów. Bo ile można pisać tylko o mazidłach 😉
Trochę mało ostatnio miałam czasu na latanie po mieście, ale coś tam uzbierałam jak się wynurzyłam. A i oto co upolowałam.
Na pierwszy ogień turbo firanka firmy Taily Weijl za zawrotną sumę dwa pięćdziesiąt 😀 Idealna do noszenia bez stanika, a także na zabawy przy akompaniamencie akordeonu w okolicznej remizie podczas cotygodniowej zabawy tanecznej. Polecam zwłaszcza w połączeniu z panterkowymi legginsami, absolutny masthef. Ja natomiast mam w planach nosić ją w skromniejszych stylizacjach- pod spodem czegoś co opada na ramiona. Ale kwestia gustu.
Mój hit za całe siedemnaście złotych. River Island. Ramiączka są odczepiane, a raczej były, bo je doszyłam, żeby nie spadały. Bez ramiączek nie założę, bo cyce mogą mi się przypadkiem wynurzyć w najmniej spodziewanym momencie. Ten cień na środku to wina zabrudzonego obiektywu w aparacie, który przetarłam za późno. Wybaczcie.
Znowu ten cień, brrr! W każdym razie spodnium, czy jak to się nazywa w stanie idealnym. Tylko mi dupa wyłazi jak księżyc w pełni zza chmury. Ale jest i na to sposób! Do tej kwiecistej łąki mam zamiar zakładać spodenki na przykład i traktować gamonia jak body. Dzięki temu nie będzie wiochy, albo też będzie, ale grunt żeby mi się dobrze czuło, a nie innym 🙂
Tutaj jeszcze pseudoartystyczne zbliżenie na szekszy zameczek, żeby było bardziej blogowo 😀
Tygrys kutwa! Za piątaka. Do krótkich gaci jak znalazł, cycki nie wyglądają, więc nawet do normalnych ludzi mogę w tym poleżć. Na metce napisali, że Next, ale to mój pierwszy tygrys, więc nie rozumiem aluzji 😉 Świetny, miękki materiał i ciekawe zwężenie dołu sprawią, że poczuję się jak gwiazda ( ze spalonego teatru).
Zwykły t-shirt z H&M za złotówkę w kolorze sraczki. Szału nie robi i nie musi, bo jest zwykłym smutnym t-shirtem zrobionym przez małe żółte rączki. Za ryż, albo marchew ewentualnie. Nie wnikam. Chętnie będę go nosić, bo jest w dotyku miły jak cholerne kurczątko.
A oto czarna tunika za aż 15 złotych. Długa, świetna, z różową abstrakcją. Abstrakcja przedstawia śniadanie studenta po juwenaliach. Autor prawdopodobnie chciał nam przekazać trudności z jakimi borykał się od lat wczesnego dzieciństwa. Możemy zaobserwować ekspresję z jaką tworzył dzieło. dostrzegamy jego wewnętrzne rozdarcie, a jednocześnie jasno określone cele. Kłótnia wewnętrzna ukazuje nam bogate wnętrze autora, jego smutki mieszają się z radościami i tworząc spójną całość przenoszą nas w bajkowy świat wyobraźni.
Tył z seksownymi paseczkami eksponuje plecy. Natomiast boczne troczki sterują długością wdzianka. Tunika do tańca i do różańca.
Mańciowa (tak określałam kolor pomarańczowy będąc karlicą) bokserka. Boksować się nie boksuję, lubię natomiast pooglądać walki na ringu jak chłopy okładają się po mordach do krwi. Champion za trzy złote. Miękka bluzeczka w sam raz do getrów (nie lubię słowa legginsy, bo jest nie nasze 😉 ). Dłuższa, więc chętnie zapodam do wspomnianych getrów, bo nie ma nic gorszego niż wielbłądzi palec u laski. Haha. Ja czaję, że jak pupka jest ładna to w getrach wygląda fajnie, ale nigdy przenigdy nie wysadzajcie przodu, błagam 😀
Bokserka schizofreniczki za siedem złotych. Jane Norman. Czy w ogóle ktoś wie kim jest Jane? 😉 Jako człowiek o wielu twarzach noszę ten ciuch z rozkoszą. Moje pozostałe osobowości również są zachwycone. Dodatkowo bluzka nie krępuje ruchów, jest luźniejsza w okolicach brzucha więc 5 hamburgerów w Macu to dla mnie chuj nie wyzwanie 😀 Dół wszystko przytrzymuje tworząc niby bombkę, więc jak będę się wieszać to powieszę się na choince ku uciesze dziatwy. Połyskujące kryształki w okolicach biustu rozświetlą każdą wigilijną kolację.
Jest zameczek, więc plus 30 do zajebistości.
W takiej stylówie wszystkie remizy moje! Oczywiście na ciele te wszystkie zdobycze wojenne wyglądają lepiej, ale nie jestem pewna czy ktokolwiek zniósł by moje ałtfity, więc się nie wyłamuję. Jak ktoś zechce, poprosi, albo przyjdzie z flaszką- to się zastanowię.
Tymczasem borem, polem, lasem!
Do zobaczenia w kolejnym odcinku.
Dla BBC- Niewyparzona Pudernica.

Odżywka, która odmieniła moje życie

By | Bjuti Pudi | 40 komentarzy
Dzień kłaczanki się odbył, jak nie jak tak. Choć nie ukrywam, że ta niedziela była skromna.
Szykuję się do drugiego podejścia z INDYGO. W związku z tym odstawiłam olejowanie na kilka dni oraz staram się za dużo chujstwa na włosy nie pchać.
Dzisiaj było lekkie oczyszczanie. Zrobiłam piling CUKROWY. Wiecie trochę z lenistwa akurat postawiłam na cukier, bo nie chciało mi się specjalnie kawy zaparzać, bo normalnie jej nie piję. O tym sposobie już pisałam. Kto zechce kliknie w niebieski napisik i poczyta o tym jakie mam zdanie w tym temacie. Drugie mycie odbyło się normalnie, a potem nałożyłam zwykłą, choć zacną odżywkę, która nie ma w sobie za dużo śmiecia i którą uwielbiam.
Żeby nie zostawiać Was tak przy niedzieli z kilkoma zdaniami i niedosytem napiszę co to za odżywka i co o niej sądzę.
Isana, odżywka nawilżająca do włosów suchych i zniszczonych. Po niemiecku ma jakąś nazwę typu Feuchchujumuju achtung junge nain nain. Nie znam niemieckiego. Dla mnie wszystko w tym języku brzmi jak rozkaz rozstrzelania czy inny wyrok śmierci. Kiedyś nawet przyszło mi do głupiego łba żeby się tego języka nauczyć, ale rzuciłam okiem i mi przeszło. Chyba wolę chiński. Nie ważne. Jak zwykle odbiegam od tematu 🙂
Producent wypłakuje się nam w rękaw, jaka to ta odżywka nie jest genialna, jak to nie nawilży i nie odnowi. I powiem Wam, że się zgodzę! Kupiłam ją w promocji (jak zwykle) za jakieś pięć zeta w Esesmanie, bo tam tylko są dostępne Isanki. Lubię mieć pod ręką jakąś odżywkę, a nie tylko maski, sraski, wynalazki. Wiem, że różne blogerki i BlogĘrki, te mniejsze i te całkiem guru chwaliły Isanę z jakimś tam olejkiem bobosu, bibosu czy inny wynalazek. Nie wiem, nie znam się, nie orientuję się, zarobiona jestem. Kupiłam tą, bo jak na moje ślepe oko skład ma nie najgorszy. Wrzuciłam w koszyk.
No i stało to to aż żem się spłoszyła i przypomło mie się. I Panie i Panowie kapelusze z głów, szacun total, git majonez. Niby zwykła odżywka, a bije na głowę maskę GRANAT I ALOES z Alterry, którą blogerki okrzyknęły super hitem. No, nie powiem zła nie jest, ale skoro ta odżywka jest lepsza od tamtej maski no to come on- nie wierzcie internetom.
Odżywka ma zbitą i treściwą konsystencję, moim zdaniem bliżej jej do maski niż tylko odżywki. Wkurwia mnie tylko fakt, że opakowanie jest niewygodne. Flaszka jak flaszka, ale jest z tak twardego plastiku, że trzeba wiedzieć jak ją ścisnąć żeby wydobyć zawartość, szczególnie przy końcówce odżywki. Ale dobra kij jej w oko. Niech będzie, przemęczę się. Nie kupuję niczego dla opakowania. Kij z butelką.
Zszokowało mnie, że producent nie kłamie 🙂 Dziwne co? Niby w składzie nie ma silikonów, ale włosy po tym wynalazku są błyszczące i odnowione. Nie wiem jak, ale efekt jest genialny. Może to faktycznie dzięki wyciągom z bawełny zbieranej przez niewolników. ( Dobrze, że nie przez zwierzęta, bo połowa opętanych wege wega czy jak tam oni by protestowało. Piszę, że połowa, bo połowa z nich pewnie normalna. To żeby nie było, że im jadę 😀 ). Jak by nie było, włosy naprawdę są nawilżone. Są sypkie i sypią się jak panny przy ekspresówce. Znaczy sypią się, nie że wypadają, tylko ładnie przelatują przez dłoń czy co tam podstawicie. Błyszczą się, powtarzam się. Są miłe w dotyku jak jakieś pierdolone kurczątka. Miękkie jak penis stulatka i chce się je głaskać- zupełnie przeciwnie jak owego penisa.
Jeśli miałabym oceniać produkt w kategoriach odżywek- daję szóstkę. Bez plusa, bo ten twardy plastik zaburza moją wizję produktu genialnego pod każdym względem.
Ta niby zwykła odżywka odmieniła moje życie. Stałam się po niej piękna, mądra i bogata. A wszystko dzięki niej, musisz ją mieć, w przeciwnym razie zamienisz się w nieatrakcyjne truchło i po nocach będziesz musiała trzymać kredens.
Tyle.
Idę.
Wesołych świąt!
Czy tam Dnia Dziecka, no matter, oby wesoło było 🙂